Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Kanty: Do Krakowa przyjechałem w bordowej marynareczce. Kupionej za 110 złotych

Rozmawia Wacław Krupiński
Bracia Pawluśkiewiczowie
Bracia Pawluśkiewiczowie Fot. Archiwum
Przed maturą wyrzucono go z liceum. Przez Renatę. Kiedy nie dostał się na architekturę, uczył się u murarza robić maltę. W czasie studiów Jan Kanty Pawluśkiewicz założył grupę Anawa i uciekł w świat kultury. I w nim został

– Od wcześniejszych lat uprawiałeś rozmaite sporty.

– Na porządku dziennym w lecie były kąpiele w Dunajcu. A jak kąpiele, to i skoki ze skał. To dobra szkoła. Później jeździliśmy nad Jezioro Rożnowskie; popisywać się. Na „małpiej wyspie” były wyższe skały. Tam już było skąd skakać. A na Samorodach, za Nowym Targiem, walkę z wirami należy zaliczyć do naszych codziennych wyczynów.

– Jesteś dobrym pływakiem?

– Tak. Ale pierwszy raz topiłem się, gdy miałem sześć lat – raczej wtedy udawałem, że umiem pływać. Gdy Ziomuś [brat Kantego] miał sześć lat, też niewiele umiał, a ponadto był niewielkiego wzrostu, ale lubił stawać na balustradzie mostu i skakać na główkę do Dunajca, a myśmy z bratem Michałem już czekali na niego w wodzie, by go wyłowić. Cały Ziomek. Ileś lat później szalał ze mną na motorze. On za kierownicą, ja z tyłu. Na łuku drogi, przy osiemdziesięciu kilometrach na godzinę, Ziomek wstawał, a ja przechodziłem pod jego nogami i przejmowałem kierownicę.

– Zaimponowałeś mi.

– Sam byś coś takiego zrobił. To szalenie atrakcyjne.

– Atrakcyjne upadki też były?

– Ani jednego. Zaznaczam, że to nie był mój pomysł, tylko Ziomka. A on miał rzeczywiście pomysły szalone.

(...)

– Grałeś też w hokeja, ponoć w trzecioligowej drużynie. Kiedy to było?

– W dziesiątej klasie. Ale tylko sezon. Wybito mi szczękę i pomyślałem: Cholera, może to nie dla mnie zajęcie. Wtedy graliśmy bez kasków, bez okularów, a gra była ostra. Mieliśmy tylko rękawice, nagolenniki, obojczyki, łyżwy. Tyle. Taki Gąsior – czy jakoś tak się nazywał – dostał strzał krążkiem i pękła mu wątroba. Ale go odratowali.

– Nie wspominasz o kopaniu piłki?

– Bo to oczywiste. Miałem w niej lepsze wyniki, niż w szkole. I naturalnie była zośka. Szczególnie fantastycznie się grało na terenie dawnego więzienia. Tam był duży plac.

– A propos wyników – Twoi koledzy mówili, że byłeś dobrym uczniem.

– Szczerze mówiąc, średnim. Kłopotów z nauką nie miałem, pewnie zatem mogłem uchodzić za dobrego ucznia, ale byli znacznie lepsi od mnie. Świetną uczennicą była Krysia Klempka, potem znana lekarka. No i jeden geniusz z Poronina – Andrzej Skupień. On powinien mieć ósemki, bo piątki to za mało. Jego wiedza była nieludzka.

– Czyli ani w podstawówce, ani w liceum nie byłeś orłem?

– Nie, ale nie miałem też specjalnych problemów z nauką.

– A miałeś jakieś ulubione przedmioty?

– Nie. Nauka mnie szczególnie nie interesowała.

– Czyli wybrałeś liceum, bo kończąc siedmioklasową podstawówkę nie bardzo wiedziałeś, co robić w życiu, a ono otwierało wszelkie możliwości.

– Pomysł to ja akurat miałem: uciekać z Nowego Targu w świat. Najlepiej do Ameryki.

– Ty też chciałeś do Ameryki?

– O tak. Tym bardziej że mieliśmy tam dalszą rodzinę. W wieku szesnastu lat byłem tak zdeterminowany, że napisałem ostry list do przyszywanej ciotki, na co ona przysłała mi wycinek z gazety, że aktualnie w Ameryce jest sześć milionów bezrobotnych. Nawet się nie kwapiła napisać cokolwiek odręcznie. I tak osłabiła moje zapędy.

– A kiedy zacząłeś myśleć o architekturze?

– Pod koniec liceum.

– Od Twoich kolegów wiem, że przed maturą wyrzucono Cię z liceum.

– Miesiąc przed maturą. Absurdalna afera.

– A wiązała się z dziewczyną...

– Była młodsza o dwa lata, przepiękna, chyba miała na imię Renata. Z Oświęcimia. Trochę o niej marzyłem. Może nie aż tak, bym usychał po nocach, ale jednak jej portret był w mojej świadomości bardzo wyraźny. I tęsknota za nią również. Nie chcę do tego wracać. Głupi, szczeniacki żart, który nadinterpretowany skończył się, jak się skończył. Najważniejsze, że po tym miesiącu w szkole uznano, że jednak kara jest zbyt sroga. Ostatecznie maturę zdałem, i to bez żadnych problemów.

– A potem nie dostałeś się na architekturę. Co wtedy czułeś?

– Lekki smęt. Mama, będąc osobą praktyczną, powiedziała: „Jeśli chcesz się dostać – a ja bardzo chciałem – musisz poznać pracę od podstaw”. I tak trafiłem jako pomocnik murarza na budowę, gdzie ryłem wykopy i robiłem maltę.

– Co to jest malta?

– Podstawowy surowiec do budowy domu – mieszanina cementu z piaskiem. Żebyś nigdy się nie pomylił – mają być trzy wiaderka piasku na jedno wiaderko cementu. Lub trzy taczki piasku i jeden worek cementu. Do tego stosowna ilość wody. To bynajmniej nie był mój pierwszy raz. Na Podhalu, mimo rozmaitych obostrzeń, stale coś budowano, oczywiście nie tyle co teraz. Podstawowym budulcem był zwożony furmankami kamień z Dunajca i Białki. I dla nas, chłopaków, to była szansa – jak chcieliśmy wyjechać na wakacje, szliśmy na trzy, cztery dni popracować na budowie.

– Wtedy się pracowało sześć dni w tygodniu, nie było wolnych sobót.
– Tyle bym nie wytrzymał. Trzy, cztery dni góra. To ciężka praca. Po dwanaście godzin. Jeśli nie miało się wprawy, całe ręce były w bąblach. Ale po trzech dniach zarabiało się 360 złotych, co wystarczyło prawie na dwa tygodnie autostopowej balangi, łącznie z wygibusem, na basenie Legii w Warszawie.

– Co to wygibus?

– Powiedzmy, że to wesoły wypoczynek, połączony z atrakcjami, takimi jak tańce czy wino. A basen Legii – no co tu dużo mówić – latem to był najważniejszy salon w Warszawie. Lepszych nie było. Wystarczy poczytać Toeplitza czy Gruzę... Basen Legii to było po prostu to. No i ręce po budowie miękły w wodzie.

– Po maturze, pracując na budowie, zasuwałeś już sześć dni w tygodniu.

– I tak przez cztery miesiące, do zimy. Mama doszła bowiem do wniosku, że dalej nie ma sensu. Pracowało się bez rękawic, miałem zniszczone ręce, na fortepianie źle mi się grało... Pozostałe sześć miesięcy urzędowałem w biurze. I to był koszmar jeszcze większy, niż budowa. Potworna nuda.

– Przekładałeś papierki?

– Żeby było co przekładać. Miałem „rozliczyć” raptem cztery samochody. To było całe moje zajęcie na osiem godzin. Na szczęście była pewna dwudziestosiedmiolatka, która nieraz zachodziła do mego pokoju, sprawiając, że miałem czym zaprzątnąć myśli. Pojawiała się w nich zarówno w ubraniu, jak i bez, ale i tak skończyło się na zaprzątaniu. Niemniej jako element ożywczy się sprawdziła.

– Skoro o tym mowa, miałeś w czasach licealnych jakąś swoją miłość, sympatię?

– Miałem, ale nie do końca. W tamtych latach „do miłości stąpałem” tak jak kot po ściernisku, czyli więcej niż ostrożnie. Bo z jednej strony chciałoby się, a z drugiej – wiedziałem, że jak coś w Nowym Targu, mówiąc eufemistycznie, zmajstruję, to przepieprzone wszystko. A wiedziałem jedno: muszę stąd uciec jak najszybciej. Po prostu uciec.

– I już nie do Ameryki.

– Kraków mnie satysfakcjonował. Kraków w 1961 roku to było atrakcyjne szalenie miasto. Miałem już od mojej kuzynki wieści o Piwnicy pod Baranami – że jest takie miejsce, w piwnicy pałacu, gdzie spotykają się jacyś dziwni artyści, dają występy, grają jazz, noszą czarne swetry i brody...

– Kiedy zapuściłeś swoją?

– Dopiero po trzecim roku studiów, brodę w stylu hiszpańskim ... Piwnica to było wyzwanie. Takiego świata łaknąłem – jazzu, filmu. Świata, którego nawet szczątków nie było w Nowym Targu.

– Było kino przecież?

– Było. Chodziłem do niego namiętnie. Filmy kusiły bardziej niż literatura. Rodziły ambicję, żeby się na nich znać. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie film Kazana „Na wschód od Edenu” z Jamesem Deanem. Natychmiast się z nim utożsamiłem. James Dean – kapryśny, niezadowolony, niezależny. No jak ja.

(...)

– Grałeś ponadto w kościele...

– Tak, u św. Katarzyny, przez całą jedenastą klasę, bo zabrakło organisty. W środowisku byłem znany, wiedziano, że potrafię grać z pamięci, umiem improwizować. Tę łatwość improwizacji odbierałem jako ekwiwalent bardzo słabej pamięci do literatury muzycznej. Gdy zatem padła propozycja z kościoła, oczywiście ją przyjąłem. Dopiero gdy siadłem przy organach przed mszą, to sobie uzmysłowiłem, że nie znam kościelnego repertuaru, a głównie filmowy. No i sukces był niewiarygodny.

– Grałeś podczas mszy rozrywkowe kawałki?!

– Te, które znałem, a dobierałem je głównie pod kątem klimatu. Na przykład temat z filmu „Rififi” – możesz wierzyć lub nie, ale mam na to świadków – grałem, by przygotować wiernych do najważniejszej części mszy świętej, czyli do podniesienia... I nigdy nie było protestu. Za to w ciągu dwóch miesięcy frekwencja skoczyła trzykrotnie.

– To ksiądz był szczęśliwy. Więcej było na tacy. Co jeszcze grałeś?

– Już nie pamiętam, ale na koniec zawsze szło „Ciao, ciao bambina”.

– W sam raz na rozejście się. Miałeś nowoczesnego bardzo księdza...

– Przede wszystkim nie miałem innego repertuaru. Z czasem dopiero podłapałem jakieś nuty z książeczki do nabożeństwa, ale ogólnie to był repertuar niekoniecznie kościelny. Na szczęście to nie były msze śpiewane, więc nie musiałem akompaniować księdzu. Pamiętam też bardzo wtedy znany temat Jerzego Abratowskiego... Zanucę ci...

– „Gdy mi ciebie zabraknie” z repertuaru Ludmiły Jakubczak.

– I to właśnie grałem.

– Ładne melodie. Jednak nie mogę uwierzyć, że nie było protestów.

– Mnie to także dziwiło. Ksiądz był światły, niemniej sądziłem, że mnie wezwie choć raz i powie, żebym się opamiętał... Potem to liberalne podejście doprowadziło do zawstydzających scen, bo towarzystwo, które zaczęło przychodzić, by mi pomagać kalikować, czyli pompować powietrze do miechów organów, popalało w tym pomieszczeniu papieroski. Szczęśliwie się to nie rozniosło.

– Przez lata byłeś też ministrantem.
– Prawie każdy chłopak był. Religijność podhalańska niesłychanie rzutuje na życie codzienne, choć jest mocno powierzchowna. Nie jest w stanie zapobiec ani pijaństwu, ani biciu w rodzinie, Ale jak masz niewiele lat, to ci się udziela katolicyzm w dobrym wydaniu. Byłem ministrantem przez wiele lat. I to zdyscyplinowanym. A dowodził naszą gromadą ksiądz Leon Krejcza.

Organizował nam czas, jeździliśmy ciężarówkami nad Jezioro Czchowskie, gdzie pływaliśmy kajakami. Mobilizował do czytania. Co tydzień jedną książkę trzeba było przeczytać. Chociaż nie zawsze byliśmy aniołkami. Zdarzyło się, że ledwo zaczęła się zbiórka w zakrystii, ledwo ksiądz się z nami przywitał słowami „Króluj nam, Chryste”, a my odpowiedzieliśmy „Zawsze i wszędzie”, a już Staszek P. stracił dwa przednie zęby. Kolega strzelił go łokciem. Poszło o jakieś zaszłości. Ale uzbieraliśmy trochę pieniędzy, chodząc po kolędzie i dostał je na nowe zęby.

– A z Ciebie był aniołek? Jaki byłeś jako najstarszy brat?

– Nie najlepszy. Moi bracia chyba nie mają o mnie zbyt dobrej opinii. Na pewno nie mają. Między nami była za duża różnica wieku. Gdy miałem osiemnaście lat, to najmłodszy Piotruś miał dziesięć. To niby o czym miałem z nim rozmawiać? Poza tym bracia poddawali się rygorom wychowania i w większości spełniali oczekiwania rodziców. A ja nie bardzo. Najpierw ucieczki z domu, potem papierosy, a w końcu wyrzucenie ze szkoły tuż przed maturą. Pamiętam, jak mama zobaczyła mnie w kawiarni z papierosem – dla niej to był gorszy widok, niż gdyby zobaczyła diabła. Oczywiście zarzekałem się, że nigdy więcej. W dziesiątej klasie porządkuję swą teczkę, wyciągam jakieś rzeczy i wylatują papierosy. „Jezus Maria! Jasiu, to ty jednak palisz?!”.

– Z lat młodości pamiętasz epizody, zachowania, których się wstydzisz, które sobie wyrzucasz?

– Mnóstwo. To była permanentna niesubordynacja. Szkoła była szkołą; to był obowiązek i wiedziałem, że muszę się mu poddać. Natomiast wszystko, co przed szkołą i po niej, było bardziej niekontrolowane. Na przykład moje ucieczki. Już kiedy miałem trzy i pół roku, uciekłem z domu, prawie że definitywnie. Na rowerku trójkołowym, przejechałem około dwóch kilometrów – a ciężko mi szło, bo tam jest pod górę – i prawie dojeżdżałem do mostu na Dunajcu, gdy nagle poczułem potworną siłę, która unosi mnie w górę.

Oto nagle z rowerkiem znalazłem się na jakiejś niewyobrażalnej wysokości. To ojciec – a siły mu nie brakowało, zwłaszcza gdy puszczały mu nerwy– podniósł mnie na wysokość dwóch metrów nad ziemią i tak mną potrząsnął, że puściłem rowerek. Ale ucieczki z domu nadal mi się zdarzały. A jak nie ucieczki, to powroty późną nocą. Ileż razy usłyszałem od mamy: „Wraca się teraz? To idź tam, skąd przyszedłeś!”. To szedłem do kolegi, kątem się przespać. Czy ja się tego wstydziłem? Nie. Miałem nawet satysfakcję, że postawiłem na swoim. (...)

– A skąd wybór architektury? Bo to dobry zawód?

– Bo nieźle rysowałem. Nawet chciałem studiować geodezję i kartografię. Ręka boska mnie uchroniła. Lubiłem rysować. Nie komercyjnie, nie figuralnie, ale mieć w ręce ołówek i rysować jakieś bzdury. Poza regularnością i dyscypliną. To mnie interesowało.

– Zostawiłeś swój świat nowotarski w momencie...

– ...gdy dostałem się na studia. W kupionej za sto dziesięć złotych na nowotarskich ciuchach bordowej marynareczce wyjechałem do Krakowa.

***

Obok publikujemy fragment książki „Jan Kanty Osobny”, na którą składają się rozmowy 72-letniego Jana Kantego Pawluśkiewicza z Wacławem Krupińskim. Urodzony w Nowym Targu, twórca zespołu Anawa, muzyki teatralnej i filmowej, „Nieszporów ludźmierskich”, artysta Piwnicy pod Baranami z dużym dystansem do siebie i świata ujawnia kulisy życia prywatnego i życia artysty, łącząc autoironię z błyskotliwością myśli, a zabawne anegdoty z oryginalną refleksją.

Do książki dołączona jest unikatowa płyta, zawierająca publikowane po ponad 30 latach arie z wystawionej przez Teatr STU opery „Kur zapiał” – do tekstów Wiesława Dymnego, a zaśpiewane przez samego kompozytora. Książka ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego 11 czerwca.

Promocja 8 bm. o godz. 18 w Radiu Kraków.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski