Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak być kochaną?

Redakcja
- Jakże miło znów Panią spotkać w Polsce, w doskonałej kondycji, z uśmiechem i wciąż tą samą burzą rudych włosów. To ciągły ruch między Polską a Ameryką tak dobrze Pani służy, czy też wir pracy, w który ostatnio Pani wpadła?

Z BARBARĄ KRAFFTÓWNĄ rozmawia Jolanta Ciosek

   - Wszystko razem. Jestem osobą żądną życia, zainteresowaną wszystkim, co życiem nazywamy: ludźmi, ich sprawami, sztuką, formą, dźwiękiem. To składa się na efekt finalny, moją dobrą formę, której nie uzyskuję dzięki ćwiczeniom, ale otwartości na świat. A moje włosy? No cóż, są nadal rude, choć loków á la _Shirley Temple, które kręciłam podczas studiów na cukrowej wodzie, już nie mam.
- Wyjaśnijmy na wstępie powód Pani wyjazdu do Ameryki, w 1983 r. Krążą dwie opinie na ten temat: jedni twierdzą, że skłoniły Panią tylko sprawy prywatne, inni, że wyemigrowała Pani z powodów artystycznych. Jaka jest Pani wersja?
   - Nigdy nie wyemigrowałam. Pojechałam do Los Angeles, bo stamtąd dostałam propozycję zagrania w "Matce" Witkacego. W Polsce uchodziłam przecież za modelową aktorkę witkacowską. Jednak nie znałam angielskiego, stąd też ta propozycja była rodem jak z Witkacego. Wielkie wyzwanie, a ja lubię podejmować wyzwania.
- Zanim przejdziemy do Pani amerykańskich losów, powspominajmy te polskie, pełne sukcesów i uwielbienia publiczności.
   - Mój Boże, to tak, jakby mi ktoś skrzydła przyprawił. Studio Iwo Galla w Krakowie, Teatr Wybrzeże, warszawskie teatry... To był czas pięknych ról, pięknych teatrów i pięknych ludzi. Pracowałam ze świetnymi aktorami, reżyserami, scenografami. Byłam aktorką Ludwika Rene, Swinarskiego, Dejmka, Axera - wspaniałe lata. No, i ten cudowny czas współpracy z Kabaretami: Pod Egidą i Starszych Panów. To był mój drugi nurt, nazwijmy go muzycznym. Ale bez wątpienia ukształtował mnie teatr. To było i jest moje źródło, z którego czerpałam i czerpię po dziś dzień. Oczywiście, dopóki skleroza mnie nie
"trzaśnie". Teatr był również moją "bazą" dla filmu - wychowaniem w wielkiej dyscyplinie zawodowej. Dzisiejsze czasy są dość bezwzględne, wymagają twórczego pośpiechu i zdyscyplinowania zarazem. Niewiele miejsca pozostawiają na artystyczną pieszczotę, która jest niezwykle potrzebna w budowaniu atmosfery pracy.
- Czy czas telewizyjnego Kabaretu Starszych Panów był ważnym dla Pani okresem kształtowania osobowości aktorskiej?
   - Zarówno twórczej, jak i duchowej. Ale nigdy nie czułam się gwiazdą, bo takie pojęcie wówczas w Polsce nie funkcjonowało. Gwiazdorstwo pojawiło się wraz z uruchomieniem przemysłu filmowo-telewizyjnego.
- Była Pani jedną z pierwszych polskich aktorek, której popularność stworzyła właśnie telewizja?
   - To była dla mnie wielka, gwałtowna zmiana, bo przecież telewizor trafił niemal pod każdą strzechę. A wraz z nim Kabaret Starszych Panów, który był oglądany nie tylko przez inteligencję, ale również przez szerszą publiczność. To jest zdumiewające, że do dziś pamięta się i śpiewa moje piosenki z Kabaretu: "Przeklnę cię", "Odrobina dziewczyny na co dzień", "W czasie deszczu dzieci się nudzą", czy "Zakochałam się w czwartek niechcący".
- Na czym, Pani zdaniem, polegał fenomen tego kabaretu, który nadal lokuje się na pierwszym miejscu najlepszych programów w historii polskiej telewizji?
   - Propozycje Przybory i Wasowskiego były nadzwyczajnie ingeligentne i subtelne, przekraczały absolutnie wszelkie granice. Niewiedzy społecznej również. Teksty Przybory zapadały słowo po słowie, muzyka Wasowskiego - dźwięk po dźwięku, w serca i umysły widzów. To był dla mnie dar Boży móc z nimi pracować i dorzucać własne propozycje. Wszyscy wzajemnie się inspirowaliśmy, bo teksty Przybory otwierały wszystkie możliwe klapki mózgu i duszy. Rozumieliśmy się bez słów i byliśmy dość nieprzewidywalni. Improwizowaliśmy. Nigdy nie było pewności, co może wykonać Michnikowski lub Gołas, który był jedną wielką eksplozją pomysłów i dla siebie, i dla pozostałych aktorów. Nikt nikomu niczego nie narzucał.
   Panowało absolutne partnerstwo twórcze oraz zaufanie do Jeremiego i Jerzego. O tym, jakimi byli ludźmi, niech świadczy przytoczony przykład, który wspomniała niedawno Edyta Wojtczak, uczestnicząca jako początkująca dziennikarka we wszystkich próbach kabaretu. Otóż nowa ekipa techniczna operowała na planie dość mięsistym językiem, nie zważając specjalnie na naszą obecność. Gdy do studia wchodzili Starsi Panowie, nagle, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, świat wokół zmieniał się. Wchodzili i mówili: _dzień dobry
i od tego momentu nikomu do głowy nie przyszło przeklinanie.
- Tak działała siła ich autorytetu?
   - Ale i osobowości. Byli przy tym skromni. Jak widać, nie trzeba robić wokół siebie wrzawy ani krzykiem egzekwować norm. Trzeba być tych norm uosobieniem, tak jak byli Wasowski i Przybora. Niestety, z przykrością obserwuję, że po Kabarecie powstała próżnia. Nie znaleźli się jego naśladowcy, kontynuatorzy. Powstała wyrwa nie tyle pomiędzy pokoleniami, ile pomiędzy normami współistnienia, jakie obowiązywały i były akceptowane wówczas, a jakie są dzisiaj. Dotyczyły nie tylko eleganckiego sposobu bycia, ale również wysławiania się. Klasę człowieka można natychmiast rozpoznać po dźwięku, jaki z siebie wydaje.
- Czy w tym sensie widzi Pani różnicę między polskim a amerykańskim społeczeństwem?
   - Tak. W Polsce widoczne są jeszcze tradycje form i norm, które się zbrudziły, rozjechały. W Ameryce rzuca się w oczy luz, obowiązujący we wszystkim. Ale w tym luzie istnieje też grzeczność, choć często sztuczna. Odpowiedź na słynne pytanie: Jak się czujesz? brzmi zawsze: Fantastycznie. _Choćbyś za chwilę miała paść na bruk ze zmęczenia. Tę sztuczną grzeczność nazwałabym naturalną nienaturalnością.
- A czy nie łatwiej się w niej żyje?
   - Zdecydowanie tak. I to rozpieszcza, mimo że są to tylko pozory. W szalonym, amerykańskim tempie,
"wspaniałym" tamtejszym życiu, a jednocześnie świecie bardzo już zmienionym na niekorzyść, ten ich konkretny i bezwzględny sposób myślenia połączony z pozorną grzecznością pomaga żyć.
- Czy zwróciła Pani uwagę na to, że od filmu legendy "Jak być kochaną" Wojciecha Hasa, z główną Pani rolą, minęło właśnie 40 lat?
   - To nie do uwierzenia. Bo wciąż bliskie. A to dlatego, że czas nie tknął tego filmu. I tu jest odpowiedź na wszystkie pytania, czy też twierdzenia, o współczesność w sztuce. Nie ma takiego pojęcia. Coś jest albo bardzo dobre, dobre, albo średnie lub złe. I tak jest nie tylko w sztuce, ale i we wszystkich dziedzinach życia. Jeśli coś jest autentyczną wartością, to pozostanie nią na zawsze.
- Za rolę w tym filmie otrzymała Pani w 1962 r. Złote Wrota - nagrodę na festiwalu w San Francisco. Z jakich powodów jej Pani nie odebrała?
   - Dezorganizacji. Nikomu nie przyszło do głowy, że film może zdobyć aż trzy nagrody, więc wysłano tylko taśmę, bez twórców. Nagroda wędrowała przez pół roku, aż znalazła się na półce w biurze polskiej filmoteki. Gdy ją tam zobaczyłam, po prostu wyjęłam z gabloty, mówiąc, że zabieram, co moje. Tym bardziej że nagroda była ładna i praktyczna: przycisk, który stanowiła bryła taśmy filmowej wkomponowana w przezroczysty materiał.
- Prawdę powiedziawszy nie bardzo mogę zrozumieć Pani decyzję o opuszczeniu kraju. W Polsce miała Pani ugruntowaną pozycję, a wybrała
"głęboką wodę". A może w kraju ucichły telefony z propozycjami?
   - Nic z tych rzeczy. Cały czas byłam w akcji i nie czułam się niepotrzebna. Wręcz przeciwnie. Jak wspomniałam, lubię podejmować wyzwania. A to było wielkie wyzwanie i eksperyment zarazem. Fonetyczna nauka angielskiego do roli wymagała ode mnie benedyktyńskiej pracy. Próby trwały od świtu do nocy. Amerykanie są otwarci na wszelkie eksperymenty. Przedstawienie "Matki" Witkacego okazało się sukcesem, otrzymałam nawet nagrodę za tytułową rolę.
- Czy w ślad za tym sukcesem poszły kolejne propozycje?
   - Nie aż tak interesujące. Dość szybko dostałam od Polonii propozycję koncertów, więc przygotowałam recital i ruszyłam po Ameryce. Były w nim oczywiście piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Taki przebieg zdarzeń był właściwie oczywisty. Stąd też przed wyjazdem poprosiłam Wasowskiego o nuty, które własnoręcznie mi przygotował.
- Nie ominęły Panie dramatyczne koleje losu. Czy one zaważyły na Pani życiu artystycznym?
   - Dramatów życie mi nie szczędziło. To była lawina. W Polsce owdowiałam. Syn był odchowany, dorosły, więc mogłam wyjechać. Miałam różne plany, związane również ze sceną. W Ameryce wyszłam za mąż i bardzo szybko owdowiałam po raz drugi. To był życiowy nokaut. Mąż był z wykształcenia antropologiem, ale zajmował się też sztuką, wpółpracował z radiem, teatrami. Miał muzyczne wykształcenie, świetnie śpiewał, grał. Snuliśmy wspólne plany. Zamierzaliśmy przygotować dwujęzyczny koncert estradowy... Był człowiekiem o wdzięku Maurice’a Chevaliera. Po śmierci męża zaczął się nowy etap w moim życiu. Rozpoczęłam intensywną naukę języka, współpracowałam z tamtejszymi uniwersytetami, teatrami. Zagrałam w "Hipollitusie" Seneki, w "Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj" Gombrowicza, występowałam w dyplomach Departamentu Teatru Uniwersyteckiego, współpracowałam z Amerykańskim Instytutem Filmowym. Zostałam sama i musiałam wykonywać samodzielnie różne ruchy, co też nie było bez znaczenia.
- Nie myślała Pani o powrocie do Polski?
   - Nie, bo w obcych dźwiękach i obyczajach łatwiej było leczyć ból. Poza tym pozostawał mi obowiązek uporządkowania spraw mego męża. Mój wyjazd z Polski był na pewno też rodzajem ucieczki po śmierci pierwszego męża. Od 1993 r. wciąż do Polski powracam, bo tutaj dostaję propozycje pracy. To też jest rodzaj ucieczki od tamtych, dramatycznych zdarzeń. Wiem, że ona skończy się powrotem. Powoli porządkuje moje amerykańskie sprawy.
- Czy w Ameryce utrzymuje się Pani z wykonywania swojego zawodu?
   - Dorywczo. Nie mam stałego zatrudnienia. Przez wiele lat nie miałam też ubezpieczenia, bo po prostu nie było mnie na nie stać. Egzystowałam bez jakiegokolwiek zabezpieczenia.
- Dorobiła się Pani wspaniałych ról, ale pieniądze Pani nie kochały?
   - Strzeliła pani w dziesiątkę. Pamiętam, jak przed laty obstalowałam sobie piękne kozaczki z rafii. Pojechałam w nich na festiwal filmowy. Gdy je zobaczyła Monika Vitti, krzyknęła z zachwytu:
"Mamma mia!". Opowiedziałam to mojemu szewcowi, a on na to: "Pani Basiu, załóżmy wspólny interes, a pałace będziemy budować z tych kozaczków". Ale pozostałam przy tej jednej parze - własnej.
- Zatem Pani przyjazd do Polski w 1993 r. był przyjazdem za pracą?
   - Spodobał mi się scenariusz serialu "Bank nie z tej ziemi", więc przyjęłam propozycję pracy. Od tej pory zaczęła się moja wędrówka między Polską a Ameryką. Dość kosztowna, luksusowa, dlatego też powoli zamykam amerykańską egzystencję. Niestety, wszędzie jestem daleko od syna, który wraz z rodziną mieszka w Kanadzie. Mój los artystyczny to była zawsze wędrówka z powodu pracy. I to uważam za zupełnie naturalne. Życie, fundując mi w którymś momencie samotność, zmusiło mnie też do czujności. Wiem, że los może zawsze mnie zaskoczyć.
- Musi być w Pani odrobina szaleństwa, skoro w życiu podejmowała Pani tak ryzykowne kroki?
   - To prawda. Choć jestem kobietą z
"tamtej" epoki.
- Jak w takim razie czuje się Pani we współczesnym świecie Ameryki?
   - Właściwie normalnie, bo tam nic nikogo nie dziwi. Każdy eksces jest dozwolony. Mam wspaniałych przyjaciół. Rozstanie z nimi, które mnie czeka, gdy wrócę już do Polski, stanowi dla mnie poważny problem. Przyjaźń jest rzeczą bardzo cenną. Na to, by być kochaną, trzeba jednak solidnie zapracować.
- Czuje się Pani kochaną?
   - Tak, ale też wiele robię w tym kierunku. Przede wszystkim staram się prawdziwie okazywać zainteresowanie innym ludziom. To jest w moim pojęciu wymóg życia.
- Podobnie jak w "Więzach krwi" - telewizyjnym serialu, w którym grała Pani Babcię Wiktorię?
   - W życiu też jestem babcią. Mam 18-letniego wnuka, ale zupełnie inaczej niż w filmie myślę o relacjach rodzinnych. Usuwać się z pola widzenia, nie dopuszczać do ingerowania w sprawy młodych.
- Obecnie kręci Pani w Polsce sitcom "Król przedmieścia". Daleką drogę Pani przeszła: od wielkich teatralnych ról do sitcomu. Nie uwiera to Pani?
   - Uwiera. Ale też początkowe rozmowy były inne. To nie miał być sitcom. Stało się inaczej. I tutaj zachodzi pytanie: czy odseparować się, stać z boku w imię wierności zasadom artystycznym, czy też brać udział w tym, co proponują. Nie otrzymuję na razie innych propozycji, poza modnymi obecnie.
- Czy nie płaci Pani zbyt dużej ceny, uczestnicząc w tak komercyjnym przedsięwzięciu?
   - Bardzo dużą. Od 10 lat krążę między Polską a Ameryką, więc tam już wypadłam z rynku, nie mam stałej pracy. A tutaj ją otrzymuję. To jest moje zarabianie na życie. Tzw. propozycje z prawdziwego, artystycznego zdarzenia, to odległa przeszłość. Nie otrzymuję takich, choć coraz więcej czasu spędzam w Polsce.
- Edward Dziewoński powiedział kiedyś o Pani: "_Wspaniała koleżanka, nieprzeciętna aktorka, która nie zagospodarowała swoim życiem tak, jak powinna". _Zgadza się z tym Pani?
   - To słuszna uwaga, ale też nie znam
"przypadku", który by zagospodarował swoje życie tak, jak powinien. Przed paroma laty Erwin Axer powiedział, że zdecydowanie powinnam wrócić do teatru. Być może, ale nie czuję impulsu do tego, by wiązać się na stałe ze sceną. Nasza rozmowa skłania mnie do refleksji i zastanowienia się nad ewentualnym dalszym losem artystycznym. Na razie nie znam odpowiedzi na to pytanie. Od kilku lat mam różne niezobowiązujące propozycje, ale jak ja je nazywam: to są "przenoszone ciąże". Nie zostały odwołane, ale też nic się jeszcze nie urodziło. Być może się urodzi. Mam w sobie motorek do działania. Nie chowam się, widać mnie i słychać.
- Przyznam szczerze, że w trakcie rozmowy cały czas pobrzmiewa mi refren z piosenki Agnieszki Osieckiej "Sztuczny miód", którą przed laty Pani śpiewała: "_Bo to wszystko nie tak, nie tak, nie tak"...

   - Ależ ja to wszystko spisuję na tak. W młodości bardzo lubiłam robić ludziom niespodzianki. Życie mnie w nich nieco ustatkowało. Może ono teraz szykuje dla mnie jakąś miłą niespodziankę? Dzisiaj młodzi żyją zbyt dosłownie i jednoznacznie: zimno - ciepło, głodno - syto. Nie mają wyobraźni, żeby żyć trochę żartem, trochę przygodą i również niespodzianką. Zawsze byłam i jestem na nią otwarta. Tak samo, jak na szczęście.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski