Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Imperium socjalu

Redakcja
Choć państwo - przyduszając mocno wszystkich pracujących - finansuje bardzo kosztowny "program socjalny", wielu obywateli uważa, że żyjemy w kraju bezdusznym

ZBIGNIEW BARTUŚ

ZBIGNIEW BARTUŚ

Choć państwo - przyduszając mocno wszystkich pracujących - finansuje bardzo

kosztowny "program socjalny", wielu obywateli uważa, że żyjemy w kraju bezdusznym

   Polska - najbardziej opiekuńcze państwo świata. Kilka razy łaskawsze dla swych obywateli niż bogata Szwecja, Francja czy Wielka Brytania. Sześć razy hojniejsze od Ameryki. Absurd? Nie. Święta prawda.
Prawda - choć odczucia społeczne są skrajnie odmienne: w powszechnym mniemaniu poszerza się i pogłębia w naszym kraju obszar nędzy, a winę za to ponosi właśnie państwo. Ośrodki pomocy społecznej coraz częściej muszą odmawiać wsparcia naprawdę potrzebującym, bo fundusze na pomoc są przycinane, skromnej renty pozbawiani są nieraz udręczeni inwalidzi. Kilkadziesiąt organizacji charytatywnych ma pełne ręce roboty - i stale apeluje o wsparcie, bo - jak podkreślają - obecna pomoc zaspokaja potrzeby w zaledwie kilkunastu procentach.
   Taki obraz Polski kreślą media, taki wyłania się z codziennych dyskusji obywateli. Gdzie więc jest owa "opiekuńczość" państwa?
   A jednak liczby nie kłamią. Na pomoc dla "osób skrzywdzonych przez los" przeznaczamy co roku największy w Europie procent budżetu państwa. Równocześnie dynamicznie rozwijające się organizacje pozarządowe, stale zwiększają materialne wsparcie dla potrzebujących; niektóre z nich pozyskują od darczyńców pięć, a nawet dziesięć razy więcej żywności i odzieży niż kilka lat temu. I wszystko rozdają.
   Dlaczego mimo tych wysiłków odczucia społeczne są takie, jakie są? Dlaczego stale brakuje pieniędzy, skoro wydajemy ich na różne świadczenia - proporcjonalnie - najwięcej na świecie?

Zasiłek dla większości

   Zacznijmy od ustalenia tego, kto w Polsce ma formalny status "skrzywdzonego przez los", czyli człowieka wymagającego pomocy. Otóż, według szacunkowych wyliczeń, ze statusu takiego korzysta w Polsce blisko... 11 milionów osób, czyli prawie połowa ludzi w wieku produkcyjnym.
   Kolejne 5,5 mln pozostaje "na utrzymaniu". Razem: 16,5 mln dorosłych plus 9 mln dzieci i młodzieży w wieku przedprodukcyjnym. Wychodzi na to, że dwie trzecie 38-milionowego narodu utrzymuje się ze źródeł niezarobkowych, głównie różnego rodzaju świadczeń (zasiłków), albo pozostaje na utrzymaniu pracujących, co zresztą na jedno wychodzi. Bo kto finansuje owe świadczenia?
   Średnio rozeznani w funkcjonowaniu demokracji obywatele odpowiedzą, że finansuje je państwo. Bardziej świadomi: że robią to podatnicy żyjący z własnej pracy. Według spisu powszechnego sprzed niespełna dwóch lat, ludzi takich jest w Polsce 12,3 mln. Z prostych wyliczeń wynikałoby więc, że każdy z nich utrzymuje - poza sobą - jeszcze dwie osoby. W praktyce nie jest to takie proste. W gronie owych 12 milionów "z hakiem" mniej więcej połowę stanowią rolnicy korzystający ze świadczeń socjalnych, pracownicy budżetówki opłacani z podatków oraz ludzie zatrudnieni w zakładach nierentownych, chronicznie wyciągających pieniądze z państwowej kasy.
   Nikomu dotąd nie udało się precyzyjnie policzyć, jaka część dochodów tej ogromnej rzeszy statystycznych pracowników jest zapłatą za realnie wykonaną pracę, a jaka pochodzi z różnego rodzaju świadczeń, dotacji, umorzeń i zwolnień, słowem: jaki odsetek formalnie "pracujących" żyje tak naprawdę na garnuszku innych, czyli - według modniejszego określenia - "na socjalu".
   Gdyby przyjąć za prawdziwe ostrożne szacunki, według których w grupie "pracujących" są jedynie 3 miliony faktycznych świadczeniobiorców, wyjdzie nam, że "na socjalu" - w różnej formie - przebywa łącznie z dziećmi ponad 25 mln Polaków.
   Czy w sytuacji, gdy z najróżniejszych świadczeń korzysta dwie trzecie narodu, możliwa jest skuteczna pomoc najbardziej potrzebującym?

Droga do paranoi

   Według rocznika statystycznego sprzed 20 lat, na pięć lat przed ostatecznym krachem PRL, 78 proc. Polaków utrzymywało się z pracy. W 37-milionowym wówczas kraju było to prawie 29 milionów osób, z czego ponad 17,6 mln pracowało, a prawie 12,4 mln pozostawało na utrzymaniu owych pracujących.
   Z niezarobkowych źródeł utrzymania korzystało wówczas ponad 8 mln ludzi, z czego 7,1 mln stanowili emeryci i renciści. Warto przy tym przypomnieć, że lawinowy wzrost liczby tych ostatnich, do którego doszło później, w latach 90., nie był w Polsce niczym nowym. Budowa polskiego "imperium socjalnego" rozpoczęła się bowiem za rządów Edwarda Gierka.
   U zarania tych rządów, w 1970 r., z niezarobkowych źródeł utrzymywało się niespełna 3,4 mln (czyli 10,4 proc.) Polaków. Osiem lat później liczba ta wzrosła do prawie 5,2 mln (15 proc.), by w 1984 r. przekroczyć wspomniane 8 mln (prawie 22 proc.).
   260-procentowy wzrost liczby emerytów i rencistów (z 3 do 7,1 mln) oraz reszty "niezarobkowych", nie był przy tym wynikiem nagłego zestarzenia się i pogorszenia stanu zdrowia społeczeństwa, lecz objęcia systemem świadczeń wielu grup społecznych, przede wszystkim rolników indywidualnych. W ciągu 14 lat liczba emerytów i rencistów na wsi zwiększyła się z 850 tys. do prawie 2,6 mln, a realne wydatki na wypłacane im świadczenia wzrosły... 35-krotnie.
   Pikująca od połowy lat 70. gospodarka PRL nie była w stanie unieść ciężaru tych świadczeń, mimo to ciągle przyznawała nowe, obejmując nimi coraz szersze grupy.
   Zostawmy na boku emerytów, bo oni przecież pracowali na swoje świadczenia przez większość życia. Przyjrzyjmy się rencistom, czyli (teoretycznie) inwalidom. W 1970 r. było w Polsce - poza rolnictwem indywidualnym - 813 tysięcy osób pobierających renty inwalidzkie i 571 tys. biorców rent rodzinnych. 15 lat później liczba tych pierwszych doszła do prawie 2 milionów, a drugich - przekroczyła 900 tys.
   Jakiż to kataklizm dotknął Polskę w 40 lat od zakończenia ostatniej wojny, że grono inwalidów powiększyło nam się o 1,2 mln osób, czyli 150 procent?! Katastrofalne powodzie? Mordercze trzęsienia ziemi? Krwawe zamieszki? Nic takiego. Po prostu definicja "inwalidy" zasługującego na publiczną pomoc ulegała stałemu rozszerzaniu. Najwyraźniej widać to na przykładzie rolników indywidualnych, którzy na początku lat 70. nie byli objęci systemem ZUS i nie pobierali świadczeń. W 1978 r. renty inwalidzkie z ZUS otrzymywało zaledwie 5 tys. z nich, ale dwa lata później - już 148 tys. Pięć lat później liczba ta jeszcze się podwoiła...
   Tak oto stworzyliśmy podwaliny pod najdziwniejsze w świecie "imperium socjalne". Imperium "silne" liczbą osób wyciągających ręce po świadczenia, a nie poziomem i skutecznością pomocy udzielanej naprawdę potrzebującym.

Kraj o kulach

   W latach 90. utajone dotąd bezrobocie przemieniło się w jawne. Reformujące się przedsiębiorstwa, by podnieść wydajność - pięciokrotnie niższą niż na Zachodzie, wypluwały na bruk niepotrzebnych pracowników. Pojawiła się nowa grupa świadczeniobiorców: bezrobotni.
   By złagodzić szok, państwo wprowadziło bardziej liberalną i elastyczną politykę przyznawania rent i emerytur niż za PRL. Efekt: w krótkim czasie "dorobiliśmy się" 2 milionów świeżych, całkiem młodych (np. 40-letnich) emerytów, a przede wszystkim - 1,5 mln nowych inwalidów. Trzeba do tego dorzucić 500 tys. nowych biorców rent rodzinnych.
   W zeszłym roku, gdy wicepremier Jerzy Hausner ogłaszał plan ograniczenia wydatków państwa, w tym weryfikacji świadczeń, renty inwalidzkie pobierało ponad 3,5 mln osób, zaś rodzinne - 1,4 mln. Kosztowało to w sumie ponad 50 miliardów złotych. Łatwo wyliczyć, że przynajmniej 40 procent tej olbrzymiej kwoty, czyli 20 mld złotych rocznie, wydajemy nie dlatego, że kondycja zdrowotna ludności gwałtownie się pogorszyła (jest wręcz odwrotnie!), lecz w imię wspomnianego "łagodzenia szoku transformacji". Żeby ludzie zagrożeni utratą pracy mieli chociaż jakiś zasiłek. Sęk w tym, że za pieniądze przeznaczone na ten cel można by sfinansować pomoc i opiekę socjalną w 170 miastach wielkości Krakowa lub w 15 tysiącach miast wielkości Oświęcimia; a jak wiadomo - nie ma w Polsce tylu miast...
   Łatwo zauważyć, że taka "pomoc socjalna" nie ma nic wspólnego z miłosierdziem wobec skrzywdzonych przez los. To raczej masowe rozdawnictwo.
   Dochodzimy w tym miejscu do największego paradoksu III RP: choć państwo - przyduszając mocno wszystkich pracujących - finansuje bardzo kosztowny "program socjalny", wielu (jeśli nie większość) obywateli uważa, że żyjemy w kraju bezdusznym, zostawiającym ludzi na pastwę losu. I następstwa tego paradoksu: w wielu środowiskach miłosierne "jeśli nie ma pracy, to niech chociaż będą renty" zaczęło się przeistaczać w cwaniackie "jeśli mam rentę, to po cholerę mi praca".
   Towarzyszy temu przemiana hasła "jestem ofiarą, proszę o pomoc" w "jestem pokrzywdzony i mi się należy". Prowadzi to do stałego poszerzania kręgu osób zainteresowanych pobieraniem świadczeń, zaś wśród części dotychczasowych świadczeniobiorców wyrabia nawyk ("tradycję") wyciągania ręki po pomoc. W pewnym momencie państwo musi się jednak zmierzyć z problemem: jak sfinansować pomoc w kraju, w którym "należy się" ona ponad połowie obywateli?
   Nie jesteśmy jedynym krajem, który wpadł w tę pułapkę. Jako skrajnie patologiczny przykład podawano do niedawna Holandię, w której - w efekcie liberalnej polityki rentowej - odsetek rencistów w gronie osób w wieku produkcyjnym dobił w krótkim czasie do 10 proc. Również w słynącej z (nad)opiekuńczości Szwecji przekroczył on mocno europejską średnią, wynoszącą niespełna 6 procent. W Polsce wyniósł on w zeszłym roku aż 13 procent - i to najlepiej oddaje skalę patologii, zwłaszcza że w krajach o podobnym klimacie i doświadczeniach polityczno-gospodarczych odsetek ten jest dwukrotnie mniejszy.
   Efekt? Niemcy wydają na renty inwalidzkie 1 proc. swego (potężnego) produktu krajowego brutto, Amerykanie jeszcze mniej, Czesi i Słowacy - poniżej 2 proc., opiekuńczy Szwedzi - minimalnie więcej. A my? Około 4 procent.

Świadczenie jako przywilej

   Znajomy ślusarz postanowił zostać artystą. Ponieważ dochody z malarstwa są niepewne, na wszelki wypadek został też inwalidą. Wraz z innymi podatnikami zrzucam się teraz na jego rentę, ubezpieczenie i refundowane lekarstwa. A on szaleje na wernisażach w Polsce i za granicą.
   Znajomy samorządowiec z PSL jest rolnikiem i ubezpiecza się w KRUS. Wraz z innymi podatnikami opłacam 94 proc. jego składki, choć człowiek ten zarabia więcej niż ja.
   Znajomy poseł z SLD ma rentę inwalidzką. Pobierał ją bez wahania, dopóty zezwalała na to ustawa (do końca 2002 r.), choć jego roczne przychody przekraczały 200 tys. złotych.
   Wszyscy trzej panowie zagrali nie tak dawno w meczu politycy kontra artyści. Odniosłem wrażenie, że są zdrowsi ode mnie. Pamiętam też, jak spiker z entuzjazmem ogłosił, że kupili losy za 50 złotych na loterii charytatywnej (na operację dziecka).
   Patrząc na nich wiem, że 27 mld zł, które tacy jak ja dopłacają co roku do kasy Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i 15 mld złotych, które wydajemy na utrzymanie KRUS, w znacznej części nie ma nic wspólnego ze świadczeniami socjalnymi. Z pomocą dla owych milionów wygłodzonych emerytów, rencistów i rolników, których krzywdą w kółko epatują nas media.
   Jaki procent tego olbrzymiego wsparcia "socjalnego" idzie na finansowanie aut, komórek, papierosów i innych przyjemności ludzi takich jak wymieniona trójka? Mało kogo to obchodzi. Dlaczego? Bo zbyt wiele środowisk traktuje rentę, będącą z natury świadczeniem socjalnym, jak przywilej, ekwiwalent mniej lub bardziej solidnego, ale zawsze należnego wynagrodzenia.
   Równocześnie wielu ludzi - mundurowych, prokuratorów, sędziów - wcale nie płaci składek, pobierając przy tym najwyższe świadczenia (rekordziści - ponad 7 tys. zł przy średniej ZUS poniżej 900). Na wielką skalę wysokie świadczenia pobierają górnicy - choć to podatnicy wpłacili do ZUS 5 mld zł składek, których nie były w stanie (?) wysupłać kopalnie...
   W sytuacji, gdy państwo pomaga prawie wszystkim, nie bacząc tak naprawdę komu, po co i jakim kosztem, niewiele zostaje na pomoc dla naprawdę ubogich, chorych, ciężko doświadczonych przez los. Paradoksalnie - pieniędzy dla tych ostatnich może być teraz jeszcze mniej. W tragicznej sytuacji budżetowej rząd zapowiedział cięcia. A czy ci, którzy traktują świadczenia "socjalne" jak święty przywilej, dadzą sobie odebrać "co im się należy"? Czy korzystających ze świadczeń członków elit stać na przyzwoitość? Czy przywódcy chłopscy z Samoobrony i PSL, zarabiający setki tysięcy złotych rocznie "rolnicy" wpłacający symboliczne składki do KRUS, zdecydują się (lub chociaż zgodzą) na taką reformę systemu emerytalno-rentowego, by miłosierdzie dla bliźnich nie było mylone z - obliczoną na wdzięczność - hojnością wobec własnego zaplecza? Czy na taki gest zdobędą się lobbyści grup zawodowych walczących bez żenady o kolejne "należne" miliardowe dotacje?
   Słowem: czy faktyczna pomoc socjalna oddzielona zostanie od całej masy świadczeń i przywilejów, które od lat próbuje się ukrywać pod jej nazwą?
   Tzw. plan Hausnera idzie nieśmiało w tym kierunku, ale już dziś widać, że natrafi na zdecydowany opór, a po ostatnich wewnątrzpartyjnych uzgodnieniach SLD-owcy "podarowali" wiele istotnych zadań następnym rządom. Skoro ponad połowa Polaków (wyborców) żyje - w różnych formach - "na socjalu", to czy warto się im narażać? - kalkulują politycy.
   Zapewne wyjdzie im, że nie warto.
   Niech chociaż pamiętają, że taka kalkulacja nie będzie miała nic wspólnego z miłosierdziem wobec potrzebujących. Domknie natomiast błędne koło, w którym się znaleźliśmy: oto bowiem sprawiedliwość społeczna polegać ma u nas na tym, by pracująca mniejszość otoczyła CAŁĄ resztę jeszcze troskliwszą opieką. Coś takiego nie jest możliwe bez podniesienia podatków i dokręcenia śruby pracującym - a więc nie zwiastuje ekonomicznego rozkwitu. A bez rozkwitu po prostu zabraknie pieniędzy.
   Kto wtedy sfinansuje masowe "miłosierdzie"?

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski