Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ja kiedyś spadłem z nieba, a ty mnie złapałaś, mamo

MAJKA LISIŃSKA-KOZIOŁ
Ola, Staś i Grzesio ubierają choinkę. Prawdziwą i swoją własną FOT. ARCHIWUM RODZINY KOWALSKICH
Ola, Staś i Grzesio ubierają choinkę. Prawdziwą i swoją własną FOT. ARCHIWUM RODZINY KOWALSKICH
REPORTAŻ. - Tacy ludzie jak my najpierw muszą poradzić sobie z żałobą. Stracili przecież nadzieję na posiadanie własnych dzieci. Gdy tę żałobę zakończą, zamiast marzyć o szukaniu swego odbicia w dziecku spokrewnionym, będą odkrywać piękno natury dzieci, które adoptowali. Oboje więc cieszymy się, że tak czy inaczej dane nam jest być rodzicami. Tu i teraz - mówi Ewa, która wraz z mężem Adamem zdecydowała się na adoptowanie trójki rodzeństwa.

Ola, Staś i Grzesio ubierają choinkę. Prawdziwą i swoją własną FOT. ARCHIWUM RODZINY KOWALSKICH

Dziennik Polski

Mieszkanie w bloku; dziewiąte piętro. Szafa z lustrem ledwie mieści mój płaszcz; na wieszakach rozpycha się kilka puchatych, kolorowych kurteczek. W przedpokoju słychać śmiech i wesołe dziecięce głosy. Ewa i Adam przedstawiają mi swoje pociechy: Ola, osiem lat, Grześ dziesięć i Staś prawie cztery.

Do tego dwa psy rasy Cavalier King Charles Spaniel; młodziak Felek i seniorka Frania; pieszczochy, specjaliści od łagodzenia napięć. Po prostu pełna chata.

- Tego właśnie zawsze chcieliśmy - mówią gospodarze. Ona psycholog psychoterapeuta i on inżynier, pracownik naukowy, umysł ścisły.

***

Jest piątek, prawie siódma wieczorem. Grześ właśnie skończył sprzątać i chce się pochwalić dobrze wykonaną pracą. Prowadzi do siebie. I do brata, bo pokój trzeba było podzielić między obu chłopców. Miejsca nie ma wiele, ale zmieściło się biureczko, szafa, piętrowe łóżko i morze zabawek; dziś wszystkie porządnie poskładane do pudeł, szuflad i pojemników. - Jutro idę na mecz kolegi, więc o porządki trzeba było zadbać dzisiaj - wyjaśnia. - A ja umiem skakać na skakance, chce pani zobaczyć? - woła od drzwi Ola i w sekundzie prezentuje swoje umiejętności. Potem ciągnie mnie do siebie. - Mieszkam sama, ale braci mam za ścianą.

W pokoiku Oli, chyba mniejszym niż ten chłopaków, przeważa kolor różowy, czyli dziewczyński. Pod piętrowym łóżkiem stoi komoda z szufladami na piżamki, koszulki, rajstopy i sweterki. Każda z piktogramem, żeby było wiadomo, co i gdzie ma swoje miejsce. Najmniej mówi, ale za to najszybciej biega w tę i z powrotem czteroletni Stasiu. Wszyscy troje wyglądają na zadowolonych i zadomowionych.

Może dlatego, że ich adopcyjni rodzice podeszli do sprawy "zorganizowania" sobie dużej rodziny metodycznie.

Na początek umówili się na spotkanie w ośrodku adopcyjnym "Pro Familia" w Krakowie, bo słyszeli o nim pozytywne opinie.

- Jestem osobą entuzjastycznie nastawioną do życia i choć miewam swoje lęki lub nastroje, to uważam, że jeśli się czegoś pragnie - przeszkody maleją i dają się pokonywać - mówi Ewa.

Oboje wiedzieli, że do macierzyństwa i ojcostwa prowadzi wiele dróg, a każda z nich jest inna. Im los przydzielił tę adopcyjną. Zaakceptowali to.

- Nie baliśmy się jakoś obsesyjnie - opowiadają. - Mieliśmy realne oczekiwania i mentalnie byliśmy gotowi na przyjęcie dzieci. Bo widzi pani: przyszli rodzice, tacy jak my, muszą przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie: co możemy dać, a czemu nie podołamy. Z racji pracy nie bylibyśmy w stanie zapewnić całodobowej opieki dziecku choremu. To wiedzieliśmy na pewno.

***

Na początku myśleli o dwójce. Ale już w trakcie kursu dla rodziców adopcyjnych jej przemknęło przez myśl, że trójka też może być. On nie był pewien, czy dadzą radę finansowo.

Dziś w ich salonie najważniejszym meblem jest duży stół. A najwdzięczniejszą ozdobą głównej ściany - portrety całej rodziny; kolorowe i pogodne. No i ta atmosfera; bez napięcia, pełna ciepła.

Ewa jest zachwycona, gdy córka siada jej na kolanach i łasi się jak kotka. Dopieszczona i wycałowana teraz sadowi się obok mnie. - Lubię rysować, wie pani? - mówi i sięga po kartki oraz ołówki.

Grześ zajął wygodny kremowy fotel; ma Adama z lewej, a Ewę z prawej. Staś przyciągnął ze swojego pokoju konia na biegunach, ale teraz bawi się z psami.
- Narysować ci coś? - pyta Ola. I spod jej ołówka wyłania się kot, który pręży się do skoku. Zupełnie jak żywy. - Ola ma zdolności plastyczne. I Grzesio też. Będę ich uczyć prawdziwego malowania - chwali dzieci Ewa.

***

Gdy kurs dla rodziców adopcyjnych miał się ku końcowi, Kowalscy zaczęli się zastanawiać, jak długo przyjdzie im czekać na dzieci. Byli zaskoczeni, gdy podczas ostatniego spotkania zapytano ich, czy adopcja trojga jest aktualna. Była. - Przyniesiono dokumenty rodzeństwa z drugiego krańca Polski. Byłam podekscytowana. Mówię o tym, bo na ogół, gdy człowiek wkracza w nowy etap życia, boi się trudności, jakie mogą się pojawić. We mnie strach się panoszył podświadomie. W dokumentach były opinie psychologów i inne informacje, ale dla mnie liczyło się tylko jedno: kiedy się spotkamy. Nie zwróciłam nawet uwagi na płeć dzieci.

Adam, w przeciwieństwie do żony dokładnie przeczytał dokumentację. - Byliśmy przygotowani na to, że dzieci będą miały za sobą trudną przeszłość, że to może mieć swoje konsekwencje. W papierach nie znalazłem jednak powodu, dla którego moglibyśmy mieć duże obawy przed rozpoczęciem wspólnego życia. Dostaliśmy weekend na zastanowienie. W poniedziałek zadzwoniliśmy, że jesteśmy zdecydowani.

***

- Mamo, a mogę jeszcze jednego cukierka? - pyta Ola z buzią pełną czekolady. - Ostatniego - przykazuje mama.

- A ja mogę - przekrzykuje ją Grzesiek. Staś nie pyta, tylko sięga po kolejne ciasteczko.

Psy rozłożyły się kolektywnie na miękkiej pufie i leniuchują. Za oknem widać rozświetlony Kraków.

Jest fajnie i rodzinnie. Ewa i Adam promienieją, mimo że ją męczy katar, a on pracował do późnego popołudnia.

- Wydaje nam się, jakby dzieci były z nami od zawsze - mówią.

Nie przeszkadza im, że mały Staś pokazuje mokre spodenki; efekt zabawy ze szczeniakiem i wchodzi mamie na kolana. - Grzesiu, przynieś mu majteczki i spodnie od dresu, skarpetki też poproszę - mówi Ewa. Najmłodszy synek Kowalskich, już w suchych gatkach, odgrywa przed lustrem taniec indiańskiego wojownika, a potem zakłada na głowę hełm i w mgnieniu oka staje się rycerzem.

***

Te prawie dwa lata temu, zaraz po tym jak Kowalscy podjęli decyzję, że biorą dzieci, ich życie nabrało zawrotnego tempa.

W tydzień przemeblowali mieszkanie i wytapetowali pokoje dla nowych członków rodziny. Trzeba było je wyposażyć, kupić jedzenie i w ogóle wszystko, co jest potrzebne dzieciom, a czego u nich nie było.

W IKEI zamówili łóżka, materace pościel, zabawki. Szczęśliwym zrządzeniem losu na parkingu przed sklepem spotkali przyjaciół, którzy pomogli im załadować sprzęty do auta. I to był pierwszy dobry zbieg okoliczności. Potem pomocy i wsparcia doświadczali jeszcze wiele razy.

- Od znajomych dostaliśmy foteliki do samochodu, kupiliśmy koce na drogę i prezenty do zabrania. Był początek maja, zaczynał się weekend. Pracowaliśmy w mieszkaniu do niedzielnego wieczora, a w nocy ruszyliśmy w ponad 700-kilometrową drogę po dzieci. Byliśmy podekscytowani i ciekawi tego, co się wydarzy.
W domu tymczasem mama Adama, tata Ewy, dalsza rodzina i przyjaciele kończyli przygotowania.

- Jechaliśmy prawie bez przystanków i niemal się do siebie nie odzywaliśmy z przejęcia - opowiada Ewa. Już na miejscu zjedli coś w McDonald's, przebrali się i poszli do tamtejszego Ośrodka Adopcyjnego. Otoczyli ich ludzie pomocni, serdeczni.

Wizytę w rodzinie zastępczej, gdzie od kilkunastu miesięcy przebywały ich dzieci, zaplanowano na południe. Kowalscy myśleli tylko o tym, że wkraczają właśnie w życie rodzeństwa i muszą zadbać, by nie zrobić czegoś, co zaważy na późniejszych relacjach. Telefonicznie wspierali ich terapeuci z ośrodka Pro Familia i ci na miejscu.

Przyszli rodzice dobrze rozumieli złożoność sytuacji. Przez kilka lat mieszkała u nich dziewczynka z Korei Południowej, której opiekunką była Ewa; miała pełnomocnictwo z ambasady koreańskiej. Przeżyli pożegnanie z dziewczyną i mogli sobie wyobrazić, jak trudne jest położenie rodziców zastępczych, którzy pokochali Grzesia, Olę i Stasia, a teraz zanosiło się na rozstanie. - Dzieci wiedziały, po co przyjechaliśmy, choć wprost nie zostało to powiedziane. Weszliśmy do saloniku. Grześ i Oleńka stali prawie na baczność i przyglądali się nam spod rzęs. Mały Staś jeździł wkoło na małym rowerku. Dałam każdemu buziaka i usiedliśmy przy stole. Basia i Piotr - rodzice zastępczy - opowiadali o dzieciach. Po dwudziestu minutach Ola powiedziała do mnie: mamo. To mnie kompletnie rozkleiło, choć przecież wiem, że było nieadekwatne do naszych relacji. Nie łączyły nas w tamtej chwili prawie żadne więzi. Ale dało początek do tego, by te więzi budować.

***

Niemal dwa lata od tamtej chwili piję kawę z rodzicami Oli, Grzesia i Stasia. Słowa mama i tata wypowiadane przez dzieci znacznie więcej dziś znaczą. Mama i tata to przecież zaufanie, czułość, bezpieczeństwo. Miłość.

W rozmowie wracamy nad jezioro. Ewa wspomina, jak było trudno wszystkim, gdy po dziesięciu dniach, które upływały na spacerach, zabawie i rozmowach - nadszedł czas pożegnania z ciocią Basią i wujkiem Piotrkiem oraz ostatniego spotkania z kolegami.

Ola podczas kolacji usiadła przy Basi, przy swojej zastępczej mamie. - Serce mi się ściskało, ale wiedziałam, że Ola jest dzieckiem i potrzebuje czasu, żeby poukładać sobie emocje - opowiada.

- Nie robiliśmy dzieciom wyrzutów, że lgną do rodziców zastępczych. Byliśmy przygotowani na takie zachowania - mówi Adam.

***

Według Danuty Wiechy, prezes Fundacji "Pro Familia", praca rodziny zastępczej jest trudna i odpowiedzialna. Trafiają przecież do takich rodzin dzieci poranione, skrzywdzone. Rodzice zastępczy są ich bezpieczną przystanią na trochę. Nie jest im łatwo, gdy przekazują podopiecznych rodzicom adopcyjnym. Rzecz w tym, by dorośli umieli się w tym względzie porozumieć, by nie rywalizowali, ale wspierali się nawzajem.

Do adopcji można się przygotować, jeśli człowiek ma dużą samoświadomość, zna swoje ograniczenia i chce nad nimi pracować.
Ewa wie, że życie nie jest idealne i że chyba nie powinno takie być. Ale biorąc odpowiedzialność za drugiego człowieka, dobrze jest mieć świadomość tego, że pojawią się problemy. Czasami poważne.

- No, a adoptując dziecko - uważa Danuta Wiecha - trzeba pamiętać, że nie jest ono towarem. Nie ma żadnego okresu gwarancji, w czasie którego można je oddać z powrotem. Czasami się taka sytuację zdarza, ale należy to traktować w kategorii porażki ośrodka i rodziców adopcyjnych. Czytałam niedawno artykuł w jednym z opiniotwórczych tygodników, gdzie dzieci oddane do domów dziecka przez rodziców adopcyjnych nazywa się "zwrotkami". Przedstawieni w tym artykule rodzice adopcyjni mieli oczekiwania i ambicje związane z dziećmi, które adoptowali. Obarczali je tym, czego się spodziewali i na co liczyli, a takie dzieci niosą już swój - często ogromny - bagaż doświadczeń i raczej trzeba go zmniejszać, niż do niego wciąż coś nowego dokładać.

***

W rodzinie Ewy i Adama wraz z dziećmi też pojawiły się problemy i zadania do rozwiązania. I pewnie będą się nadal pojawiać; jak to w życiu. Kowalscy traktują jednak te sytuacje jako coś naturalnego na drodze rozwoju małego człowieka. Nie tłumaczą wszystkiego traumą spowodowaną utratą biologicznych rodziców, bo to ogranicza.

Gdy pierwszy raz wysiedli z dziećmi z windy, nad drzwiami do ich mieszkania wisiał namalowany przez przyjaciół plakat: witajcie w domu. Były kolorowe baloniki, po prostu święto. Porwała ich wszystkich fala miłości.

Ewa popłakała się ze szczęścia. No a potem zaczęło się narzekanie dzieci; a to, że nie ma ogrodu, kolegów, że pokoje są małe. Grześ nie rozumiał, dlaczego nie ma w bloku ciszy jak nad jeziorem, gdzie stał jego zastępczy dom. Bał się wysokości.

- Ola przez pół pierwszej nocy płakała, bo chciała spać ze mną. Wciąż pytała, a kochasz mnie? Nie oddasz? A ja cierpliwie powtarzałam, że kocham, że nie oddam. I tak dzień za dniem zaczynaliśmy układać sobie nowe życie.

***

- Grzesiu, idź się synku wykąpać - prosi dziś mama Ewa.

I Grześ znika w łazience. Potem w jego ślady idzie Ola.

Starsze dzieci potrafią się same umyć i ubrać. Umieją spakować plecaki do szkoły, pomagają młodszemu bratu, choć na początku nie korzystały same z prysznica, trzeba je było kąpać. Z czasem przywykły do samodzielności. I lubią już patrzeć na rozświetlony wieczorami Kraków. - Stały się mieszczuchami, ale kochają przyrodę i cieszą się z naszej działki na wsi - opowiada Ewa.

Kowalscy mówią, że trafiły im się pociechy elastyczne i ekstrawertyczne. Owszem, kłócą się, są trochę choleryczne, ale nie tłumią emocji. I to jest dobre.

Staś, na przykład, bardzo się przez te dwa wspólne lata rozgadał; chodzi do przedszkola. Grześ i Ola do szkoły.

- Obie placówki bardzo nam pomogły. A sąsiedzi okazali się genialni. Czasem odbieramy ich syna z karate, a sąsiadka naszą córkę ze szkoły i przechowuje ją u siebie do czasu aż zdążę dotrzeć z miasta na osiedle - mówi Ewa.
Wszyscy wiedzą, że Kowalscy adoptowali trójkę dzieci i akceptują to. Dzieci mają już nowych znajomych i przyjaciół. A rodzina dzień za dniem buduje więzi społeczne.

***

Nie zawsze jest bezkonfliktowo. - Na początku adopcji Ola wiele razy krzyczała, tupała nogami, wulgarnie nas wyzywała. Tak wyrażała swój strach i niepewność. Miała prawo - mówi Ewa. - Nie wiedziała, co ją u nas czeka, a przecież pamiętała przemoc w swoim rodzinnym domu, widziała skutki picia alkoholu, kradzieże. Bała się i buntowała.

Wszystkim dzieciom na ogół się wydaje, że rodzic, także ten adopcyjny, musi być idealny. A rodzic ma być normalny. Dlatego u tych starszych trzeba urealniać idealistyczne podejście do mamy i taty.

Ogniwem zapalnym u Kowalskich była i wciąż jest zazdrość. Gdy Ola dostała gumę do żucia, Grześ od razu pytał: - A dla mnie też masz?

- Miałam. Wciąż tłumaczymy im to, co wywołuje ich strach (np. pijani ludzie na ulicy), budujemy ich poczucie bezpieczeństwa, ale też stawiamy naszym dzieciom granice, bo je kochamy i powinny wiedzieć, że to dzieci muszą się dostosować do zasad w rodzinie, a nasza trójka próbowała odwrócić tę sytuację i nas zdominować.

Kowalscy uświadamiają swoim dzieciom, że stały się członkami rodziny i muszą szanować potrzeby wszystkich jej członków.

- Uczymy ich na przykład kulturalnego zachowania przy stole, staramy się organizować im czas tak, żeby było fajnie, ale nie zawsze tak, jak oni chcą. Dzień po dniu poznajemy ich sposób myślenia - mówi Adam. - Każde z dzieci ma przywileje stosowne do wieku, więc Oli należy się wyjaśnienie, dlaczego nie ma komórki.

Dlaczego?

- ... bo nie umie jeszcze płynnie czytać. Jak się nauczy, dostanie taką samą jak Grzesiu - wyjaśnia Adam. - Ma to ją motywować do nauki czytania i pisania.

Kowalscy uważają, że jeśli ma się energię i dobrą organizację czasu, to adopcji nie trzeba się bać. Warto jednak urealniać wzajemne oczekiwania, nie budować świata swojej rodziny na iluzjach.

Przyszli rodzice adopcyjni powinni, przygotowując się do tej roli, pracować nad sferą emocjonalno-motywacyjną, czyli poznać granice swojej tolerancji, lęków, uprzedzeń i skupić się nad urealnianiem oczekiwań względem dziecka. Dać mu prawo do własnego temperamentu, własnych pragnień i zainteresowań - innych niż rodziców. Poza tym nadmierne tłumaczenie wszystkiego brakiem zgodności krwi jest toksyczne i zabija świeżość w byciu razem.

- Widzi pani, tacy ludzie jak my najpierw muszą poradzić sobie z żałobą. Stracili przecież nadzieję na posiadanie własnych dzieci. Gdy tę żałobę zakończą, zamiast marzyć o szukaniu swego odbicia w dziecku spokrewnionym, będą odkrywać piękno natury dzieci, które adoptowali. Oboje więc cieszymy się, że tak czy inaczej dane nam jest być rodzicami. Tu i teraz - mówi Ewa.

***

Tak więc rodzina Kowalskich powoli pisze swoją historię i kolekcjonuje wspomnienia. I o tym, jak czadowo było buszować wśród drzew na działce za miastem. I o świetnej imprezie urodzinowej Oli w salonie zabaw. I o tym, ile było radości podczas wspinania się na ściance, przy której miał swoje urodziny Grzesio.
Lubią też - jak dziś - usiąść sobie wieczorem w salonie i pośmiać się razem, zaplanować weekend, wybrać miejsce na wakacje. Fajnie jest mówić i słuchać. I wzruszać się. Tak jak pewnego jesiennego poranka, gdy mały Staś wgramolił się do łóżka rodziców i szepnął mamie prosto do ucha: - A wiesz, ja kiedyś spadłem z nieba, to ty mnie złapałaś. I masz mnie, mamo.

(Imiona i nazwiska niektórych bohaterów reportażu zostały na ich prośbę zmienione)

majka.lisinska@dziennik.krakow.pl

PODARUJ 1 PROCENT

Stowarzyszenie Rodzin Adopcyjnych i Zastępczych "PRO FAMILIA" 31 - 968 Kraków, os. Zielone 1 od 17 lat realizuje program "Prawo Dziecka do Rodziny". Od 13 lat prowadzi Ośrodek Adopcyjny "Pro Familia", cztery Rodzinne Domy Dziecka oraz Specjalistyczną Poradnię Rodzinną. KRS: 0000136312

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski