Pan Franciszek zabiera się do pracy na podwórku. Strofuje rodzinę, gdy przypomina, że lekarz zabronił mu pracować. Ma sto lat, a czuje się jakby miał najwyżej połowę. Krząta się po posesji i dba o swoje pszczoły.
- Ciągle spędza czas w ogrodzie. Musimy dbać, by odpoczywał, nie zabierał się za rąbanie drzewa. Dostarczamy mu gazet, wiadomości, żeby zająć go czymś w domu - mówi Anna Brysz, córka pana Franciszka.
Stulecie jego urodzin świętowali najbliżsi oraz pszczelarze, władze gminy i powiatu. Na jubileusz przybył też Andrzej Adamczyk, minister infrastruktury.
- To mój sąsiad, o którym opowiadam anegdoty, o którego czasem dopytują mnie premier Beata Szydło i prezes Jarosław Kaczyński - mówi Adamczyk.
Minister opowiedział przed trzema laty pani premier i prezesowi o sąsiedzie. - Mówiłem wtedy, że zagadnąłem pana Franciszka o jego siostrę. Odpowiedział, że ona nie ma siły nic robić, nie wychodzi tak ochoczo z domu, częściej zostaje w łóżku, odpoczywa. Więc zapytałem, ile ma lat? Pan Franciszek odpowiedział: ano 105... Dziś ma już 108 i jeszcze więcej odpoczywa. Tymczasem pana Franciszka wciąż widuję przy pracy. A to rąbie drzewo, a to kosi trawę, nosi węgiel - opowiada sąsiad minister.
Jubilat szybko reaguje na te opowieści. - Widzi pan, ja to wszystko robię w myśl zasady: praca uszlachetnia - podkreśla.
Ze swojej energii życiowej niewiele stracił, mimo sędziwego wieku. Daty walk, nazwiska dowódców, zdarzenia z młodości pamięta ze szczegółami. Dowiódł tego podczas świętowania setnych urodzin i 75-lecia działalności pszczelarskiej. Udział w walkach niepodległościowych też wiąże z pszczelarstwem.
- To dlatego, że po wojennym wyczerpaniu, ucieczce z obozu jenieckiego ratowałem się miodem od pszczół, które dostałem od kuzyna - mówi.
Całe życie mieszkał w Krzeszowicach. 45 lat temu zmarła jego żona Maria. Ma syna Janusza i córkę Annę. Doczekał się trojga wnuków: Jakuba, Magdaleny i Michała oraz dwójki prawnuków: rocznego Frania i półrocznej Kamilki.
Przed wojną ukończył szkołę podstawową i jako 14-latek pracował w tartaku rodziny Potockich. Działał także w Polskim Czerwonym Krzyżu.
II wojna światowa zastała go podczas służby wojskowej w Wadowicach w 3. Kompanii Strzeleckiej pod dowództwem kapitana Kazimierza Dąbrowskiego.
- 3 września opuściliśmy koszary. Nasza kompania miała liczyć 80 osób, ale przyjęła rezerwistów i liczyła 192 osoby - wspomina jubilat. - Ruszyliśmy do walki, szliśmy przez Kraków-Płaszów, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem kilkunastu zabitych przy stojącym pociągu. Miałem 23 lata, byłem przerażony. Nie miałem wątpliwości co nas czeka. Szliśmy w kierunku Tarnowa. Tam zaczęły się walki. Nagle spod wiaduktu wyjechało pięć czołgów niemieckich, które zaczęły do nas strzelać. Rozproszyliśmy się. Dowódcę i oddział znalazłem dopiero na drugi dzień rano - wspomina.
Walki od tego czasu były w każdej miejscowości. Żołnierze szli w kierunku Zamościa. - Służba była ciężka, brakowało jedzenia. Nasza kompania nie miała kuchni polowej. Po domach prosiliśmy o jedzenie oraz ubranie, bo jedna koszula mokła i wysychała na nas - mówi.
W końcu Franciszek Pióro dostał się do niewoli niemieckiej. Jego i wielu innych Polaków okupanci przegonili do Sieniawy, potem do Przeworska, gdzie jeńcy byli trzymani trzy tygodnie o głodzie. Pili tylko melasę, która została w beczkach po cukrowni. Dalej młody jeniec i jego współtowarzysze trafili do Łańcuta.
- Trzymali nas w ogrodach przy pałacu. Moi koledzy umierali z głodu. Raz dopchałem się do ogrodzenia, żeby zdobyć jedzenie. Żołnierzowi, który tam stał zaoferowałem pas od spodni w zamian za kawałek chleba. Wziął pas i z kilogramowym bochenkiem wrócił za godzinę. Złapałem ten chleb, ale zostało mi tylko tyle, ile trzymałem w palcach, resztę wyrywali mi inni głodni jeńcy - przypomina.
Był wykończony, gdy przyszło do wywózki. W Rzeszowie nie mógł wsiąść do wagonu pociągu. Niemiec kolbą go dźgnął, żeby podsadzić. - Złamał mi żebro i uszkodził nerkę. A pociąg stał jeszcze cztery dni. Wyczerpany, prosiłem kolegów, żeby mnie wyrzucili przez okno. Powiedziałam, że chcę umrzeć na polskiej ziemi. Otworzyli górne okienko i wyrzucili mnie. Stoczyłem się po nasypie torów - opowiada.
Do dziś nie wie, ile leżał. Gdy odzyskał przytomność, słyszał ludzi, którzy mówili: „żyje, bije mu serce”. Trafił do szpitala św. Łazarza w Krakowie. Kurował się dwa tygodnie, potem musiał uciekać. Pomogła mu pielęgniarka, która przyniosła ubranie ślusarza i udawała, że idą dorobić klucze. Doprowadziła go do tramwaju, dojechał do Bronowic. Stamtąd szedł lasem, by dotrzeć do domu. - Gdy przekroczyłem jego próg, upadłem, może z wrażenia, może z wyczerpania, nie wiem - mówi.
Pomogły mu siostry, matka i miejscowy lekarz. Odzyskiwałem siły. Kuzyn przywiózł mu dwa ule z pszczołami, aby jadł miód, słodził nim herbatę i nabierał sił. Tak został pszczelarzem. Teraz miód uważa za najcenniejszy posiłek.
Podczas okupacji pracował też jako robotnik przymusowy w Miękini oraz przymusowy pracownik budowlany.
Po wojnie został urzędnikiem. Uzupełnił wykształcenie, zdał maturę. Pracował w Urzędzie Stanu Cywilnego w Krzeszowicach. Potem został sekretarzem gminy w Libiążu. Nie chciał zapisać się do partii, więc musiał zakończyć karierę urzędnika. Zatrudnił się w Kopalni Wapienia Czatkowice jako rachmistrz, później kierownik materiałów reglamentowanych. Jednocześnie zrobił kurs sanitariusza i pomagał poszkodowanym w wypadkach na terenie kopalni. Na emeryturę przeszedł po 51 latach pracy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?