Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak niewidoma Monika dzięki labradorce Kei stała się... widzialna

Anna Agaciak
Labradorka Keja to oczy Moniki. Zapewnia jej niezależność
Labradorka Keja to oczy Moniki. Zapewnia jej niezależność Joanna Urbaniec
Ludzie. Długie lata, gdy Monika Janik chodziła po Krakowie z laską dla niewidomych, była przez ludzi niedostrzegana. Schodzili jej z drogi, wycofywali się, obawiali się kontaktu z niepełnosprawną kobietą. Wszystko zmienił wyszkolony i certyfikowany pies przewodnik

Monika Janik z Bieżanowa Nowego ma 37 lat. Zrobiło się o niej głośno w grudniu ubiegłego roku, gdy w Okręgowej Izbie Lekarskiej poskarżyła się na okulistę, który nie chciał jej wpuścić do gabinetu z psem przewodnikiem. Sąd lekarski przyznał rację lekarzowi, uznając, że z uwagi na przepisy sanitarne pies do gabinetu wchodzić nie powinien.

Ani Wojewódzka Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna, ani pytani przez nas prawnicy takich jednak przepisów się nie doszukali. Możliwość wchodzenia z certyfikowanym psem przewodnikiem do miejsc publicznych, w tym ośrodków opieki zdrowotnej, gwarantuje niewidomym ustawa o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych.

Pani Monika ze swoim prawnikiem zamierza więc dalej walczyć o prawa niewidomych i ich psów przewodników.
Opowiada nam, jak bardzo taki pies ułatwia i poprawia życie osoby niewidomej.

Cukrzyca odebrała wzrok
Monika wzrok straciła 10 lat temu. Wszystko przez cukrzycę. Chorowała na nią od dziecka. Od dawna lekarze ostrzegali, że z biegiem lat ta choroba zniszczy oczy i nerki. - Nie wiedziałam tylko, co wysiądzie pierwsze - opowiada kobieta.

Nie przejmowała się jednak specjalnie tymi hiobowymi prognozami. Chodziła regularnie do okulisty. Widziała dobrze. Póki co była młoda, wesoła, miała wielu przyjaciół. Pracowała jako nauczycielka języka angielskiego, prowadziła samochód. - Nawet chciałam nosić okulary, aby dla swych uczniów wyglądać poważnie i na starszą niż byłam, ale okuliści nie widzieli takiej potrzeby - wspomina.

Wzrok straciła nagle. Miała 27 lat. - Obudziłam się rano i miałam plamy na prawym oku - wspomina z bólem. - To był wylew. Potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.

Mimo walki o poprawę wzroku choroba atakowała dalej i po sześciu miesiącach nie widziała już ani na prawe, ani na lewe oko.
- Najgorsze było jednak to, że byłam z tym zupełnie sama - opowiada Monika. - Jedynie rodzice pomagali, jak mogli.

Czarna rozpacz
Jak czuje się człowiek, który niemal z dnia na dzień traci wzrok? W przypadku Moniki to był dramat, atak depresji.
W szkole nie przedłużono jej umowy o pracę. Dotychczasowi koledzy gdzieś znikli. Jedni czuli się skrępowani w jej towarzystwie, dla innych przestała być atrakcyjna, nie podwoziła ich już samochodem.

Po jej wyjściu ze szpitala nikt nie doradził, co ma ze sobą dalej robić. Nie skierowano jej do psychologa, nie mówiono o rehabilitacji... - Bardzo się bałam. O wszystko się obijałam. Właściwie przestałam opuszczać mieszkanie. Schowałam się w łóżku pod kołdrą. Chciałam umrzeć. Kombinowałam, że przedawkuję insulinę - mówi Monika. Rodzice pracowali po 16 godzin dziennie. Była w domu z dwoma psiakami. Słuchała audiobooków i muzyki. To był jej cały świat.

Na szczęście zupełnie przypadkiem odezwali się do niej starzy koledzy z podstawówki i osiedla. Im nie przeszkadzało, że jest niewidoma. Zaakceptowali ją taką, jaka była. To oni zmusili ją, by wzięła się w garść. Po pół roku ostrej depresji dotarło do niej, że życie się nie skończyło i trzeba jakoś sobie z nim radzić. Rozsądek wziął górę.
Z Polskiego Związku Niewidomych przekazano jej białą laskę. Problem w tym, że aby była użyteczna, trzeba umieć nią "stukać". PZN organizuje dla niewidomych specjalne kursy orientacji i chodzenia z laską. Ale odbywają się bardzo rzadko. Monika przeszła je dopiero trzy lata po utracie wzroku.

Laska jak stygmat?
Widząc niewidomych z laską, nie zdajemy sobie sprawy, jaką sztuką jest umiejętne z niej korzystanie. - Laskę prowadzi się przy krawężniku, aby się nie zgubić - tłumaczy Monika. - Niestety, przez zniszczone chodniki, wyboje, laska często się o nie zahacza.

Zostaje z tyłu, a ręka idzie do przodu. To bardzo bolesne, a w moim wypadku skończyło się wyrwaniem ręki z barku.
Kobieta nie miała wyjścia. Musiała się do nowego sprzętu przyzwyczaić, aby stać się samodzielną. Po kursie chodzenia z laską poczuła się wolna. Zaczęła się wreszcie ruszać z mieszkania.

- Ucieszyłam się, że w końcu wyjdę z domu sama. Pójdę do kiosku, kupię sobie papierosy i nie będę musiała o takie przysługi prosić rodziców - opowiada.

Kolorowo jednak nie było. Za każdym razem bała się: obcych, złych ludzi, że ktoś ją popchnie, że się przewróci.
Nastąpiło także coś, czego się zupełnie nie spodziewała. - Laska sprawiła, że stałam się dla ludzi niewidoczna - stwierdza. - Któregoś dnia wyszłam z mamą do sklepu, po drodze spotkałyśmy sąsiadkę. Ona przywitała się z mamą i jakby mnie nie było obok, zapytała ją: Jak tam Moniczka się dziś ma? To było straszne.

Laska wprawdzie dała jej więcej samodzielności, ale nie dawała poczucia bezpieczeństwa. Monika miała kłopoty z błędnikiem. Zamiast iść z laską prosto, chodziła zakolami. Często wpadała w dziury, na słupy, latarnie. Dlatego poruszała się bardzo wolno. Znana, szeroka droga, którą zdrowi ludzie pokonują w 15 minut, jej z laską zajmowała pół godziny. - Doszłam do wniosku, że muszę coś usprawnić - mówi.

Pomoc kolegów
To znajomi Moniki zaczęli jej podpowiadać, co powinna zmienić. Zasugerowali zgłoszenie się do Instytutu Rozwoju Regionalnego, fundacji pomagającej niepełnosprawnym.

Pracownicy tej fundacji doradzili, jak ma się starać o sprzęt dla niewidomych. Jak wypełniać wnioski. Została też przyjęta na kurs komputerowy. - To było najlepsze, co mnie w życiu spotkało - stwierdza Monika.

Na kursie poznała innych niewidomych, którzy żyli ... normalnie. Oni nie mieli opiekunów, byli samodzielni, założyli rodziny i byli zadowoleni z życia. - To dało mi kopa - zdradza Monika. - Powiedziałam sobie: Dziewczyno, wstydź się! Oni potrafią, ty też możesz.

W mieszkaniu pojawił się komputer z programami dźwiękowymi, dzięki którym odzyskała kontakt ze światem. Nauczyła się obsługiwać komórkę dla niewidomych.

Potem koleżanka zapytała, dlaczego nie stara się o psa przewodnika. - Najpierw oburzyłam się. Przecież miałam w mieszkaniu psa, nie mogłabym mu tego zrobić. Ale gdy on umarł, koleżanka zaczęła dociskać. Załatwiaj psa przewodnika. Nawet rozmawiała w poznańskiej fundacji i okazało się, że jeśli wyślę wniosek, to mogłabym otrzymać psa - opowiada z przejęciem Monika.

Fundacja Labrador
Wysłała podanie o psa trzy lata temu. W krótkim czasie została zaproszona do Fundacji Labrador w Poznaniu. Pojechała pociągiem. Na dworcu już czekali przedstawiciele fundacji. Najpierw chcieli sprawdzić, czy nadaje się do pracy z czworonogiem. Podstawowym warunkiem przydzielenia psa było jednak sprawne poruszanie się z laską.

Potem przyprowadzono labradora. Instruktor chciał sprawdzić, czy pies i niewidoma współpracują, czy idą równo. - Miałam iść tak, jak dyktował mi pies. To była Keja. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to będzie labrador przygotowany dla mnie.

Po kilku miesiącach Monika miała 3-tygodniowe szkolenie pracy z psem. Zwierzak nie prowadzi z punktu A do punktu B. Nie rozumie, że dziś idziemy do urzędu. To niewidomy musi wskazywać kierunek, znać trasę. Tego właśnie uczy się na szkoleniu. Potem niewidomy podpisuje umowę z fundacją. Zapewnia w niej, że psa nie "zepsuje", nie zrobi z niego kanapowca, że zapewni mu należytą opiekę.

Gdy formalnościom stało się zadość, Keja zamieszkała z Moniką w Krakowie. I okazało się, że życie jest piękne.
Labrador zapewnił niewidomej kobiecie bezpieczeństwo. Prowadzi ją, omijając dziury i inne przeszkody. Sygnalizuje przejście dla pieszych, krawężnik, ścianę. Pies idzie chodnikiem, drogą, która wydaje mu się najłatwiejsza. Przestała się bać. - Z Keją nawet zgubić się nie jest już tak strasznie - śmieje się Monika. - Nagle też okazało się, że stałam się... widzialna. Przechodnie zagadują, pytają o psa, a nawet ruszają z pomocą.

Pracujący pies
Pies przewodnik nazywany bywa oczyma niewidomego. Aby jednak mógł należycie spełniać swoją rolę, musi przejść długie szkolenie.

Młode psy do około 18. miesiąca życia przebywają w rodzinach wolontariuszy, których zadaniem jest nauczenie ich posłuszeństwa i szeroko rozumiana socjalizacja. Po tym czasie przechodzą właściwe, trwające około pół roku szkolenie, po ukończeniu którego uzyskują status psa-przewodnika. Fundacja dobiera psa do niewidomego nie tylko charakterologicznie, ale też dopasowuje go pod względem wzrostu.

Keja, piękny czarny labrador, od razu budzi sympatię. Zdarza się, że przechodnie na ulicy przywołują go, chcą pogłaskać.

- Bardzo bym chciała, aby ludzie, widząc psa w białej uprzęży, rozumieli, że on pracuje, jest moimi oczami, więc nie wolno go wołać - apeluje Monika.- Psy tej rasy łatwo zdekoncentrować, a to prosta droga do kłopotów. Pies może mnie pociągnąć i przewrócić. dlatego proszę o zrozumienie.

Odkąd kobieta ma Keję, stała się samodzielna i niezależna. Nie musi już prosić rodziny o pomoc. Dzięki ustawie przez ostatnie lata nigdy nie została wyproszona z psem z gabinetu lekarskiego, w hipermarketach pracownicy pomagają im robić zakupy. Razem z psem może też iść do kawiarni, aby spotkać się z przyjaciółmi.

Wróciła na studia magisterskie. Na egzaminy też chodzi z psem. - Pochrapujący, ciepły psi łeb przyklejony do mojej nogi dodaje mi otuchy i pewności siebie - mówi kobieta.

Na ziemię sprowadził ją dopiero nieżyczliwy okulista, który zażądał, bym przychodziła... z ludzkim opiekunem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski