Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak pan to robi, panie Baran?

Redakcja
Coś zostało poecie z bitnickich tradycji, z tatarskiej waleczności. Łatwe wpadanie w gniew, zadziorność, przeciwstawianie się autorytetom i oczywistościom. Właściwie przeciwstawianie się wszystkim i wszystkiemu.

Andrzej Kozioł: Krakowianie

Andrzej Kozioł: Krakowianie

Coś zostało poecie z bitnickich tradycji, z tatarskiej waleczności. Łatwe wpadanie w gniew, zadziorność, przeciwstawianie się autorytetom i oczywistościom. Właściwie przeciwstawianie się wszystkim i wszystkiemu.

   Było to w latach osiemdziesiątych, już po stanie wojennym, a może w jego trakcie, ale pod koniec - bez wozów pancernych na rogatkach i bez patroli na ulicach. Wybraliśmy się w czwórkę - Józek Baran, Carlos, moja żona i ja - na Wawel. Carlos, dziennikarz z Portugalii, przyjechał do Polski, aby przeprowadzić wywiad z Wałęsą, "zwyczajnym obywatelem". Okazało się to dość skomplikowane - odpowiedzi miały czekać w Paryżu, ale za kilka dni, więc Carlos włóczył się po Polsce, od znajomych do znajomych, pił wódkę, tak jak nauczył się w Moskwie, po słowiańsku, jednym haustem, i opowiadał o wojnie w Angoli. Wawel pojawił się nagle, trochę ni priczom (Pocziemu ni priczom? Ja rad pajdu! - solennie zapewniał Carlos, któremu znudziło się już picie wódki i opowiadanie o Angoli), trochę z obowiązku - no, bo przecież Akropolis polskie, królewska nekropolia, kawał szlachetnego Renesansu rzucony pod szare polskie niebo... Poszliśmy więc, Carlos zachwycał się, może grzecznie udawał zachwyt, a Józek - nic. Lekkie nabzdyczenie, lekka ironia - i to wszystko. Widać było, że mu historia, pisana marmurem, brązem i złotem, nie w smak, że się do niej nie przyznaje. I wtedy przypomniałem sobie jego wiersz - "Chyli się słońce nad wawelem stodoły":
   chyli się słońce na wawelem stodoły
   i zapada nad ojczyzną - ojcowizną
   już dotyka głowy mojego ojca
   rejtana stojącego u wrót
   
   ścierniskami pozarastały twarze dziadów
   nie znajdę po nich żadnej złoconej księgi
   choć wysoko nieśli chleb nad głową
   i opierali się nawałnicom zieleni
   
   są na tym chlebie szczerby bitew żniwnych
   i wszystkie drogi pól prowadzą do niego
   a od pól dalej wiodą dziejów koleiny
   od piasta i rzepichy i pierwszego chleba
   
   tyś stodoło jedynym wawelem po przodkach
   przenoszonym na plecach z pradziada na wnuka
   z sąsiekiem pustym gdzie składano łupy
   wydarte ziemi burzom i przymrozkom
   Józef Baran był wtedy jeszcze krakowianinem świeżej daty. Niedawno, po wędrówce szkolnej, internatowej, po wiejskim belfrowaniu, po kwarantannie w plującej fluorowym dymem Skawinie, przeniósł się do Krakowa. Od kilku lat razem pracowaliśmy w "Wieściach", tygodniku wówczas całkiem niezłym, chętnie czytanym w połowie Polski, czasopiśmie o pewnych literackich ciągotach i możliwościach - oprócz Józka przy redakcyjnym biurku zasiadał inny poeta, nieodżałowany Wicek Faber, zasiadał Adam Augustyn, prozaik pełną gębą, okrzyczany niegdyś przez krytykę "papieżem małego realizmu". Julek Kawalec dawno już się usamodzielnił, zrzucił z siebie dziennikarstwo, tak jak poczwarka motyla zrzuca krępującą ją skorupę. Tkwił więc Józek w krakowskości, w wielkomiejskim, artystowskim sztafażu "Gruszki", "Domu Plastyka" przy Łobzowskiej, SPATiF-u, Krupniczej, gdzie pod niebo, na poddasze wędrowało się do innego poety, Adama Ziemianina - na wódeczkę i marynowane grzybki. Tkwił w tym wszystkim, ale tylko jedną nogą, bo drugą nie ruszał się z Borzęcina, rodzinnej wsi nieopodal Brzeska.
   Borzęcin - wieś przedziwna. Osławiona, ale i sławna. Sypnęło w niej talentami. Tu urodził się Paweł Staśko, młodopolski, zapomniany już poeta, tutaj dzieciństwo spędził Sławomir Mrożek. Stąd wywodził się pisarz Jan Baranowicz, autor kilkudziesięciu zapomnianych już książek, rodzony stryj Józka. Dlaczego zmienił nazwisko, dodając do rodowego rdzenia obcą, wschodnią końcówkę "icz"? Bóg jeden wie, może uważał, że Baranowi trudniej będzie przepchać się na Parnas? Nie miał racji, jego bratanek, Baran przecież, wspiął się tam, wbiegł nawet, bo nie paszport, nie dowód osobisty, ale talent uprawnia do wstępu na parnasowe wysokości. Chociaż i Józkowi - jak pisał w wydanej ostatnio "Najdłuższej podróży" - nazwisko trochę przeszkadzało, ciążyło: Baran. Brr, cóż to za nazwisko dla poety liryka? Co innego Sienkiewicz, Gombrowicz, Reymont, a nawet Barańczak czy Baranowicz... czyli mój stryj, który nazywał się tak samo jak ja, ale uciekł w pseudonim literacki na wzór uwielbianego przez siebie Kasprowicza, za którym ja nigdy nie przepadałem. Baran z dużymi rogami... Cap. Tryk. Owieczka. I łagodniej - Baranek Boży, co dzień to gorzej. Beczano za mną. Chryste Panie, jak mnie to wkurzało, jak mnie to bolało, gdy biegły za mną chyżo owe przezwiska polami, sadami, drogami pod górkę do szkoły i ze szkoły borzęckiej. Dodatkowo - rerałem, czyli nie wypowiadałem "r". Więc zaczepiano mnie jako jeszcze małego chłopca idącego do sklepu na zakupy i kazano powtarzać: Czarny baran w kropki bordo gryzie trawę, kręcąc mordą... Były to dla mnie tortury. "Tołtuły". Mówiono - powiedz "r", powiedz "r"... A mnie wychodziło "ł" i wstydziłem się tego. Niektórzy przezywali mnie "Bałan". Małe miejscowości roją się od sadystów...
   Jak się rzekło, Borzęcin był nie tylko sławny, ale także osławiony. Osława sięgała daleko za Brzesko, nawet za Tarnów, docierała do Żukowic, rodzinnej wsi mojego ojca, gdzie jeszcze za austriackich czasów wszyscy wiedzieli wszystko o borzęcakach. Że bitniki, że przez ich wieś można przejść tylko w południe, we żniwa, boso i na palcach, bo inaczej - biada obcemu. Że utopili figurę świętego Jana Nepomucena, że wywodzą się od Tatarów...
   Może i prawda z tymi Tatarami - w okolicach, jak w "Obcoplemiennej balladzie" Nowaka, po wsiach często zamiast lnianych głów widywało się czarne, smoliste czupryny. Zamiast oczu chabrowych, okrągłych - czarne i skośne. Wystarczy spojrzeć na Józka - wzrost, jak sam mówi, napoleoński, twarz bardziej do krymskiego stepu, może do Persji niż do podtarnowskiej wsi pasująca...
   Z bitnikami też prawda. Jeszcze po ostatniej wojnie w Borzęcinie trwały miejscowe bitwy. Dolny najeżdżał na Górny, a może odwrotnie. Przez pola, pylistymi lub zaśnieżonymi drogami, pędziły konne zagony. Konne i zbrojne, bo po strychach, po stodołach, ukryte pod strzechami, drzemały karabiny - archaiczne, ale ciągle niezawodne mannlichery, spadek po cesarsko-królewskiej armii.
   Jedna z ostatnich borzęckich bitew rozegrała się w 1947 roku, tuż po urodzeniu Józka (Prawdę mówiąc, nie wiadomo, kiedy się urodził. Nie potrafił tego ustalić Jakub Ciećkiewicz, przygotowując dla miesięcznika "Poezja" esej "Prowincjuszowska odyseja Józefa Barana". Matka poety wahała się pomiędzy 12 a 13 stycznia, w USC zapisano jeszcze inną datę, z pewnością fałszywą - 17 stycznia). W bitewnym rozgardiaszu, we wrzaskach, w panicznej babskiej ucieczce, przepadł gdzieś noworodek. Okazało się, że jakaś zapobiegliwa kobieta - może chrzestna, może akuszerka - przezornie uciekła i ukryła niemowlaka w swoim domu. Po raz pierwszy zagubił się więc poeta podczas fety wydanej z okazji jego przyjścia na świat - _napisał Kuba Ciećkiewicz w "Poezji".
   Coś zostało Józkowi z bitnickich tradycji, z tatarskiej waleczności. Łatwe wpadanie w gniew, zadziorność, przeciwstawianie się autorytetom i oczywistościom. Właściwie przeciwstawianie się wszystkim i wszystkiemu. Jak prawdziwy człowiek pogranicza musiał - może chciał - walczyć z wszystkimi, bo wszędzie był inny: _Odczuwałem od początku inność (...) ta moja inność towarzyszyła mi stale. W szkołach górniczych, a nawet na studiach i w pracy. Wśród moich rówieśników o duszach z grubsza ciosanych, którzy nie przeczytali żadnej książki w życiu - byłem za delikatny. Pośród maminsynków inteligenckich, dopieszczonych literaturą (...), odczuwałem jak garb swoją konkretność. Nigdzie nie mogłem się zmieścić z całą duszą. Dlatego właśnie zacząłem pisać, żeby udowodnić, że to ja właśnie mam rację.

   Osobowość Józefa Barana kształtowała się więc na styku trzech światów: wiejskiego (wychował się w rodzinie patriarchalnej, z głęboko zakorzenionymi zasadami etycznymi), robotniczego, który patronował jego internatowej młodości, a wreszcie inteligenckiego - świata sztuki i kultury, do którego aspirował - skonkludował wyznania poety Jakub Ciećkiewicz.
   A kiedy popijając grzane piwo, rozmawialiśmy "Pod Gruszką" (jakże inna ta "Gruszka", wprawdzie starsi panowie, jak zawsze, łupią w karty, ale reszta - ściany, meble, ludzie - odmieniła się nie do poznania!), doszliśmy do wniosku, że Józka zawsze ciągnęło do innych ludzi pogranicza: wiejsko-miejskiego, polsko-żydowskiego, polsko-amerykańskiego, niemiecko-polskiego. Zazwyczaj ma się jeden, dwa kręgi przyjaciół. Józek ma ich nieskończoną ilość. W "Jamie Michalika", podczas promocji jego książek, ludzie spoglądają na siebie z ciekawością i wszystkim wydaje się, że połowa, trzy czwarte sali - to nieznajomi. Owszem, przychodzi łakoma na poezję młodzież, przychodzą stare damy literackie, ale większość pojawia się z przyjacielskiego, serdecznego obowiązku. Józek ma przyjaciół wszędzie - w Stanach jego ambasadorem jest Adam Szyper z miasta Łodzi, poeta tułający się niegdyś po świecie, od pustyń Izraela po nowojorskie hotele, gdzie w liberii portiera pisał nocami wiersze. W Szwecji - Leon Neuger, marcowy emigrant. Wśród Józkowych przyjaciół znajduje się sporo Żydów, może dlatego, że to właśnie oni - zwłaszcza wypędzeni przez wojnę, przez antysemickie hece 1968 roku - są klasycznymi ludźmi pogranicza. Jest nim nawet Dudu Barak, izraelski poeta, który niczym błyskawica, na chwilę, pojawił się przed laty w Krakowie. Przypadli sobie do gustu, dogadali się, nie wiedzieć jak, bo Józek nie znał angielskiego, a Dudu polskiego. Trochę pomogła córka Kazimierza Traciewicza, szefa krakowskiego Pen Clubu, ale przede wszystkim coś pozawerbalnego, wspólnota wrażliwości i wspólnota tęsknot - bo Dudu, sabra, urodzony w Izraelu, rozpaczliwie tęsknił za krajem, który znał tylko z opowieści rodziców wychowanych w podtarnowskim Tuchowie, za letnimi poziomkami, zimowymi mrozami, za piejącymi na płotach kogutami.
   Wśród przyjaciół Józefa Barana znalazł się też Artur Sandauer, a przyjaźń, która ich łączyła, była dość osobliwa. Profesor - kostyczny, rabinacki, trochę wyższościowy. Józek - żywiołowy nastrojowiec, zawsze gotów do repliki, do sporu na wszelkie tematy. Korowiec i podkorowiec - jak powiedziałby Pawłow. Nigdy nie przekroczyli granicy poufałości. Józek - na "ty" z Erną, żoną Sandauera - znakomitego krytyka tytułował "panem profesorem", on do Józka zwracał się "panie Józku". I chociaż Artur Sandauer darł nosa (ach, jaką rozkoszą było udowodnienie mu cząstkowej, malutkiej niewiedzy, raz to mi się udało - nie wiedział, że Witwicki przetłumaczył, i to w osobliwy sposób, jedną z Ewangelii), do Józka odnosił się z niebywałą serdecznością, z niezwykłym ciepłem. A Józek, na którego autorytety działały niczym czerwona płachta na byka, Józek, który z czystej przekory potrafił prawić impertynencje państwowym dostojnikom, do profesora odnosił się z szacunkiem zaprawionym odrobiną pokory.
   Wśród licznych przyjaciół Józefa Barana są Niemcy, ale osobliwi, pograniczni, niemiecko-polscy: kaszubski Piotr Hoppe, Stefan Huber - beznadziejnie zarażony polską poezją, amerykańscy i australijscy Polacy, jak Leszek Czuchajowski, profesor chemii i poeta, jak Ludwika Amber, jak zupełnie niepolski Amarendra Chakravorty, poeta z Indii, który Józkowe wiersze tłumaczy na hindu. Jest wreszcie Anna Dymna - aktorka.
    Pani Anna - to sprawa osobna. Znają się z Józkiem od kilkunastu lat, od dnia, w którym przyszedł do niej i nieśmiało poprosił o wywiad. Przypadła jej do gustu Józkowa poezja. Bo, jak napisała w programie Krakowskiego Salonu Poezji - Józef Baran potrafi przy pomocy kilku słów dotknąć boleśnie ziemi i sięgnąć gwiazd, w kropli wody zobaczyć wszechświat, a w borzęckim sadzie odkryć szczęście. _Od kilkunastu lat, podczas kolejnych promocji nowych książek, Anna Dymna czyta Józkowe wiersze. Sama dokonuje wyboru, na co Józek, ogromnie czuły na punkcie swojej poezji, zgadza się bez zastrzeżeń. - Mam zaufanie do Ani - mówi. Co jego urzekło w aktorce? Chyba nie tylko doskonałość interpretacji, ale także to, co się za nią kryje - ciepło i serdeczność.
   Jest jeszcze jeden krąg przyjaciół Józefa Barana, o którym długo nie miałem pojęcia. Kiedyś zaprowadził mnie Józek do "Rotundy" na koncert Starego Dobrego Małżeństwa. Salę wypełniała młodzież, nieomal dzieci, bo gęsto często wśród szesnasto-, osiemnastolatek trafiały się dziewczątka o wyglądzie uczennic szkół podstawowych. Piszczało to wszystko z entuzjazmem, podejmowało śpiewane na scenie piosenki, a zespół śpiewał poezję Ziemianina i Barana. Po koncercie schodami wiła się kolejka - dziewczęta i dziewczynki, każda z tomikiem w spoconej dłoni, czekały pokornie, aby Poeta nakreślił bezcenny autograf.
   Bezimienni przyjaciele Barana piszą do niego pełne entuzjazmu listy, często rymowane, takie jak list-wiersz pani Jolanty:
   _Jak pan to robi, panie Baran?

   Niby nic, po prostu opowieść.
   Tylko widok las, rzeka.
   Jak to się dzieje, panie miły,
   Że pan tak tylko opowiada?
   Proste i łatwe jak alfabet.
   I nagle na zwykłej polnej drodze
   W lesie po prostu zielonym
   Wiersz jest na podobieństwo człowieka.
   Jak pan to robi, panie Baran?
   Bogu dzięki, że pan to robi panie Baran!
   Przyjaciele, znani i zupełnie obcy, zakładają internetowe strony z poezją Barana, domagają się wywiadów dla malutkich, prowincjonalnych gazet, przysyłają swoje wiersze, chociaż wiedzą, że Józek jest bezlitosny - w "Wierszowisku", poczcie poetyckiej w "Dzienniku Polskim", pisze prawdę, całą prawdę i tylko prawdę...
   Świat się zmienia, zmienił się Borzęcin, Kraków, zmienił się Józek Baran, przybyło mu siwych włosów, przybyło wspomnień. Zdeptał świat, od Portugalii, poprzez Szwecję, Stany Zjednoczone, gdzie fetowano go w nowojorskim gmachu ONZ, po Australię. Świat przyszedł też do niego: starsza z córek wyszła za mąż za Amerykanina. A Józek, chociaż inny, jest taki sam jak przed laty - wrażliwy. Mieszka w krakowskim blokowisku, gdzie żona Zosia uwiła ciepłe, bezpieczne gniazdo, ale ciągle pozostał po trosze chłopcem zauroczonym najzwyczajniejszymi niebywałościami świata. Owadami napełniającymi brzęczeniem ciepłe powietrze w borzęcińskim sadzie, lasem, górską przełęczą, za którą mogą kryć się niezwykłe światy. Przeszedł przez smugę cienia, zwalczył chorobę, której wszyscy się boimy, wziął ją za łeb, jak prawdziwy borzęciński bitnik, i przerobił na poezję - wyśmienitą i wstrząsającą. I znów jest gotów do dziecięcego zauroczenia przyrodą. A kiedy wsiada na rower, aby leśną drogą pojechać "na Waryś", w stronę wsi sąsiadującej z Borzęcinem, kiedy grzeje się przy ognisku w australijskim buszu, ciągle po trosze pozostaje wiejskim chłopakiem. Jak w moim ulubionym wierszu "Wrzesień - strony rodzinne":
   dookoła
   pożniwnie
   przejrzyście
   cicho
   gdzie okiem sięgniesz
   niesie się
   po równinie
   wspomnienie
   aż po ostatni nieboskłon
   gdzie pozostałeś wiecznie chłopcem
   pasącym pod lasem głodne ognisko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski