Orki kontratakują - "Hobbit: Pustkowie Smauga" wejdzie do kin 25 grudnia FOT. MATERIAŁY PRASOWE
FILM. "Hobbit: Pustkowie Smauga" to efektowna podróż do świata J.R.R. Tolkiena. Szkoda, że wizualny show przesłonił sens opowieści.
"Hobbit" to zupełnie inna trylogia niż "Władca Pierścieni" - choć obie czerpią z tych samych korzeni literacko-intelektualnych. Jackson, dziś twórca otoczony glorią, postanowił zrealizować drugą trylogię. Szczupłą książeczkę, pozbawioną wielu wątków filozoficznych, musiał więc rozciągnąć do gargantuicznych rozmiarów. A to oznaczało jedno - do pomysłów Tolkiena trzeba było sporo dopisać.
Za dużo bytów
W sztuce, podobnie jak w filozofii, jestem zwolennikiem zasady nazwanej "brzytwą Ockhama". W uproszczeniu, nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę. Jeśli więc Jackson postanowił ulepszyć Tolkiena, powinien mieć powód. Innymi słowy - równie dobre pomysły fabularne.
Film "Hobbit: Pustkowie Smauga", druga część opowieści o podróży tam i z powrotem hobbita Bilbo, niespecjalnie pod tym względem błyszczy. Jackson kontynuuje przede wszystkim awanturniczy wątek - Bilbo wraz z krasnoludami, a potem z elfami i ludźmi ciągle biegnie, wymachuje mieczykiem, skacze, płynie w baryłce po rwącej rzece (kapitalna sekwencja przypominająca grę wideo).
Krótko mówiąc - uprawia wiele odmian fantastycznych sportów ekstremalnych. Nic dziwnego, bo gonią go orkowie, jakieś diableskie zwierzęta, potem leśne elfy, a na końcu ziejący ogniem smok (czyli tytułowy Smaug).
W tej sprintersko-fechtunkowej plątaninie gubi się sens opowieści. Brakuje wytchnienia, wyhamowania, choćby chwili na refleksję. Jedyny spowolniony fragment to polukrowane do bólu brzucha wyznanie miłości między elfitką a krasnoludem, w książce zresztą nieobecne. Zalatuje tanim harlequinem.
Smok kontra Nekromanta
Można by na to przymknąć oko, gdyby wszystko rekompensował finał. Czyli to, na co czekaliśmy - na pojedynek ze Smau-giem, przebiegłym smokiem kochającym złoto.
Jackson jednak zadał zabójczy cios fruwającej kreaturze, która skutecznie przykuwała oczy do książki Tolkiena. Reżyser wraz z autorami scenariusza wyszli chyba z założenia, że smoków już się nikt nie boi, a Tolkien był dość naiwnym starszym panem, że w ogóle o tym pisał.
Postanowili więc stworzyć mu konkurencję w postaci tajemniczego Nekromanty (specjalnie nie zdradzam, o co chodzi, ale fani Tolkiena i tak się pewnie domyślą). Ten władca krwiożerczych bestii szykuje się do ataku na inne światy i zbiera siły zła. Tak, wygląda to na kalkę z "Władcy Pierścieni". I burzy spójność opowieści. Mało kto przejmuje się ziejącym ogniem Smaugiem, skoro czujemy, że zaraz dojdzie do starcia z o wiele groźniejszym wrogiem.
Olśniewająca wywrotka
To wszystko nie zmienia faktu, że film jest olśniewający - pod względem wizualnym mało która produkcja może się równać z "Hobbitem". Efekty trójwymiarowe, zwłaszcza w kinie takim jak IMAX, potęgują iluzję i wydaje nam się, że staliśmy się częścią fantastycznego świata. Szkoda, że w tym oceanie wzburzonych efektów specjalnych brakuje intelektualnego szkwału.
Ta część "Hobbita" mogłaby nosić podtytuł "Pustkowie Jacksona". Nowozelandzki reżyser zachował się dokładnie tak, jak wszyscy, których omotał pierścień Saurona. Uwierzył, że jest tak potężny, iż przed nikim nie musi pochylać głowy. I, podobnie jak bohaterowie Tolkiena, zaliczył z tego powodu piękną wywrotkę.
rafal.stanowski@dziennik.krakow.pl
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?