Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak Europa omijała Polskę

Redakcja
czyli pocztówka z Rapallo i Locarno

JERZY BESALA

JERZY BESALA

czyli pocztówka z Rapallo i Locarno

   To nieprawda, że milczenie jest złotem. Traktatu nicejskiego, preambuły konstytucji europejskiej, ani pozycji Polski nie stworzy się milczeniem, ale argumentami i ciągłą rozmową. Również historyczną. Wiedzą o tym dyplomaci, wieczni podróżnicy państwowi, elokwentni mówcy, ucierający niemal bezustannie w rozmowach ważne sprawy narodów. Gdy nagle zapada cisza, jest dzwonkiem ostrzeżenia.
Taka cisza wokół Polski zapadła w początkach 1922 r. Ponad trzy lata po I wojnie światowej II Rzeczpospolita znalazła się na międzynarodowym pustkowiu. Miała sojusz z Rumunią przeciw bolszewickiej Rosji i z Francją, okupiony jednak wielkimi przywilejami dla kapitału francuskiego w Polsce. I niewiele więcej, poza trudnym położeniem między dwoma niedawnymi kolosami, rozwścieczonymi wynikami wojny: Niemcami i Rosją sowiecką.
   Szczęśliwie dla Polski obydwa kolosy były gospodarczą i społeczną ruiną, liżącą rany po wojnie i rewolucji. Odrodzona Rzeczpospolita pozostawała poza "drugim filarem Francji", to jest poza Małą Ententą, blokiem trzech państw: Czechosłowacji, SHS (późniejszej Jugosławii) i Rumunii. Mała Ententa była bowiem skierowana de facto przeciw Węgrom, okrojonym w Trianon z ogromnych połaci terytoriów i żądnych rewizji traktatu.
   Czesi, zagrożeni historycznymi roszczeniami Węgrów, dokładali więc wielkich starań, by Polska sympatyzująca z Madziarami nie weszła do Małej Ententy. Bracia znad Wełtawy przekonani byli, że Rzeczpospolita, tak czy owak, jest skazana na wojnę z Rosją i Niemcami - i zniknie znów niebawem z mapy Europy. W rezultacie Polska i Czechosłowacja nie dość, że nie szły razem, to jeszcze przeciw sobie.
   Już po hekatombie ofiar w I wojnie światowej zdawano sobie na Zachodzie powszechnie sprawę, że bez odbudowy i wsparcia finansowego biedniejszych krajów przez państwa bogatsze kontynent nie może być spokojny. Jednakże mocarstwa i w tych sprawach nadal dogadywały się poza plecami Polski. Tak było w kwestii Niemiec, ogarniętych kryzysem, oraz straszliwie zdezorganizowanej, głodującej, ale nadal groźnej Rosji Lenina. Demokratyczny Zachód zdawał się nie widzieć Rzeczpospolitej jako filaru europejskiego nowego porządku, co początkowo było zrozumiałe, zważywszy potencjał gospodarczy wyniszczonych straszliwie ziem polskich.
   Polska międzywojenna nie była jednak bierna ani gospodarczo, ani politycznie. Budowała poczucie bezpieczeństwa, usiłując m.in. stworzyć Międzymorze: blok republik nadbałtyckich pod egidą Rzeczypospolitej. Estonia i Łotwa chciały takiego związku; przeciwna natomiast była Litwa, wystraszona zajęciem Wilna przez gen. Lucjana Żeligowskiego, na rozkaz Józefa Piłsudskiego, oraz spodziewaną dominacją polską nad dawnym unijnym krajem Rzeczpospolitej. Pozycja Polski była więc wówczas niczym wahadło, in statu nascendi, ale też taka była powojenna rozchwiana, budująca się na nowo Europa.
Pierwsze otrzeźwienie dla demokratycznych mocarstw europejskich przyszło w Rapallo. Oto w kwietniu 1922 r. w Genui rozpoczęła się konferencja, na której obok tych mocarstw pojawiły się Niemcy i Rosja. Oba państwa z różnych przyczyn były izolowane na arenie międzynarodowej. Tymczasem konferencja w Genui usiłowała naprawić Europę i jej gospodarkę poprzez włączenie doń bolszewickiego kolosa i republiki weimarskiej.
   Jeśli jednak bolszewicy chcieliby włączyć się do wspólnej Europy szczerze i uczciwie, musieliby uznać święte prawo własności i rosyjską ciągłość państwową. Oznaczało to przyjęcie zobowiązań spłaty długów carskich i innych zobowiązań. Rzecz w tym, że bolszewicy wyliczyli, iż skutkiem "interwencji imperialistów" Rosja straciła jeszcze więcej niż kwota długów! Nie będzie więc rząd bolszewicki płacić długów carskich, bo to "imperialistyczna Europa" powinna zapłacić Rosji! Była to manipulacja polityczna przerastająca nawet zachodni makiawelizm, unaoczniająca starej Europie, z jakim zakłamaniem przyjdzie odtąd stykać się w kontaktach dyplomatycznych z bolszewikami.
   Polacy reprezentowani byli w Genui przez ministra spraw zagranicznych Konstantego Skirmumta i ministra robót publicznych Gabriela Narutowicza. Nie mieli większego wpływu na przebieg konferencji i na to, co się wydarzyło. Dla Europy "większej prędkości" byli mniej ważnym partnerem.
   Na spotkaniu w Villa d’Albertis Polaków nie było. Za to Loyd George mógł wysłuchać roszczeń bolszewickich komisarza spraw zagranicznych Gieorgija Cziczerina, domagającego się 39 mld rubli za straty poniesione przez Rosję skutkiem interwencji. Nawet angielski premier uznał tę kwotę za szaloną. Wraz z francuskim ministrem Loisem Barthou zażądali, by Cziczerin odpowiedział "tak" lub "nie" na propozycje mocarstw zachodnich.
   W ten sposób 16 kwietnia 1922 r. o godzinie 11 Cziczerin powitał w swej rezydencji... delegatów niemieckich: ministra spraw zagranicznych Waltera Rathenaua i kierownika Wydziału Wschodniego niemieckiego MSZ Adolfa Maltzahna - namówionych przez bolszewików, by socjaldemokratyczny rząd Eberta w Berlinie wyzbył się uprzedzeń wobec komunistycznej Rosji i podpisał układ. Poza plecami mocarstw zachodnich i Polski. Nastąpiło to tego samego dnia.
   W układzie w Rapallo oba państwa zrzekały się wzajemnych roszczeń, wznawiały stosunki dyplomatyczne, zapewniając o najwyższej życzliwości ekonomicznej.
   To wstrząśnie światem! To największy cios dla konferencji! - _zawołał amerykański ambasador we Włoszech Richard Child na wieść o Rapallo.
W rzeczywistości największy wstrząs odczuła Polska. Niedoceniana, nierespektowana, mimowolnie lekceważona poprzez strategię mocarstw Europy Zachodniej, znalazła się w śmiertelnych cęgach. Rapallo było w gruncie rzeczy próbą realizacji tezy Lenina, że "potworny pokój wersalski" utrzymuje się tylko dlatego, że ententa wepchnęła między Niemcy a Rosję państwo polskie, dzielące Niemcy na dwie części i prześladujące mniejszość niemiecką. Rapallo naruszyło w jednej chwili względny spokój europejski i ukazało pośrednio rolę Polski w grze o pokój. Próba pomniejszania jej roli znów wychodziła Zachodowi bokiem.
   Mocarstwa demokratycznej Europy usiłowały więc po Rapallo wyciągnąć z tej lekcji jakieś wnioski odnośnie Polski. Francja pośpiesznie zacieśniała stosunki z Rzeczpospolitą. Jednak, czy politycy francuscy, brytyjscy i włoscy zrozumieli, czym jest Polska dla Europy?
   Odpowiedź przyszła w Locarno w 1925 r. Śledząc działania dyplomatyczne mocarstw dla zachowania pokoju w "naszej Europie", trudno nie oprzeć się wrażeniu, że politycy brytyjscy i francuscy, nie mówiąc już o niemieckich i sowieckich, mieli zakodowane w podświadomości przekonanie o tymczasowości granic polskich, a może i samej Rzeczpospolitej. Bo przecież mocarstwa demokratyczne nie czyniłyby tak idiotycznych ruchów, jak zawarcie w 1925 r. paktu reńskiego dla zachodnich granic Niemiec, czyli gwarancji nienaruszalności granic Francji i Belgii. I jednocześnie zawarcie, wraz z paktem reńskim, "gorszego" traktatu arbitrażowego - dla granic polskich i czeskich. Rozdział na "lepszy" pakt dla mocarstw i "gorszy" arbitraż dla "nuworyszy" był kolejnym dowodem "Europy dwóch prędkości", podziału na lepszych i gorszych.
   I takie myślenie zdaje się nadal tkwić w pojmowaniu Europy Środkowo-Wschodniej przez Zachód. Niemcy choćby nie wiem, jak destabilizowane i słabe, zawsze wygrywały w starciu z interesami polskimi. Niemcy bowiem istniały w świadomości polityków starej Europy jako wielki i trwały element europejski, czego zupełnie nie znajdujemy w odniesieniu do Polski. Stara Europa musiała i musi się Polski nauczyć.
   Co takiego więc stało się w Locarno w 1925 r.?
W 1919 r. Polska podpisała tzw. mały traktat wersalski o ochronie praw mniejszości narodowych w imię utrzymania pokoju w Europie. W rzeczywistości otworzyło to drogę do pośrednich ingerencji w sprawy polskie. Na forum Ligi Narodów i przed Stałym Trybunałem Sprawiedliwości Międzynarodowej w Hadze zaroiło się od skarg górnośląskiego Volksbundu i innych niemieckich organizacji w Polsce. Niemcy oskarżali instytucje polskie o łamanie praw niemieckiej mniejszości narodowej, choć milionowa mniejszość niemiecka miała się w Poznańskiem i na Pomorzu lepiej niż sami Niemcy w republice weimarskiej podczas ich kryzysu gospodarczego! Wykazały to niedawne niemieckie badania historyczne Thomasa Bierschenka.
   W rezultacie "mały traktat" stał się znakomitym narzędziem w krępowaniu polityki polskiej i kreowaniu przez Niemców fatalnego wizerunku II Rzeczpospolitej jako kraju potwornych, anarchizujących, prymitywnych gnębicieli "lepszych cywilizacyjnie" Niemców. Sprawa polska, a w domyśle naszych granic, niemal nie schodziła z forum Ligi Narodów.
   Działo się tak pomimo, a może dlatego, że 2 października 1924 r. uchwalono protokoły genewskie obwołane przez Francję i Wielką Brytanię "wielką kartą pokoju". Tymczasem Niemcy, mimo że formalnie nie były w Lidze Narodów, robiły wszystko, by destabilizować Europę w imię "odzyskania Prus Wschodnich i Górnego Śląska".
   Każdy chwyt zdawał się dozwolony, również ten o gnębieniu mniejszości narodowych przez Polaków. Niemcy przez wiek germanizowali i okupowali rdzenne ziemie polskie, ale teraz występowali całkiem zręcznie na forum Ligi Narodów w roli pokrzywdzonych, myląc przyczyny ze skutkami, zamazując zupełnie przed światem swoje pragnienie odwetu, winę oraz brak historycznego wstydu. Do tego stopnia zręcznie, że minister spraw zagranicznych republiki weimarskiej Gustav Stresemann, dążący, jak sam pisał, do "korektury granic wschodnich", otrzymał w rok później w 1926 r. Pokojową Nagrodę Nobla... Ten, który w listopadzie 1924 r. oświadczył, że Prusy Wschodnie, "gwałtem od Niemiec odcięte", pewnego dnia wrócą do macierzy.
   Prowokacje niemieckie, np. o skrzynki pocztowe w Wolnym Mieście Gdańsku, destabilizowały w rzeczywistości spokój europejski, stwarzając przy tym przekonanie "starych Europejczyków", że to Polska, z jej kwestionowanymi przez Niemców granicami, jest przyczyną niepokoju europejskiego, a nie same Niemcy.
   Aby to pojąć, należałoby zapewne powołać się na psychoanalityka Gustava Junga. Usiłował on zrozumieć niektóre zachowania społeczne poprzez pryzmat archetypów. W tym przypadku archetyp, czyli wytworzony przez wieki stan podświadomości zbiorowej, wtłaczał Polskę w ramy siewców niepokoju, zwolenników liberum veto, anarchii i powstań, niechętnych wytrwałej pracy.
   Niemcy bezbłędnie wygrywali i nadal wygrywają tę kartę. Współcześnie "Die Zeit", oskarżająca przed miesiącem Polaków o anarchistyczne skłonności, liberum veto, pychę narodową, niezrozumienie idei wspólnej Unii Europejskiej - jest potwierdzeniem oddziaływania takiego właśnie archetypu. Czy, jak kto woli, stereotypu, kodu społecznego, z którym ciężko Zachodowi się rozstawać. W imię tego archetypu wszystko, co powie Polska przeciw i na "nie" w Unii Europejskiej, do czego ma święte prawo, i tak będzie odebrane jako potwierdzenie naszego obrazu "siewców niepokoju i anarchii".
W 1925 r. w Locarno politycy mocarstw demokratycznych usiłowali zagwarantować spokój w Europie. Znów jednak omijali interesy i racje Polski, nie traktując nas jako filaru Starego Kontynentu, podtrzymującego strop wschodni. Tym razem jednak to Brytyjczycy zagrali kartą niemiecką: skłonni byli udzielić gwarancji dla granic Francji i Belgii, natomiast zupełnie nie zależało im na zobowiązaniach dotyczących interesu Polski i Czechosłowacji. Tłem była oczywiście rywalizacja francusko-brytyjska w Europie, ale w ten sposób Rzeczpospolita znalazła się _de facto
znów daleko poza angielską wizją bezpiecznej Europy.
   Polski minister Aleksander Skrzyński jeździł wytrwale do Genewy i po stolicach europejskich, usiłując nie dopuścić do zawarcia paktu reńskiego godzącego w interesy Polski. Odniósł parę sukcesów, jak np. chwilowe zbliżenie polsko-czechosłowackie czy też odprężenie w stosunkach z Sowietami.
   W Locarno zwyciężyła jednak dziwaczna małostkowość angielskiego myślenia pt. "moja chata z kraja". Brytyjski minister spraw zagranicznych Neville Chamberlain miał przy tym zapewne dobre intencje utrzymania pokoju. Jednakże, jak się wydaje, były to poglądy równie naiwne, jak w 1938 r. w Monachium, gdy Chamberlain był już premierem. Doprowadziły one do wzrostu bezczelności polityków niemieckich i pojawienia się upostaciowionej esencji tych poglądów - Adolfa Hitlera.
   Chamberlain chciał na przykład, by w Locarno nie było przewodniczącego obrad, "na zasadzie całkowitego równouprawnienia". Było to na rękę Niemcom, potraktowanym jako pełnoprawny partner, choć republika weimarska nie wywiązywała się ze zobowiązań spłaty reparacji wojennych. Niewykluczone, że Anglik, pełen cnych intencji, był po prostu politykiem pozbawionym historycznego wyczucia.
   Konferencja w Locarno, zakończona 16 października 1925 r., wykazała bowiem, że kraje europejskie nie są równe. Pakt reński zagwarantował Francji i Belgii nienaruszalność wschodnich granic tych państw z Niemcami. Na straży paktu stanęło pięć państw. Natomiast Polacy i Czesi dostali traktaty arbitrażowe, nie mówiące nic o nienaruszalności ich granic z Niemcami, a jedynie zobowiązujące do rozstrzygania sporów na drodze pokojowej.
Locarno otwierało drogę rewizjonizmowi niemieckiemu, na razie pokojowemu, gdyż nie wspartemu większą armią. To był początek końca ładu wersalskiego. Z fundamentu pokoju europejskiego wypadła po Rapallo druga betonowa cegła. Nic więc dziwnego, że Locarno zostało uznane za wielki sukces Gustava Stresemanna.
   Było też wielką porażką Polski. Nie mogły jej złagodzić pospieszne gwarancje francuskie udzielone Rzeczpospolitej, mające jedynie charakter dwustronny. W miastach polskich odbywały się potężne demonstracje przeciw polityce Locarno. Zawrzało na łamach prasy i w Sejmie. Przeważał ton oburzenia na głównego sojusznika Polski, na Francję, która znów w imię ciasno pojętych interesów własnych, a nie Europy jako całości, potraktowała Polskę jako drugorzędny element na kontynencie. Element uzależniony, podporządkowany, związany, a nie silny i samodzielny. I to miało się na Europie zemścić.
   Nie bez powodu bowiem historycy uznają, że Locarno naruszyło poważnie porządek wersalski już sześć lat po zawarciu w Paryżu "pokoju po wsze czasy". Od siebie dodajmy, że Locarno pokazało to, co jest zmorą teraźniejszości: Europę "dwóch prędkości", "nierównych odległości" itp.
   Taka wizja Europy została zrodzona nie z faktów i ich siły ciążenia, ale z wyboru i opcji Zachodu. Opcja ta czy raczej archetyp o kłótliwych Polakach zakładały kolejny podział na prawnie lepszych i gorszych w Europie, co musiało zrodzić opór, niechęć i konflikt zamiast zrozumienia.
   Wiele przyczyn sprawiło, że do pokojowej integracji Europy nie doszło w latach międzywojennych, pomimo naprawdę usilnych starań pacyfistycznych polityków. Jedną z przyczyn wydaje się jednak pomijanie czy, mówiąc językiem sportowym, kiwanie Polski. Z dystansu lat bardzo widoczne i związane ze stanem świadomości czy raczej podświadomości polityków i społeczeństw Zachodu.
   Jest to bardzo ważne w kontekście obecnych doświadczeń. Wydaje się bowiem pewne, że poważne traktowanie interesów Rzeczpospolitej, naszego prawa do silnego głosu jako dużego państwa, może jedynie pomóc wielkiej i jednej Europie, a nie Europie niemiecko-francuskiej z przyległościami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski