Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Indie to była ich radość [ZDJĘCIA, WIDEO]

Piotr Subik
Piotr Subik
Andrzej J. Chendyński podczas spotkania z harcerzami w Krakowie
Andrzej J. Chendyński podczas spotkania z harcerzami w Krakowie Fot. Andrzej Banaś
Pamięć. Podczas wojny i po jej zakończeniu przez obóz w Valivade-Kolhapur przewinęło się 5 tys. polskich zesłańców na Sybir. Ci, którzy jeszcze żyją, spotykają się co dwa lata. Tym razem na miejsce wspominków wybrali Kraków.

Najstarszy obraz, jaki Andrzej J. Chendyński zapamiętał ze swego dzieciństwa, jest zarazem najstraszniejszy. „Prawdziwa makabra”. On ma pięć lat, jego brat Michał ledwie trzy. Obaj bracia są w sierocińcu w Kattakurganie, mieście w Uzbekistanie. Wcześniej w Sowietach stracili matkę i trzeciego brata Józka, czyli Ziuka. Tak się go wołało w ich przedwojennym Lwowie.

Autor: Oskar Nowak

Młodszy mówi, że chce uciekać z przytuliska. Wymykają się przez zarośla i rowy z wodą, wśród wysokich morw (na jednej z nich widzą pilnującego okolicy polskiego żołnierza, udaje się im zmylić jego czujność). Docierają do uzbeckiej wioski. Tam jednak napadają ich miejscowi, odbierają ubrania i na golasa wypędzają ze wsi. Chłopcy nie mają wyjścia, muszą szukać pomocy u wojskowego. Ten im nie odpuszcza, odprowadza ich pod opiekę dorosłych. Z powrotem do sierocińca.

- Później Michał się rozchorował na dyzenterię, rozdzielono nas. Ja ruszyłem w drogę do Meszhedu. On został w Kattakurganie. Dopiero długo, długo potem dowiedziałem się, że zmarł podczas podróży przez Morze Kaspijskie. Jego ciało wrzucono do wody. Tam ma swój grób - opowiada Andrzej J. Chendyński, organizator zjazdów sybiraków, którzy otarli się o obóz w Valivade-Kolhapur, położony około 300 kilometrów na południe od Bombaju, w będących wówczas jeszcze brytyjską kolonią Indiach. Przez ostatni tydzień ponad pół setki sybiraków z całego świata - m.in. z RPA, Kanady, Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii - wspominało tamte czasy w Krakowie. A naprawdę jest co wspominać...

Rzeka, słońce, Gandhi

- Indie to był czas ogromnej radości. Wreszcie nie musieliśmy się martwić, że będziemy głodni, że matki nie będą miały co do garnka włożyć - mówi Lech Trzaska, którego z rodziną w czerwcu 1940 r. wywieziono na Wschód. Było tak, że po wakacjach spędzonych na Huculszczyźnie i wkroczeniu Armii Czerwonej na Kresy, rodzina schroniła się w Stanisławowie.

- Sowieci ogłaszali, że szukają tych, którzy chcą wrócić do Polski. Matka się zgłosiła. I pojechaliśmy, ale w drugą stronę... - opowiada Lech Trzaska.

Polscy zesłańcy wyszli ostatecznie z Syberii z armią gen. Władysława Andersa po tym, jak w lipcu 1941 r. przywrócono stosunki dyplomatyczne między Polską a Związkiem Sowieckim (układ Sikorski-Majski). Poprzez m.in. Iran część z nich trafiła do Indii. Powstało tam kilka obozów dla uchodźców, w tym największy właśnie w Valivade. Były tam bungalowy z kuchnią, łazienką i werandą; szkoły, szpital, zbudowano kościół. Prężnie działał Związek Harcerstwa Polskiego, w którym udzielał się m.in. Zdzisław Peszkowski, wówczas żołnierz armii gen. Andersa, później duchowny, m.in. kapelan Rodzin Katyńskich. Dla dzieci z Valivade po prostu „druh Ryś”.

- Valivade to był czas zupełnej beztroski. Nie lubiłem się uczyć, byłem typowym lwowskim baciarkiem. Radość, słońce, rzeka. Ale jedno, co mi wpojono tam na całe życie, to wiara w Boga. Nigdzie indziej nie śpiewano „Boże coś Polskę”, jak wtedy w Valivade - mówi Andrzej J. Chendyński. Pamięta też, że w obozie bywała m.in. Umadevi, czyli Wanda Dynowska, bliska współpracownica walczącego o wolność Indii Mahatmy Gandhiego. - Sam Gandhi nigdy obozu nie odwiedził, choć miałem nadzieję, że do nas przyjdzie ze swoją kozą i wsparty na drewnianym kiju - uśmiecha się Chendyński.

Coraz, coraz mniej

Andrzej J. Chendyński wrócił do Polski w 1948 r. W ojczyźnie czekał już na niego ojciec, który przeżył wojnę i odnalazł go dzięki Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi. W tym samym czasie Indie opuszczał Lech Trzaska: - Robiono nam kółka na głowie i pytano: „Dokąd jedziecie, do Sowietów? Przecież Polski nie ma!”.

Takie właśnie m.in. rzeczy opowiadają sobie podczas zjazdów Polaków z Indii. Na terenie Polski odbywają się one od 1992 r., wcześniej spotykali się m.in. w Kanadzie. Tyle że z roku na rok jest ich coraz mniej. Minęły czasy, gdy po 300 osób przyjeżdżało do Ontario czy Częstochowy. To na Jasnej Górze był z nimi „druh Ryś”, czyli ks. Peszkowski. Zawsze też zapraszali na spotkania kolejnych ambasadorów Indii w Polsce. - Hindusi żyją krótko, jesteśmy więc może jedynymi świadkami odzyskania przez Indie niepodległości w 1947 r. Mówili nam wtedy: „Wy też się doczekacie wolnej Polski” - opowiada Chendyński.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski