Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

I z diabła, i z czarownicy

Redakcja
- W Pani debiucie fabularnym, filmie "Bez miłości" bohaterka wypowiada znamienne zdanie: "Muszę być silna, żeby mnie kochali". Czy to przebrzmiała prawda sprzed lat, czy też Pani motto życiowe?

Z BARBARĄ SASS rozmawia Jolanta Ciosek

   - To moja prawda. Wiele osób z tym się nie zgadza, ale w moim przekonaniu te słowa są wciąż aktualne.
   - Czyli słabość, kruchość, delikatność i wrażliwość nie mają szans na pokochanie?
   - Rzadko są kochane. Pod nimi musi kryć się siła osobowości.
   - A Pani jest silną kobietą?
   - Jestem słabosilna. Bardzo często mam momenty słabości, ale szybko z nich wychodzę. Na tym chyba polega moja siła - na szybkim wychodzeniu "z dołów". Trudno mnie "ukatrupić". Na pewno jedną z moich słabości jest emocjonalne odbieranie świata. Mam nerwy na wierzchu, odbieram nimi każdy życiowy bodziec. Staram się to ujarzmiać, ale nie do końca mi się to udaje. Należę do ludzi, którzy kopnięci pod stołem nie odkopują, lecz odchodzą od posiłku.
   - Kiedyś, w młodości, powiedziała Pani, że życie chce przeżyć na najwyższych obrotach. Udaje się to Pani?
   - Tę młodzieńczą filozofijkę dość długo wyznawałam i próbowałam realizować. Płaciłam i płacę za to ogromną cenę. Dlatego nieco zweryfikowałam moją postawę, choć nadal nie chcę do końca powstrzymywać własnych emocji. Uważam, że w życiu trzeba być odważnym, bezkompromisowym, ale również rozsądnym. Kiedyś, gdy dojrzałości i doświadczenia miałam mniej, myślałam, że w życie można rzucać się bez opamiętania, że reżyser filmowy powinien żyć niezwykle intensywnie, by nabrać złych i dobrych doświadczeń, a potem z nich czerpać w pracy.
   - Nie żałuje Pani tej życiowej szarpaniny z wyboru?
   - Nie, bo uważam, że moje klęski, te życiowe i zawodowe, bardzo wiele mi dały. Sądzę też, że moja umiejętność podnoszenia się z nich sprawiła, że jeszcze żyję. Ale jedno mogę powiedzieć: to moje młodzieńcze zawołanie nie jest drogą, którą mogłabym polecić wszystkim. Artystom też nie.
   - Mając w sobie tyle siły i niezależności, jednak dość późno odcięła Pani pępowinę od swoich mistrzów: Wajdy, Hasa, Skolimowskiego, u których terminowała Pani jako drugi reżyser. Zabrakło Pani odwagi do samodzielności?
   - To się wzięło z moich dość przypadkowych młodzieńczych losów. Byłam zdecydowanie za młoda, gdy rozpoczęłam studia filmowe - miałam niespełna siedemnaście lat. I zapłaciłam za to wysoką cenę, ponieważ będąc niedojrzałą dziewczyną, kompletnie nie wykorzystałam szkoły: ani w sensie zawodowym, ani intelektualnym. Przez cztery lata studiów byłam w sytuacji niedojrzałego dziecka, które bardziej oswajało się z rzeczywistością niż z zawodem. Dopiero gdy zaczęłam pracować, wciągnęłam się w dorosłe życie. To, kim jestem, zawdzięczam Wojtkowi Hasowi, wspaniałemu człowiekowi i artyście. Nauczył mnie życia i zawodu. Był trudnym, kontrowersyjnym człowiekiem, wielu go nie akceptowało, ale mnie bardzo bliskim.
   - To dlaczego nie przyjęła Pani od niego propozycji angażu do zespołu filmowego, który prowadził?
   - Bardzo go ceniłam, szanowałam, ale bałam się jego wpływu na mnie. Nie chciałam być kolejną, złą mutacją Hasa. Pracowałam z nim przy filmie "Rękopis znaleziony w Saragossie" i to był kamień milowy na mojej drodze filmowej. W fabule rzeczywiście zadebiutowałam późno, ale wcześniej sporo robiłam dla telewizji. To nie były jednak moje scenariusze. Dlatego za prawdziwy, samodzielny debiut uważam film "Bez miłości". Wiem, że z powodu późnego startu wiele spraw mi umknęło, ale nie żałuję tego. To sprawa dojrzałości, która u każdego człowieka przychodzi w innym momencie życia.
   - Bohaterkami Pani filmów takich jak: "Bez miłości", "Krzyk", "W klatce", "Historia niemoralna", "Pokuszenie", "Jak narkotyk" są bardzo różne kobiety, ale tak naprawdę zmagają się wciąż z tymi samymi problemami. Czyżby ich wizerunek nie zmienił się w ciągu lat?
   - Zmienił się zewnętrznie, ale problemy, z którymi człowiek zmaga się w życiu, są niezmienne: miłość, zazdrość, cierpienie, nienawiść, radość i ból.
   - Pani bohaterki mają poplątane biografie, często złamane, popękane życie, krążą wokół zła. Czy ono Panią fascynuje?
   - Ludzie wewnętrznie uporządkowani są dla mnie nieco podejrzani, nie bardzo im dowierzam. Uważam, że człowiek interesujący jest wtedy, gdy jest właśnie wewnętrznie poplątany. To prawda, że często odkrywam w moich bohaterkach zło, niekonsekwencję, ale przecież szukam w nich też cech pozytywnych. Szukam ich prawdy, mądrości, próbuję je zrozumieć. A dla mnie mądrość nie polega tylko na ilości przeczytanych książek. Prawdziwą mądrość zdobywa się na różnych zakrętach życiowych. Błędy, sukcesy, wzloty i upadki - one nas konstruują.
   - Buduje Pani postaci na własnych namiętnościach?
   - Oczywiście, bo reżyser filtruje swoich bohaterów przez siebie, przenosi na nich swoją wrażliwość, swój sposób widzenia świata, co nie znaczy, że robię filmy autobiograficzne. Na taki ekshibicjonizm nigdy bym się nie odważyła. Sama nie jestem osobą łatwą, więc w portretach moich bohaterek pokazuję losy kobiet poplątanych.
   - Zapewne wsadzę kij w mrowisko, przywołując etykietkę "kino feministyczne", którą wielu krytyków przykleja Pani od lat. Nadal to Panią irytuje?
   - W ramach pracy nad sobą przestałam się już wkurzać. Poza tym wszystko się nieco zmieniło. Przed laty, gdy kobieta zrobiła film i do tego dostała jeszcze nagrodę, to od razu ją szufladkowano do kina feministycznego. Nigdy nie czułam się feministką. Robiłam filmy o kobietach i z kobietami, bo lepiej je rozumiem, dobrze się z nimi porozumiewam i łatwiej jest mi odwoływać się do kobiecych doświadczeń. Feminizm to walka: o coś lub z kimś, w jakiejś sprawie. A moje bohaterki walczą przede wszystkim same ze sobą. Bo każdy człowiek, który zastanawia się nad własnym życiem, uruchamia własną wrażliwość, analizuje świat, musi dojść do wniosku, że nosi też w sobie cząstkę diabła. I stąd bierze się ta nasza walka wewnętrzna, to mocowanie. Im jest jej więcej, tym człowiek staje się bardziej otwarty na świat i zdobywa więcej doświadczeń. Podczas wielu festiwali filmowych, wielu wyjazdów zagranicznych spotykałam się z różnymi ruchami i stowarzyszeniami feministycznymi. Jedne mnie odstręczały swoją głupotą, agresją, szowinizmem, inne były fantastyczne, bo skupiały świetne, mądre kobiety. Na pewno jestem przeciwna wszelkim krzykliwym, hałaśliwym ruchom, jak również walce o odpowiednie "procenty" i "parytety" kobiet w parlamencie.
   - A przecież wielokrotnie Pani powtarzała, że dużo straciła w zawodzie tylko dlatego, że jest kobietą. To nie powoduje chęci "odwetu"?
   - Przez lata ten zawód uznawany był za męski. Wielu mężczyzn wprost mi mówiło, co mnie ominęło tylko dlatego, że jestem kobietą. A jednak nigdy nie wdałabym się w walkę "za problem". Moje filmy o kobietach wypełniły puste miejsce, które istniało w polskiej kinematografii.
   - A czy dzisiaj nie ciekawi Pani wzięcie pod lupę polskich bizneswoman, robiących kariery, pędzących po władzę?
   - W "Bez miłości", kiedy u nas się jeszcze nie śniło o tym typie kobiety, opowiedziałam historię przebojowej dziennikarki, która po trupach chce dojść do celu. Dziś takich jak ona jest wokół niemało. Być może dlatego mnie kompletnie nie interesują. O ileż ciekawsza jest zrujnowana kobieta, która podnosi się z dna upadku, od dziewczyny sukcesu. Zapewne one bywają także interesujące, ale ich wizerunek, jaki stworzyły kolorowe pisma, jest mi kompletnie obcy i uważam za fałszywy, wręcz sprostytuowany. Wszystkie doskonale dają sobie radę, są piękne, zadbane, bogate i szczęśliwe. Przeciwko takim, fałszywym portretom mocno protestuję. Bo przecież musi istnieć w ich lukrowanym świecie druga strona medalu. Ale też obawiam się, że wiele z nich w taką właśnie stronę życie pociągnęło, że uległy temu szczęściu, często iluzorycznemu.
   - Może właśnie o tej dwoistości współczesnej polskiej kobiety warto zrobić film?
   - Mam nawet gotowy scenariusz, ale czy go zrealizuję - nie wiem.
   - "Jak narkotyk" nakręciła Pani przed pięcioma laty. Pora chyba znów stanąć za kamerą?
   - Powiem szczerze, że po tej przerwie, którą poświęciłam teatrowi, znów zatęskniłam za filmem. Nie wiem, co będzie dalej, bo widzę, że dla typu filmów, które robię, nastał bardzo niesprzyjający czas. Przecież właśnie m.in. dlatego odeszłam do teatru.
   - Ma Pani na myśli zły odbiór filmu "Jak narkotyk"?
   - Także. Po raz pierwszy spotkałam się z taką rozbieżnością w ocenach krytyków i publiczności. Widzowie przyjmowali film świetnie, w Ameryce usłyszałam wiele mądrych i ciepłych słów. Jak dotąd moje tzw. trudne filmy zawsze lepiej przyjmowane były w Europie niż Ameryce. To przedziwne. W Polsce recenzenci mnie opluli. Chyba naprawdę im się nie podobałam. Pewnie za dużo powiedziałam w nim o sobie. A wiem, że wzbudzam agresję u ludzi, którzy mnie dobrze nie znają, szczególnie u mężczyzn. Bardzo boleśnie to przeżyłam, bo uważam, że jest to jeden z lepszych moich filmów, jeśli nie najlepszy. Uznałam, że może warto przeczekać. Przez te kilka lat też wiele w naszym filmie się zmieniło. Doszli do głosu młodzi, zdolni reżyserzy, którzy udowodnili, że nie tylko kino gangsterskie czy lekturowe ma rację bytu. Może jestem naiwna, ale nadal wierzę, że i na mój film znajdzie się jeszcze miejsce. Nigdy nie robiłam kina popularnego, a jednak mój "Krzyk" obejrzało 1,5 miliona widzów. Oczywiście wiele zależy od finansów. Po raz pierwszy w życiu podejmę próbę powalczenia o nie, ale z jakim skutkiem? Jestem już za stara, by robić film za dwadzieścia tysięcy, jak robią ci młodzi, zdolni ludzie. Za takie pieniądze można zrobić swój pierwszy obraz, z kolegami. Później już się tak nie da. Może więc teraz, mimo wielu teatralnych planów, znów stanę za kamerą?
   - Czy Pani zainteresowanie teatrem wyniknęło jedynie z konieczności wypełnienia pustego miejsca po filmie?
   - Nie, zawsze chciałam być reżyserem teatralnym, bo na teatrze wychowałam się w domu. Teatr poszerza mój krąg widzenia świata, daje możliwość sięgania po świetną literaturę.
   - Tam także krąży Pani wokół kobiecych tematów: "Trzy siostry", "Tańce w Ballybeg", "Trzy wysokie kobiety", "Czarownice z Salem"...
   - Ale robiłam też "Chłopców" Grochowiaka. Generalnie jednak rzeczywiście wciąż powracają tematy kobiet. Pewnie dlatego, że one wydają mi się ciekawsze jako obiekt obserwacji i analizy niż mężczyźni. Pewnie zaskoczę panią faktem, że mam prawie gotowy scenariusz, tym razem o młodym chłopcu. Ale być może to jest kobieta w męskim przebraniu?
   - A może Pani po prostu nie ceni lub wręcz boi się mężczyzn i dlatego nie chce o nich opowiadać?
   - Nie, nie. Dobrze się z nimi porozumiewam, przecież często razem pracujemy. Tak naprawdę, to oni niewiele różnią się od nas, są otwarci, czasami nawet można z mężczyzną porozmawiać jak z najlepszą przyjaciółką.
   - Potrzebne są Pani w pracy przyjaźnie?
   - Nie wyobrażam sobie wprost pracy w konfliktowej atmosferze. Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że w ogniu kłótni rodzą się arcydzieła. Należę do ludzi, którzy starają się rozładowywać konflikty, a nie tworzyć je. Robię to również z czystego egoizmu, bo wiem, że każdy konflikt mocno się na mnie odbija. Poza tym uważam, że sztuka, szczególnie teatr, rodzi się w zespołowości. Przeczytałam niedawno wyznanie Anthony’ego Hopkinsa o jego pracy w teatrze. Powiedział: nigdy więcej, bo to jest miejsce intryg, przepychanek i walki.
   - Nie sądzi Pani, że w polskim teatrze ta bezpardonowa walka, konflikty, radość z klęski innych, nepotyzm, koleżeńskie układziki często biorą górę nad rzetelną pracą?
   - Skłócone środowisko to jest wielki problem polskiego teatru, z którym on sam musi sobie poradzić. To dotyczy również ludzi sukcesu w tych środowiskach - nie wszyscy sukces potrafią obrócić w złoto. On czasami rujnuje.
   - Podjęła Pani kiedyś próbę zrobienia filmu o przyjaźni i współpracy aktorki z reżyserką - nie udało się. Rozstanie z Dorotą Stalińską, bohaterką Pani wielu filmów, było bolesne. Gdzie, Pani zdaniem, tkwiło źródło niepowodzenia?
   - Mówi pani o "Niemoralnej historii"... To było bardzo przykre dla nas obu. Nawarstwiły się nieporozumienia. Sądzę, że obie byłyśmy zbyt zarozumiałe, uważając, iż możemy zrobić film o nas, o naszej przyjaźni, niesnaskach, konfliktach. Okazało się, że nie stać nas na taki ekshibicjonizm. Tu znów okazało się, że pójście w życiu na całość, wedle mojej młodzieńczej zasady, nie popłaca. To było kolejne doświadczenie, z którego wyciągnęłam wnioski. Jak powiedziałam: z każdej porażki staram się je wyciągać, by w efekcie bilans był na plus.
   - Pani dotychczasowy bilans życiowy jest pozytywny?
   - Tak, mimo wszystkich złych rzeczy i błędów, które wydarzyły się w moim życiu. Bo życie właśnie dlatego jest fascynujące, że jest w nim i dobro, i zło. A w efekcie najważniejsze jest to, by nie mieć do siebie pretensji. By móc, mówiąc banalnie, codziennie rano spokojnie spojrzeć w lustro. A to osiąga się zwykle dzięki bezkompromisowości i niezależności.
   - Warto za to płacić wysoką cenę marginalizacji?
   - Tak, ale to jest mój życiowy wybór. Zawsze źle czułam się w grupie, nawet jeśli byłam akceptowana. Może dlatego jestem sama. Jestem osobna i nikomu nic nie zawdzięczam. Wciąż powtarzam, że wszystko zawdzięczam sobie. A to się nie podoba. Gdy będę umierała, będę mogła powiedzieć: przeżyłaś życie na własny rachunek. I o to chodzi.
   - Śmierć to temat w Pani filmach, który obok miłości, często trudnej, gorzkiej, niespełnionej, jest także wątkiem przewodnim Pani adaptacji "Czarodziejskiej góry" Thomasa Manna, zrealizowanej w Teatrze im. J. Słowackiego. Czy są to tematy, które spotykały się ze sobą w Pani życiu?
   - Życie człowieka rozpięte jest między miłością a śmiercią. Im człowiek jest dojrzalszy, więcej doświadcza, tym częściej zastanawia się nad sobą, światem, dogłębniej go analizuje, szuka jego sensów. A w "Czarodziejskiej górze" śmierć potraktowana jest w sposób szczególny, bowiem, wedle autora, jedynie jej akceptacja czy wręcz pokochanie pozwala dopiero człowiekowi pokochać życie i drugiego człowieka. Właśnie u Manna te dwa tematy - miłości i śmierci tak mocno się połączyły. Widzi pani, w środowisku filmowym mówią o mnie "czarownica", bo trzy moje dramatyczne scenariusze powtórzyły się potem w prywatnym życiu moich aktorów. Gdy rozpoczęłam realizację "Czarodziejskiej góry", w której tak wiele mówi się o chorobie - sama poważnie zachorowałam. Może więc naprawdę jest we mnie coś z czarownicy?
   - A może jest w Pani zbyt wiele pesymizmu?
   - Zawsze powtarzam: przez cały dzień jestem niepoprawną optymistką - pesymizm dopada mnie dopiero w nocy. A ponoć czarownice najczęściej buszują nocami.
   Barbara Sass, absolwentka Wydziału Reżyserii PWSF w Łodzi, reżyserka filmowa, telewizyjna i teatralna. Jest autorką m.in.**takich filmów, jak: "Bez miłości", "Krzyk", "Dziewczęta z Nowolipek", "Rajska jabłoń", "Pokuszenie", "Pajęczarki". Laureatka nagród na festiwalach filmowych w Gdyni, Koszalinie, Mannheim, San Sebastian, Sceaux. Zrealizowała także 15 przedstawień teatralnych, zdobywając m.in. Złotą Maskę za reżyserię "Trzech sióstr" w Teatrze im. S. Jaracza w Łodzi, zaś jej "Idiota" przygotowany w Teatrze im. J. Słowackiego uhonorowany został wieloma "Ludwikami".**

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: RPP zdecydowała ws. stóp procentowych? Kiedy obniżka?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski