Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ironia jest obroną przed patosem

Rozmawiał Paweł Gzyl
Michał Augustyniak z kolegami, czyli grupa Limboski
Michał Augustyniak z kolegami, czyli grupa Limboski Fot. archiwum zespołu
Rozmowa z Michałem Augustyniakiem z krakowsko–warszawskiego zespołu Limboski o jego nowej płycie „Verba Volant”

- Kiedy spotkaliśmy się ostatnio krążyłeś między Krakowem a Warszawą. Coś się zmieniło?

- Teraz jest podobnie. Ja i perkusista mieszkamy w Krakowie, a reszta zespołu w Warszawie i Bydgoszczy. Podczas prób do nowej płyty spotykaliśmy się jednak głównie w Galonkach na Kujawach, gdzie gościli nas znajomi.

- Podobno podróżowałeś też trochę po świecie.

- To prawda. Najdłużej byłem w Berlinie, bo prawie pół roku. Grałem tam cały czas, ale to było takie cygańskie granie, trochę w klubach, trochę na ulicy do kapelusza. Śpiewałem dużo bluesa, stare, polskie tanga, słuchali mnie ludzie z całego świata. Nagrałem tam z francuskim muzykiem Virgilem Segalem tango „Ta ostatnia niedziela”.

Na razie nam się kontakt rozmył, ale na pewno się kiedyś gdzieś ukaże. Czyli w Berlinie też bywa czasem trochę jak w Krakowie. (śmiech) Echem tych podróży będzie mój solowy projekt One Man Madness.

- W tej chwili chyba najważniejszy jest dla Ciebie zespół?

- Do tej pory był to główny element mojej artystycznej układanki. Ostatnie dwa lata poświęciłem na to, aby nagrać jego nową płytę. Niestety – koncertujemy dosyć rzadko. Przestaliśmy bowiem już wykonywać muzykę, która nadaje się do małych klubów, jakieś knajpiane kawałki.

Dlatego staramy się grać w większych miejscach, przez co występujemy rzadziej. Poza Limboskim gram dużo koncertów solo. Założyłem także zespół Les Swingers Romantique ze świetnymi krakowskimi muzykami, z którymi gramy gypsy swing i mamy świetną zabawę. Limboski to jednak nadal główny projekt, któremu poświęcam najwięcej energii.

- W ostatnim czasie perkusistą Limboskiego został Kuba Rutkowski. Czy to wpłynęło na Waszą muzykę?

- Bardzo! Przed jego dołączeniem, zespół był trochę w kryzysie. Brakowało nam takiej prostej, rockandrollowej energii. Wróciłem z Berlina do Polski z nastawieniem, że chcę podbudować zespół i nagrać nowe piosenki. Kuba wprowadził do grupy świeżą krew. Jego mocne uderzenie i szerokie podejście dla bębnów ożywiło naszą muzykę. On gra dużo muzyki improwizowanej, podobnie zresztą, jak kontrabasista Jacek Mazurkiewicz, co sprawiło, że nasze koncerty nabrały bardziej psychodelicznego ducha.

- „Verba Volant” ukazała się dzięki wsparciu fanów, którzy wpłacali na Wasze konto wolne datki. Skąd ten pomysł?

- Z braku pieniędzy. (śmiech) Początkowo podchodziłem do tego ostrożnie. Każdy artysta boi się w takim przypadku, że się nie uda. To mógłby być spory cios dla zespołu. Ale namówił nas producent, Marcin Bors, bo pracowaliśmy nad płytą dosyć długo i w końcu zbliżała się konieczność rozmowy o finansach. (śmiech) Postanowiliśmy więc spróbować crowdfundingu – i całe szczęście udało się.

- Marcin Bors jest kojarzony z nowoczesną elektroniką. Wy tymczasem gracie zdecydowanie „żywą” muzykę. Dlaczego wybraliście akurat jego?

- Po trzech płytach, które zrobiłem sam, chciałem tę nową zrealizować z kimś z zewnątrz, kto spojrzałby na cały materiał z dystansem. Jak mówi postać literata z „Rejsu”: „Nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem”. (śmiech) Los chciał, że akurat miałem telefon do Marcina. Zadzwoniłem – i okazało się, że akurat bardzo tęsknił za zespołem, który nagrywałby
w studiu na żywo. Był już zmęczony studyjną dłubaniną ze znanymi zespołami, które często chcą nagrywać tak jak się to robiło w latach 90-tych, czyli ścieżkami, kawałkami, do metronomu. A my chcieliśmy wejść do studia już z gotowym brzmieniem i po prostu zagrać na żywo.

- I nie zawiódł Waszych oczekiwań?

- Nie. Większość ścieżek zarejestrowaliśmy na taśmę magnetyczną, grając razem w studiu „Custom 34” w Gdańsku. Wszystko to zajęło zaledwie pięć dni. Potem przez kilka miesięcy spotykaliśmy się co jakiś czas w jego studiu we Wrocławiu, gdzie nagrywałem wokale i robiliśmy miksy.

Tak miało być – bo chcieliśmy zrealizować ten album na amerykański sposób: dobrze przygotować brzmienie zespołu przed nagraniami, a potem wszystko zrobić na setkę. Taśma magnetyczna nadaje procesowi nagrywania zupełnie innego ducha. Cieszę się, że wszyscy do niej wracają.

- Powstał bardzo bogaty materiał, bo jest tu miejsca na bluesa, folk, garażowy rock, a nawet psychodelię. Tak miało być?

- Oczywiście. Kiedy przygotowywaliśmy się do wejścia do studia, chcieliśmy, aby było jak najmniej przypadkowych rzeczy. Podeszliśmy w świadomy sposób do aranżacji, unikając sztampowych rozwiązań. Wystrzegaliśmy się też stylizowania poszczególnych piosenek, co miało miejsce choćby na „Cafe Rumba”, gdzie każdy utwór był utrzymany w innej estetyce. To bogate brzmienie sprawiło też, że „Verba Volant” dzieli prawdziwa przepaść od „Tribute To George Buck”, który nagrałem sam w domu na komputerze.

- Nadal pozostajesz autorem tekstów i muzyki do piosenek Limboskiego. Kolegom wystarcza rola odtwórców Twoich pomysłów?

- Różnie z tym bywa. Niektóre piosenki, które przynosiłem na próby, były gotowe i trzeba ich tylko było nie zepsuć, ale inne zmieniły się zupełnie. Niektóre wspólnie odrzucaliśmy, bo źle się je grało lub nie robiły dobrego wrażenia. Niektóre nagrywaliśmy na próbach w niezliczonych wersjach.

Ja uzurpuje sobie tylko prawo do ostatecznej decyzji. Moi muzycy są starsi ode mnie i bardziej doświadczeni, więc nie wtrącam się im do tego, jak grają na swoich instrumentach. Czasem, jak mi coś nie pasuje, bywam nieznośny, ale jest między nami pewna osmoza. Wiemy bowiem jaki jest cel: żeby piosenka zabrzmiała dobrze i żeby każdemu przyjemnie się ją grało.

- I jak Wam się gra ten nowy materiał?

- Dobrze. Jest spora różnica między obecnymi koncertami, a tymi sprzed roku. Kiedyś graliśmy więcej bluesa, brzmienie stało się pełniejsze. Publiczność śpiewa z nami piosenkę „Jezus jest słaby”, co jest dla nas nieco zaskakujące, bo początkowo mówiono, że to zbyt prowokacyjny pomysł na tytuł.

- Z kolei tytuł albumu pochodzi z łacińskiej sentencji: „Słowa ulatują, pisma pozostają”. Obawiasz się, że Twoja twórczość pójdzie w zapomnienie?

- (śmiech) Całe szczęście, słowa śpiewane są bardziej trwałe niż mówione. Tym bardziej, że nowe piosenki ukazały się obecnie na kompakcie, a za pół roku pojawią się również na winylu. Tytuł jest trochę przekorny – bo utwór tytułowy jest... bez słów. Łacińska sentencja może nie jest jakimś komercyjnie trafionym pomysłem, ale z drugiej strony – zwraca na siebie uwagę.

- I pasuje zgrabnie do Twoich tekstów, w których zazwyczaj nie brakuje ironii i dystansu. Taki masz stosunek do życia?

- Chyba trochę tak. Ironia jest głównie obroną przed patosem. Ale na „Verba Volant” jest już jej mniej niż poprzednio. Co znaczy, że z wiekiem jednak zbliżam się do patosu. (śmiech)

- Płytę wydała krakowska wytwórnia Karrot Kommando, która od lat prężnie promuje polskie zespoły. Jak tam trafiliście?

- To również podpowiedź Marcina. I również bardzo trafna. Karrot Komando ma bowiem również agencję koncertową, do której trafiliśmy wraz z wydaniem albumu. Dzięki temu wystąpiliśmy już w telewizyjnym programie „Świat się kręci”, a teraz mamy nadzieję, że uda się nam pojawić na którymś z wielkich, letnich festiwali. Życzyłbym sobie tego, bo uważam, że Limboski ma oryginalne i dosyć potężne brzmienie, dzięki któremu nie ma podobnego zespołu na polskiej scenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski