Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia gangstera: "Słowik" rodzi się i umiera

Redakcja
Kilka miesięcy temu skończył odsiadkę. Odbudowuje relacje z synem, którego nigdy poza więzieniem nie widział. Zamierza żyć jak praworządny obywatel. Opowieść o Andrzeju Z., czyli "Słowiku", najsłynniejszym polskim gangsterze lat dziewięćdziesiątych.

Andrzej Z., pseudonim Słowik, uważany swego czasu za jednego z najbardziej bezwzględnych bossów mafii pruszkowskiej, od sierpnia żyje na wolności.

Po uniewinnieniu jego adwokat zadeklarował: - Mój klient zamierza teraz żyć zgodnie z prawem. Przebywa w Warszawie, chce się skupić na odbudowie relacji z synem.

Syn Andrzeja Z. urodził się 13 lat temu. Przez cały ten czas "Słowik" siedział w więzieniu. - Kiedy się zobaczyli, wpadli sobie ze łzami w ramiona - opowiadał w sierpniu adwokat. Dwa tygodnie później Andrzej Z. wyjechał do Sopotu. Jak żyje teraz? Udało się mu znaleźć legalną pracę?

- Czy "Słowik" ma szansę na życie prawego obywatela? - zastanawia się Piotr Pytlakowski, dziennikarz "Polityki", współautor książki "Alfabet mafii". - Nie sądzę, żeby próbował odbudować potęgę gangu pruszkowskiego, bo wie, że jest nieustannie obserwowany. Ma możliwość prowadzenia legalnego życia i "nieklepania" biedy, a to z tej przyczyny, że ma przyjaciół. Największym jest Leszek Danielak, "Wańka", który przychodził na rozprawy "Słowika" do sądu i dawał do zrozumienia, że czeka na jego wyjście. "Wańka" ma prywatną firmę, możliwe, że weźmie go do spółki - mówi publicysta.

Szczytowe czasy działalności Andrzeja Z. przypadają na złote dla gangsterów w Polsce lata 90. Jednak "Słowik" narodził się wcześniej. On sam tak pisze w autobiografii "Skarżyłem się grobowi": "Jest to historia człowieka, który poprzez zbieg różnych okoliczności oraz realia ówczesnego systemu wkroczył na drogę przestępstwa i w tej chwili jest najbardziej poszukiwaną przez policję osobą w Polsce. Nie spodziewaj się, że przeczytasz kryminał o współczesnym polskim gangsterze. Bardziej zależy mi na obaleniu mitu bezwzględnego bandyty, na jakiego jestem kreowany przez policję i media, niż na zdobyciu jeszcze większego rozgłosu. Książka ta ma pokazać prawdziwe oblicze »Słowika«. Studiowanie Pisma Świętego i obcowanie z ludźmi wielkiej wiary, takimi jak ksiądz Kazimierz Korybut Orzechowski, mój duchowy przewodnik, pozwoliło mi powrócić na drogę uczciwości".

Czytelnik dowie się z tej publikacji, że Andrzej Z. (wcześniej Andrzej B., ale przyjął nazwisko żony), urodzony w 1960 r. w Stargardzie Szczecińskim, żył w przeciętnej rodzinie, która niczym się nie wyróżniała. On też byłby przeciętnym chłopakiem, gdyby nie zamiłowanie do sportu i sukcesy, jakie w nim odnosił. To go wyróżniało, o znajomość z nim zabiegały dzieci stargardzkich prominentów i miejscowej elity. "Słowik" chwali się, że wśród jego przyjaciół byli: syn posła, prezydenta miasta i dyrektora szkoły. Dzień, w którym jego dotychczasowe i beztroskie życie zamieniło się, jak pisze, w pasmo klęsk i upokorzeń, przyszedł niespodziewanie.

Andrzej Z. ma 18 lat, jest letnia sobota 1978 r. Bawi się z przyjaciółmi na dyskotece. Kiedy pojawia się pomysł, aby zmienić miejsce zabawy, okazuje się, że tylko Andrzej Z. jest trzeźwy i może zawieźć samochodem kolegów. Kierowcą był marnym, ale nie mógł odmówić, nie chcąc stracić w ich oczach. Do malucha, którego miał prowadzić, weszło 6 osób. Wybrali się do odległego o 30 km Szczecina. Na zakręcie Andrzej Z. stracił panowanie nad kierownicą, po koziołkowaniu auto wpadło do rowu. Nikomu nic się nie stało, więc milicji nie zawiadomiono.
Miesiąc później do domu rodziców Andrzeja Z. o godzinie 6 przyszli milicjanci. Okazało się, że auto było kradzione, a złodziejem, jak pisze "Słowik", miał być syn posła. Ale to Andrzej Z., chłopak z biednej, prostej rodziny bez pieniędzy na adwokata, został osądzony i skazany na półtora roku więzienia.

Swój pobyt za kratkami opisuje, jakby przeżył co najmniej obóz koncentracyjny. Bicie, karcery, zimno, głód, robactwo. "Leżę na pryczy i już nie czuję zimna ani bólu. I wtedy na ścianie celi postanawiam napisać: »Tu umarł Andrzej, narodził się Słowik«" - tak opisuje przełomowy moment w swym życiu.

Po wyjściu z więzienia rodzina odwraca się od niego. "Wtedy coś we mnie pękło. Byłem wściekły na cały świat, zdałem sobie sprawę, jaką krzywdę mi wyrządzono. Komuna zrobiła ze mnie stuprocentowego przestępcę. I wtedy powiedziałem sobie: »Chcecie mieć przestępcę, to będziecie go mieli«" - pisze. W ciągu zaledwie 58 dni na wolności dokonuje drobnych kradzieży, włamuje się do mieszkań. Znów dostaje wyrok - tym razem ląduje w Czarnem. Więzienie jest pilnie strzeżone i nikomu jeszcze nie udało się z niego uciec; dla "Słowika" to wyzwanie. Udaje się mu zbiec, jest stan wojenny, podczas kontroli dokumentów wpada w ręce ORMO.

Kolejny przełomowy moment to przyjazd do Warszawy. "Karierę" w stolicy rozpoczyna od okradania hurtowni. W tym czasie poznaje kobietę, która rodzi mu córkę Sarę. Swoją przestępczą działalność "Słowik" traktuje na równi z czynami szlachetnego Robin Hooda, który zabierał bogatym i dawał biednym. On "zabierał" tym, co sami kradli. Miał to być rodzaj "podatku". W Warszawie nie był osamotniony. Z więzienia znał m.in. Zygmunta R. pseudonim Bolo. - Razem z poznanymi w pierdlu kolegami robili interesy - opowiadał świadek koronny "Masa".

Interesy polegały na włamaniach. Razem też handlowali walutą przed kantorem na Wiatracznej, a potem założyli konsorcjum finansowo-handlowe Old Star.

Pozujący na inteligentnego biznesmena, zawsze chodził w okularach w złotych oprawkach. Wiąże się z nimi kilka anegdot, które "Słowik" przedstawił w swojej książce. "Zawsze dbałem o to, żeby mieć dobre markowe okulary. Zależało mi nie tylko na tym, żeby dobrze widzieć i interesująco wyglądać, ale żeby poprzez okulary nadać sobie wygląd osoby poważnej, statecznej" - pisał.

Na początku lat 90. "Słowik" bardzo szybko zyskał miano bezwzględnego sadysty. To go wyróżniało wśród kolegów z gangu pruszkowskiego. - Chodził z pistoletem, szybko strzelał, szybko awansował. Dla niego zabić człowieka to jak splunąć. Bezwzględny, wyrachowany i wredny - mówił o nim "Masa".

"Słowik" znów musiał się ukrywać przed policją i, jak twierdzi, od chciwych i skorumpowanych urzędników Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy kupił sobie akt łaski. "Słowik" znał już Monikę Z. Swoje uniewinnienie postanowił uczcić z nią, kolegami i ich dziewczynami w Turcji.
Monika Z. doskonale orientowała się w interesach męża. "Masa" opowiadał, że prusz-kowska mafia na haraczach, narkotykach, wymuszeniach zarabiała największe pieniądze. Narkotyki sprowadzali z Kolumbii. Tam jeździł przeważnie "Słowik".

Piotr Pytlakowski opowiada, jak podczas zakupu pierwszej partii narkotyków w Kolumbii "Słowik" razem z żoną został zakładnikiem na wypadek wpadki, bo dla kolumbijskiej mafii Polska to był wtedy nowy rynek. Ale pierwszy transport doszedł bez problemu i później interesy robiono już na słowo. W styczniu 1994 r. wpadł transport narkotyków na statku "Jurata". Angielscy celnicy odkryli w beczkach 1300 kg kokainy o wartości 470 mln dol. Statek płynął do Polski z Wenezueli. Wspólna akcja polskiej i angielskiej policji spowodowała, że Pruszków stracił wtedy ogromne pieniądze. Ale to był jedyny raz. Ile takich statków i kontenerów przeszło?

Nic więc dziwnego, że "Słowik" prowadził wystawne życie. Ślub cywilny z Moniką brał w Las Vegas, natomiast kościelny w Nazarecie.

Uwielbia chwalić się znajomościami ze znanymi ludźmi. A to wspomina o Filipie Wyga-nowskim, synu byłego prezydenta Warszawy, który bez "Słowika" nie kupi żadnego dzieła sztuki na licytacji. A to pożycza pieniądze Andrzejowi Jarosze- wiczowi, synowi premiera. Koleguje się z jasnowidzem Jackowskim. Pisze o tym, jak pogonił z burdelu Andrzeja Gołotę, o swojej przyjaźni z księdzem Orzechowskim i znajomości z prymasem Polski kardynałem Józefem Glempem. Z aktorem Krzysztofem Kolbergerem podczas podróży do Ziemi Świętej mieszka w jednym pokoju i opowiadają sobie największe sekrety. To w Izraelu się nawraca i oznajmia: "Tu umarł »Słowik«, narodził się Andrzej". Kiedy policja kolejny raz zatrzymuje go pod zarzutem próby wymuszenia haraczu, załatwia sobie operację kręgosłupa. "Tymczasowe aresztowanie nie zostaje mi uchylone i jako więzień, pod eskortą policji, zostaję przewieziony do szpitala MSW przy ulicy Wołoskiej w Warszawie. Leżę na OIOM-ie. Cały oddział jest obstawiony przez funkcjonariuszy specjalnej jednostki antyterrorystycznej, tak zwanych czarnych. W pełnym uzbrojeniu, z odbezpieczonymi karabinami, czuwają przy moim łóżku. Na sali obok leży żona profesora Religi, w następnym dziecko senatora Romaszewskiego" - wspomina.

Zdaniem Jarosława S., "Masy", to lekarze umożliwili "Słowikowi" ucieczkę. Po wykonaniu w szpitalu MSW "niezbędnej, skomplikowanej operacji" Andrzej Z. zniknął. - Było wiadomo, że na kręgosłup najszybciej się wychodzi i po prostu spreparowano taką operację. Dodam, że lekarz, który tę operację robił, był mocno zadowolony później - opowiadał "Masa". Ile to miało kosztować? Podobno mieszkanie dla medyka. Tyle że nigdy nie potwierdzono tej informacji.

Nie ukrywał się pod Warszawą, lecz w Hiszpanii. W willi w Casa Gaudia pod Walencją zatrzymała go policyjna grupa "Enigma". Procedura ekstradycyjna trwała półtora roku. W lutym 2003 r. specjalnym samolotem "Słowik" przyleciał do Warszawy.
Każdy konwój przewożący potem Andrzeja Z. na zeznania w prokuraturze odbywał się w obstawie antyterrorystów. Przed budynkiem zawsze czekała żona. Kiedy prowadzono go na salę sądową, Monika Z. dawała aktorski popis zakochanej kobiety. - Popatrz się na mnie. Tu jestem! Kochanie moje! - wołała bez skrępowania. Raz nawet uniosła bluzkę, żeby popatrzył na jej piersi.

"Słowik" oskarżony został o to, że od 1990 r. do sierpnia 2000 r. w Warszawie założył związek o charakterze zbrojnym mający na celu popełnianie przestępstw takich, jak zabójstwa, napady rabunkowe, wymuszenia rozbójnicze, handel środkami psychotropowymi i odurzającymi oraz kradzionymi samochodami. Proces był krótki, "Słowik" poddał się dobrowolnie karze i został skazany na 6 lat więzienia.

Zdaniem Piotra Pytlakow-skiego, dzięki temu, że w sierpniu tego roku "Słowika" uniewinniono od zarzutów w sprawie śmierci generała Papały i mógł opuścić celę, sprawiedliwości stało się zadość. - Nie było praktycznie żadnych dowodów na to, że Andrzej Z. brał udział w zabójstwie Papały.

Anita Czupryn

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski