Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak place zamieniły się w salony

Andrzej Kozioł
Na placu przy krakowskiej Hali Targowej
Na placu przy krakowskiej Hali Targowej fot. Jadwiga Rubiś, archiwum
Targowiska. Konie przeżuwają owies. Hrabina Badeniowa kupuje gęsi. Pod wieżą ratuszową pachnie kołaczami i suszonymi owocami. Znikają głąbiki i prawdziwy żur.

Jeżeli paryskie Hale nazywano le ventre de Paris, brzuchem Paryża, to gdzie znajdował się brzuch Krakowa? Prawdę mówiąc, miał ich Kraków kilka, podobnie zresztą jak Paryż, zawsze o wiele większy od naszego miasta. Można powiedzieć, że swoje brzuchy miały wszystkie krakowskie dzielnice, bo w każdej znajdował się targ, na którym można było dostać wszystko, co rodziła ziemia.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu place targowe inaczej wyglądały, inaczej pachniały i handlowano na nich nieco innymi towarami. Przede wszystkim wszechobecne były na nich konie, bo przecież jakoś trzeba było dowieźć do miasta ziemniaki, kapustę, owoce.

Stały więc szkapy na obrzeżach placu Na Stawach (niekiedy było ich ze sto!), melancholijnie przeżuwając owies i myśląc z goryczą, że skąpy gospodarz za dużo dodał do niego sieczki. Każdy koń miał zawieszony na szyi worek, w którym zanurzał pysk, a kiedy zaczynało brakować obroku, kiedy jego resztki kryły się na dnie, co sprytniejsze szkapy zarzucały worek na dyszel.

A tam, gdzie są konie, tam pachnie nawozem, pachnie końskim potem, pachnie sianem. I tak pachniały place targowe, jednak nie wszędzie. Jeszcze w późnych latach pięćdziesiątych nowosądecki rynek był zatłoczony wozami zaprzężonymi w krowy. Taki był tamtejszy zwyczaj, zadziwiający wszystkich obcych, tym bardziej że krowy wprzęgano nawet do pługów.

Jednocześnie te zwierzęta w zaprzęgu wyglądały niezwykle malowniczo, niezwykle egzotycznie, zwłaszcza że wokół kręciło się mnóstwo Cyganów (nikt ich wówczas nie nazywał Romami), wtedy jeszcze wolnych, ostatnich nomadów Europy. Krowy pachniały jednak zupełnie inaczej niż konie...

Nie tylko końska obecność odróżniała stare place targowe od współczesnych, ale także sezonowość.

Oczywiście i dzisiaj czereśnie lub wiśnie, maliny lub jeżyny, agrest i porzeczki dowodzą, że rozkwitła już wiosna, że zaczęło się lato. Ale już truskawki, pomidory, ogórki, młode ziemniaki, zielona sałata, rzodkiewki, gruszki, kiedyś przechowywane najdłużej do dnia św. Józefa, można kupić przez cały rok. Może to i dobrze, ale w ten sposób jarzynom zabrano przysługującą im od lat nazwę nowalijek, no i do przeszłości odeszła nowalijkowa radość.

Stary zwyczaj kazał uderzyć się łyżką w czoło podczas jedzenia pierwszej w roku sałaty (niestety, zazwyczaj mocno potraktowanej octem i cukrem), rzodkieweczek (oczywiście z masłem i solą), mizerii (koniecznej do pieczonych kurczaków, prawdziwych, podwórzowych).

Właśnie – kurczaki i kury... Dzisiaj stały się produktem przemysłowym, pochodzącym z fabryk drobiu lub – jak chcą inni – z obozów koncentracyjnych dla ptactwa. Jeszcze tu i ówdzie – pod Halą Targową na Grzegórzkach, na Starym Kleparzu – można kupić poćwiartowane kury, obrośnięte żółtym tłuszczem, co zawsze było uważane za dowód, iż kurę karmiono, jak Pan Bóg przykazał, pszenicą.

Jednak przed laty na placach targowych gdakały żywe kury, popiskiwały żywe kurczęta. Z nogami spętanymi paskami materiału oddartymi ze starych, spłowiałych sukienek. Dlaczego w ten sposób, a nie na przykład sznurkiem, krępowano drób, nie wiem, podobnie jak nie wiem, dlaczego do dzisiejszego dnia czereśnie sprzedaje się z szypułkami, wiśnie zaś bez.

Jednak nie tylko kury były żywym towarem. Pod Halą Targową, na placu Nowym, popularnie zwanym Żydowskim, amatorzy gołębi kupowali te ptaki, podobnie jak miłośnicy królików targowali się zawzięcie o kłapouche gryzonie. Po gołębich i króliczych targach pozostał wspaniały radiowy reportaż Jacka Stwory „Dzielnica szwarckopów”. No i oczywiście wspomnienia...

Niegdyś w Krakowie można było kupić i prosięta, i kaczki, i gęsi, a na targ chadzały nie tylko mieszczki, ale nawet arystokratki, i to jakie! Pani Marcinowa Badeniowa, wdowa po ministrze, potrafiła zmusić młodego człowieka, pretendenta do ręki jej córki, do przegonienia stada gęsi przez centrum miasta. Młodzieniec z wyższych sfer, elegancko ubrany gęsiarkiem – tego dziewiętnastowieczny Kraków jeszcze nie widział! Oddajmy jednak głos Sobiesławowi Mieroszewskiemu:

Konkurent towarzyszył zwykle przyszłej swej świekrze w jej codziennych rannych przechadzkach. Ale nieszczęście zrządziło, że pewnego razu pani Badeniowa, jakby instynktem wiedziona, przechadzkę swą nie – jak zwykle – ku Plantacjom, lecz w stronę targu miejskiego zwróciła. I rzeczywiście, instynkt ją nie zawiódł, bo pomiędzy rozmaitymi okazami drobiu odszczególniały się gęsi ogromne i tłuste, a które mimo to kurniczka wcale niedrogo ceniła.

Jakżeż było opuścić podobną okazją, ale znów jakżeż wejść w posiadanie tych gęsi i zagnać je do kamienicy? Zapłacić je i odejść – źle, bo je kurniczka odmieni. Obiecać, że się odeśle pieniądze – także źle, bo kurniczka, nie chcąc polegać na gołosłownej obietnicy, sprzeda je pierwszemu lepszemu, który za nie gotówką zapłaci. Oto sęk, który zaambarasował każdego z nas, ale nie taką panią Badeniową. Więc też nie namyślając się, zapłaciła za gęsi, a przyszłemu swemu zięciowi kazała je pędzić przez całe miasto aż do własnego mieszkania, skąd je miano odesłać do Pocieszki.

Spełnić ten rozkaz było to poniekąd abdykować z godności obywatela posesjonata, zmienić się w pastucha. Nie spełnić go – było to narazić się matce narzeczonej, a może się i wystawić na rekuzę. Że jednak narzeczona była ładna i pulchna, a posag niezgorszy...

Wozy zaprzężone w krowy stały w samym centrum Nowego Sącza, wokół Ratusza, a więc w miejscu, które dzisiaj uchodzi za salon miasta. I taka jest kolejna różnica pomiędzy dawnymi a dzisiejszymi placami targowymi. Niegdyś handlowano tam, gdzie dzisiaj beczka z kiszonymi ogórkami lub wóz pełen ziemniaków uchodziłyby za świętokradztwo, na przykład na krakowskim Rynku, na placu Szczepańskim, na Małym Rynku...

Nie trzeba sięgać w daleką przeszłość, żeby zobaczyć takie obrazki jak ten skreślony przez Tadeusza Sochę:

W kramach na Rynku piętrzyły się potem [kołacze – AK] w wysokich stosach, rozpylając drażniący, słodkawy zapach świeżego pieczywa. Mieszał się on z zapachem suszonych grzybów i owoców – śliw, grusz i jabłek – z prymitywnych chłopskich wędzarni. Szła od tego dymnego zapachu melancholia jesiennych ognisk i chłopskiej nędzy. Kupowała ten przysmak miejska biedota, by gotować z niego jałowy „garus” w dni Wielkiego Postu.

Na długich stołach stały kamionkowe stągwie z mlekiem i śmietaną, stosy masła i sera przekupek nabiałowych, a obok ustawiały się w długie rzędy kobiety z okolicznych wsi z bańkami mleka, z nabiałem i ptactwem domowym. Roiło się w taki dzień na Rynku, bo kto tylko mógł, śpieszy zjawiskiem tutaj, by poczynić zakupy wystarczające do następnego targu.

Tak było na krakowskim Rynku jeszcze w początkach XX wieku, plac Szczepański, za naszej pamięci parking, dzisiaj kolejny salon, jeszcze dłużej oferował produkty z podkrakowskich wsi. Wśród nich głąbiki. Pochodziły z Czarnej Wsi, pochłoniętej już przez miasto, i ponoć nadzwyczajnie smakowały. Jak? Nie wiadomo...

I taka jest kolejna różnica pomiędzy dawnymi a dzisiejszymi placami targowymi. Smaki. Od lat bezskutecznie szukam żuru smakującego tak jak ten, który w moim dzieciństwie przekupki ze Stawów czerpały z wielkiej beczki. No, może wystarczyłby żur babci Magdusi ze Starego Kleparza, jednak nie ma już żuru, nie ma babci Magdusi. I nie wiadomo, czy tęsknię za niegdysiejszymi smakami czy po prostu za młodością...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski