Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak to szybko zleciało

Redakcja
   Władysław A. Serczyk - Znad granicy

   W żaden sposób nie mogę pogodzić się z myślą, że oto przed paru dniami znalazłem się w doborowym gronie siedemdziesięciolatków. Ani nie czuję się starszy, ani nie zawodzi mnie pamięć, a po operacjach przeprowadzonych ostatnio w Warszawie wzrok mam jak wojownik Sokole Oko. Tylko ładnie rozwijająca się choroba wieńcowa oraz starzejące się szybko dzieci i wnuczęta, a także oglądany codziennie przy goleniu wizerunek własnego oblicza, dalekiego od młodzieńczej świeżości, świadczą czasem aż zanadto wymownie o latach pozostawionych poza sobą.
   Mimo to uważam się za człowieka o niezłej kondycji umysłowej (nieco gorzej z fizyczną), od którego można jeszcze sporo wymagać, zgodnie z posiadanymi przezeń umiejętnościami, byle tylko nie dopuszczać do rządzenia! Narastający konserwatyzm, nieustanne zwracanie się ku przeszłości i, często, zbyt długie namyślanie się przed podjęciem decyzji stanowią niejako naturalną przeszkodę uniemożliwiającą zajmowanie wysokich stanowisk w służbie publicznej. Chyba że komuś będzie zależało na zademonstrowaniu mnie innym jako szlachetnego symbolu o mocno wszakże ograniczonych możliwościach realnego oddziaływania na rzeczywistość.
   Jednak czy rzeczywiście ludziska nie mają nic innego do roboty, jak tylko czekać niecierpliwie na chwilę, w której można oświadczyć z patosem: "Skłońcie się starcowi, co siedzi na tronie, a głowę jego siwy włos pokrywa"? Raczej myślą o własnych problemach codziennych. Taka jest normalna kolej rzeczy i nie ma na to rady!
   Jedna jeszcze sprawa pozostała niezałatwiona. Trzeba pospieszyć się z utrwaleniem wspomnień. Spotkało mnie bowiem to ogromne szczęście, że nie zabrakło w moim życiu wybitnych osobistości, a jeśli jeszcze do tego dodać chęć wyrażenia wdzięczności rodzinnemu Krakowowi oraz umiłowanemu Uniwersytetowi Jagiellońskiemu za to, co dla mnie i ze mną uczynili, sięgnięcie do niezawodnego "Pelikana" i spisanie zawartości pamięci starszego pana okaże się potrzebą oczywistą. Zwrócił mi na ten obowiązek uwagę młody człowiek, który po wspólnym rytualnym rozpamiętywaniu przeszłości przy wieczornych świecach, oburzył się nawet, że jeszcze palcem nie kiwnąłem w tym kierunku.
   Świat miniony jawi mi się jednak trochę jako zbiór anegdotycznych opowieści, czasem smutnych czy też nawet - wręcz tragicznych, kiedy indziej - roziskrzonych beztroskim śmiechem lub radością z udanego a niespodziewanego odkrycia, względnie udanej rozmowy, zachęcającej do dalszych studiów i poszukiwań.
   Wchodzenie w przeszłość będzie więc dla mnie czymś w rodzaju wchodzenia w uliczki i zakamarki dobrze sobie znanej miejscowości, dzisiaj już zupełnie innej niż przed kilkudziesięciu laty. Bo można przebierać gojów w żydowskie chałaty, nakładać im na głowę mycki oraz nakazywać grać na skrzypcach, aby stawali się częścią żmudnie wznoszonej dekoracji mającej udawać dawny Kazimierz; dla mnie jednak znacznie wartościowsze, gdyż autentyczne, będzie wspomnienie sprzed ćwierćwiecza, rysujące się w pamięci jak obraz: stary rabin w lisiurze, długim paltocie, białych pończochach i lakierkach, spieszący Plantami Dietlowskimi na piątkowy wieczór modlitewny.
   A owa, wspominana już kiedyś w felietonie, niezapomniana woda sodowa z sokiem i rurki z kremem fundowane przed sześćdziesięciu już laty małemu chłopcu przez ojca w barze pana Cieczki na Rakowickiej? Nie ma baru, nie ma ani pana Cieczki, ani ojca, a pewnie przy dalszej przebudowie okolic dworca zniknie i sama ulica Rakowicka, uporczywie przez warszawiaków nazywana Rakowiecką (podobnie jak Kanonicza - Kanoniczną).
   I żeby nie odejść nadmiernie od wschodniej granicy, wypada także napisać o pierwszej pielgrzymce na lwowski Cmentarz Orląt, jeszcze przed półwieczem niezrujnowany, niezasypany śmieciami, chociaż już z wieloma porozbijanymi nagrobkami. Jak nie powiedzieć o misji, którą narzucił sobie jeden z najwybitniejszych polskich historyków sztuki, jeszcze przed wojną powołany do składu Polskiej Akademii Umiejętności, profesor Mieczysław Gębarowicz, wierzący w powrót Lwowa do Polski i trwający w nim aż do ostatka. Kiedy spędzałem Wielkanoc w jego mieszkaniu? Czterdzieści lat temu? A może czterdzieści pięć?
   Jak nie przypomnieć mego dobrego ducha, wspaniałej żony, wiernie towarzyszącej mi aż do chwili, gdy wyprzedziła mnie w swej chęci powrotu do umiłowanego przez nas Krakowa i na zawsze spoczęła na Rakowicach...
   Mój Boże! Jak dobrze, że całe moje siedemdziesięciolecie powraca w tak ciepłych barwach, że - co tu dużo gadać - w czepku się urodziłem i nie ma we mnie nienawiści, tak często dzisiaj spotykanej. To zasługa wszystkich moich bliskich, przyjaciół, miasta, uczelni... Do tego wciąż pozostaje nadzieja, że ze sporządzeniem ostatecznego bilansu mogę jeszcze trochę poczekać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski