Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak pięknie, jak czysto

Redakcja
Koniec lat 70., Capella w Krzysztoforach Fot. z archiwum Stanisława Gałońskiego
Koniec lat 70., Capella w Krzysztoforach Fot. z archiwum Stanisława Gałońskiego
Rozmowa z STANISŁAWEM GAŁOŃSKIM, założycielem Capelli Cracoviensis w 40-lecie zespołu

Koniec lat 70., Capella w Krzysztoforach Fot. z archiwum Stanisława Gałońskiego

- Co dla Pana dziś znaczy Capella Cracoviensis?

- To pokaźna działalność muzyczna w Krakowie. Capella wniosła nową wartość w życie muzyczne naszego miasta, uznaną powszechnie jako dobrą.

- Będzie Pan świętować z zespołem jego 40-lecie? Koncerty jubileuszowe organizują z powodu konfliktu oddzielnie, i muzycy, i dyrekcja.

- Chyba nie, gdyż mojemu odsunięciu od Capelli towarzyszyła prawie trzyletnia negatywna kampania na mój temat, jednak nikt z zespołu nie odważył się publicznie mnie bronić. Qui tacent clamant.

- Czy mimo to jeszcze raz założyłby Pan ten zespół?

- Nie wiem. To kłopotliwe pytanie. Może odpowiedzią na nie jest moja aktywność zawodowa; nadal działam jako dyrygent, nagrywam monumentalne dzieło Zieleńskiego, za co otrzymujemy nagrody, planuję tegoroczny festiwal "Muzyka w Starym Krakowie".

- 40 lat temu zdecydował się Pan powołać Capellę Cracoviensis. Pierwsza próba odbyła się 28 lutego 1970, pierwszy koncert 5 czerwca 1970. Dlaczego założył Pan ten zespół?

- Jerzy Katlewicz ówczesny dyrektor Filharmonii Krakowskiej, gdzie pracowałem na stanowisku chórmistrza zaproponował mi, abym założył zespół kameralny. Propozycję podjąłem świadomy, co mnie czeka.

- Nie był Pan nowicjuszem.

- Miałem już bogaty staż, trzy lata jako dyrygent Chóru Filharmonii, trzy lata pracy w Operze Krakowskiej i prawie dziesięć lat pracy w Filharmonii w Bydgoszczy, gdzie założyłem Capellę Bydgostiensis, pierwszy w Polsce zespół madrygalistów i zespół grający na dawnych instrumentach. Także pierwszy w kraju wprowadziłem na estrady śpiew kontratenorowy, w czym był mi pomocny nieoceniony prof. Eugeniusz Sąsiadek. Ponadto byłem już wtedy stypendystą Ministerstwa Kultury w Brugge (u Safforda Cape'a) w Wenecji (u Franco Ferrary), miałem już na koncie liczne nagrania płytowe, radiowe, telewizyjne, tourneés zagraniczne i występy na międzynarodowych festiwalach. Wiedziałem, jaką strukturę muzyczną powinien mieć tego rodzaju zespół kameralny, dlatego wybrałem najlepszy model: zespół muzyków solistów-kameralistów, gdzie każdy będzie się czuł pewnie i dowartościowany, pracując na własne konto artystyczne.

- Muzycy sprostali takim wymaganiom?

- Nie wszyscy, niektórzy odchodzili do łatwiejszej pracy. Ale też wielu po zdobyciu w Capelli doświadczenia i dyscypliny muzycznej w codziennej pracy objęło eksponowane stanowiska w innych zespołach w Polsce i za granicą jak np. Zdzisław Polonek, Leszek Barnat, Urszula Górniak, Stefan Stalanowski, Lucyna Szczepańska, Wojciech Dyląg czy Daniel Stabrawa. To oni stali się potem muzykami Filharmonii Berlińskiej, Metropolitan Opera, Opery w Brukseli, Orkiestry w Lille, Opery w Bazylei itd.

- Gdzie odbyła się pierwsza próba?

- W Sali Błękitnej Filharmonii, w której mieściło się wtedy kino "Melodia". Sala była w opłakanym stanie, brudna, podłoga jak w koszarach, smród, krzesła zapocone, brudny ekran nad głową. I wtedy rozpoczęliśmy ćwiczyć pierwszy, pełen elegancji utwór: "Eine kleine Nachtmusik" Mozarta! Nie było żadnych pieniędzy, nikt nie otrzymywał nic, ani za próby, ani za koncerty. Było tylko dużo pracy, a muzycy - o dziwo - chętnie ćwiczyli.
- Zaufali Panu.

- ...

- Jakie były początki?

- Niełatwe. W Akademii Muzycznej w Krakowie nie było ani jednego śpiewaka tenora nadającego się od razu do zespołu madrygalistów; musiałem dokształcać śpiewaków, mających już w kieszeni dyplomy. Nie było ani jednego klawesynu w żadnej instytucji muzycznej (w Bydgoszczy były cztery). Gdyby nie pomoc wspaniałej Elżbiety Stefańskiej, wiele koncertów Capelli nie mogłoby się odbyć. Dopiero później sprowadziłem dwa Ammery z NRD oraz dwa szpinety, a po dwudziestoletnich (!) staraniach klawesyn w częściach, złożony przez Zygmunta Kaczmarskiego. Nie było też ani jednego organu przenośnego, więc zmuszony byłem o takie się postarać; kupiłem doskonałe, ale niedawno zostały sprzedane przez nowego dyrektora za bezcen, jako bezużyteczne. Była wówczas w Filharmonii jedna viola da gamba, ale grano na niej jak na wiolonczeli, bo nie było do niej strun. Dopiero po wystaraniu się w Ministerstwie Kultury o dewizy mogłem je kupić w firmie Weidler we Wiedniu. Nie było też innych instrumentów dawnych, nut, nie mówiąc już o sali koncertowej z prawdziwego zdarzenia, której nie ma do dziś.

- A jednak zespół zaczął działać. W pierwszym roku miał trzy koncerty, w drugim 7, w trzecim 26, w czwartym 47 itd.

- Dzięki takim artystom jak Sąsiadek, Augustyn, Szybowski, Adamkiewicz, Dyląg, Stałanowski, Sułkowska, trzy Basie: Werner, Kwiecień i Kóska (Stuhr), Hiller, Podgórska, Koślacz, Klocek, Bąk, Polonek, Redych-Vasina, Maternowska, Paleta, Nawrot i innym, szybko dopracowaliśmy się sukcesów, i powiększenia zespołu o niezbędną grupę dętą. Później pojawili się następni utalentowani artyści jak Czepielowski, Widaszek, Mleczko, Solecki, Konrad Górka, Monasterska, Romek, Seremet, Wiwer i wielu innych. Wszyscy oni wypracowali dobre imię i sławę Capelli. Być może, że to, co osiągnęliśmy uzna ktoś dziś za niewystarczające, może można było więcej zrobić, ale jakoś trudno zauważyć, żeby w innych miastach Polski (poza Bydgoszczą) pojawiły się w tym czasie jakieś tego typu zespoły.

- Jaki miał Pan cel zakładając Capellę Cracoviensis?

- Stworzyć instytucję wiodącą w życiu muzycznym Krakowa. Nie było to proste z uwagi na mierną podaż muzyków ze szkół muzycznych, a o muzykach spoza Krakowa ani z zagranicy nie było co marzyć z uwagi na trudności mieszkaniowe i głodowe pensje. Trzeba było budować zespół w oparciu o to, co było do dyspozycji. Za cel postawiłem sobie stworzenie takiego zespołu, w którym każdy muzyk dostawałby możliwość wyżycia się solowego, chyba żeby z niej zrezygnował świadomie, co przyjmowałem ze zrozumieniem. Na każde zwolnione miejsce był przyjmowany zawsze muzyk młodszy, najchętniej bezpośrednio po studiach, podatny na kształtowanie swojej osobowości artystycznej. Zdanie egzaminu do Capelli uważane było w Krakowie za sukces. Organizując Capellę stanąłem przed dylematem: czym ma być ten zespół na mapie życia kulturalnego naszego miasta? Na czym ma polegać jego działalność? Czy ma wnieść nową wartość w życie kulturalne Krakowa, czy ma być jedynie zespołem, który będzie towarzyszyć różnym artystom z doskoku w czasie ich gościnnych występów, a po ich wyjeździe okaże się zbędny? Uważałem i nadal uważam, że w mieście Kopernika, Wita Stwosza, Wawelu, noblistów, nie może być okazjonalnego życia kulturalnego, tandety, bylejakości, pozornej nowoczesności, pseudoprofesjonalizmu i miejsca dla szarlatanów. Dlatego zdecydowałem się na zorganizowanie i ciągłe ulepszanie zespołu, którego działalność miałaby trwać przez stulecia, jako jednego z ważnych muzycznych elementów na mapie kulturalnej naszego miasta. Kraków nie powinien być pustynią, na której od czasu do czasu wystąpi gościnny solista, ale miastem, bogatym w rodzime zespoły, zawsze świetne, których występ byłby dla słuchaczy świętem, wydarzeniem zachowywanym w ich pamięci przez lata.
- Nie stronił Pan od zapraszania gościnnych solistów.

- Praca z wybitnymi artystami wpływa na zespół inspirująco. Dlatego występowali z nami: Danczowska, Hiolski, Stefańska, Wanda Wiłkomirska, Monighetti, Żyslin, Blechacz, Bob van Asperen, Cyprien Katsaris, Hilliard Ensebble, Paul Badura-Skoda, Ida Haendel, Rem Urasin, Barbara Schlick, Gwendolyn Bradley, Grigorij Sokołow i nasi znakomici: Czepielowski, Widaszek (z Sharon Kam), Mleczko (z Schellenbergerem), a ostatnio Maciej Frajczyk, Ewelina Polańska czy Jolanta Kowalska. Zawsze miałem świadomość, że istnienie takiej instytucji jak Capella jest często zależne od kaprysów urzędników a niekoniecznie od jej prawdziwej przydatności i rangi. Stąd też zawsze zwracałem uwagę członkom zespołu, że Capella nie musi istnieć, że o wiele większe szanse istnienia mają orkiestry filharmoniczne czy operowe (choć nie zawsze najwyższych lotów) istniejące urzędowo w sieci reprezentacyjnych muzycznych instytucji różnych województw, a szanse istnienia Capelli tkwią jedynie w jej niezaprzeczalnie wysokim poziomie artystycznym.

- Które z koncertów uważa Pan za najważniejsze w historii zespołu?

- Każdy, obojętnie czy w Tęgoborzy, czy w Watykanie, Tokio czy Pekinie. Taka była zawsze moralna postawa Capelli. Daliśmy ponad 3 tys. koncertów w tym ok. 600 za granicą.

- Co najbardziej cenił Pan w Capelli Cracoviensis?

- To, że można było pracować nad dźwiękiem i niuansami. Charakterystycznym było, że słuchacze, którzy byli na koncertach Capelli mówili "Jak oni pięknie brzmią!" Nie: "Jak oni szybko grają, głośno, cicho", ale "Jak pięknie, jak czysto".

- Co było największym sukcesem Capelli Cracoviensis, a co było jej największą porażką?

- W obu wypadkach było to samo. Sukcesem, że Capella przetrwała 38 lat jako czołowy krakowski i polski zespół kameralny, nigdy nie spadając poniżej wysoko postawionej poprzeczki, i że przetrwała tak do ostatnich koncertów, którymi dyrygowałem. Porażką, że obecnie, gdy już można było sięgnąć po jeszcze większe wyzwania artystyczne, model zespołu został odrzucony.

- Uważa Pan, że tradycja Capelli Cracoviensis skończyła się wraz z ostatnim Pańskim koncertem w Trzebini 2008 roku. Dlaczego?

- Bo tak przecież jest. Tamten zespół, mój zespół już nie istnieje.

- Czy żal?

- Czy ja wiem? Moje życie tak się układało, że zawsze musiałem czegoś się wyrzekać, coś tracić. Przyzwyczaiłem się do tego, nauczyłem się tego. Pamiętam, ciągle mam przed oczyma, jak mój ojciec rozstaje się ze swoim domem, który sam wybudował w dalekim Ostrowczyku koło Trembowli, kiedy wyjeżdżaliśmy na zachód, przejęci bojaźnią i niepewnością, co nas tam czeka. Może i żal, Capella Cracoviesis to przecież dzieło 40 lat mego życia, które zostaje zanegowane. Mała to pociecha, że nie jestem autorem tego nieszczęścia. Ale fakty są faktami.
- Jakie zatem były te lata z Capellą Cracoviensis?

- Ustawiczną pracą, stanem permanentnego usuwania awarii, użeraniem się z najrozmaitszymi dziwnymi postaciami, ale jednak były to lata pełne satysfakcji artystycznej. A widok zadowolonej widowni, kochanej widowni krakowskiej w czasie naszych koncertów, nie do zapomnienia.

- Czego życzyłby Pan zespołowi na jubileusz?

- Więcej refleksji i krytycyzmu wobec miraży roztaczanych przez różnych trybunów ludowych, oraz oczywiście każdej Pani i każdemu Panu wiele zdrowia. W myśl kościelnego powiedzenia: "Pan Bóg nie pragnie śmierci grzesznika, lecz by się poprawił, żył długo w zdrowiu i był bogaty".

Rozmawiała: Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski