Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Peszek - rozkodowywanie mistrza

Łukasz Gazur
O chęci życia i gotowości na śmierć, byciu tyranem i przyjacielem dla syna i córki.

Tylko nie w fotelu!

Dlaczego?
- Bo lubię siedzieć na twardym. A poza tym fotel dekoncentruje i usypia.

Jest wiersz "Krakowski jubileusz" Tadeusza Boya-Żeleńskiego, w którym występuje ten zacny mebel w zacnej sytuacji: "Bierze się do tego celu/ Tęgiego, starego pryka,/ Sadza się go na fotelu/ I siarczyście się go tyka". Jak się Panu ten przepis na jubileusz podoba? Niedawno obchodził Pan przecież swoje rocznice.
- Nie przepadam za jubileuszami, a sporo ich się faktycznie zbiegło. Ale zapewnić mogę, że z fotela nie korzystałem, a już na pewno nie miękkiego. Takiego, w którym można się zapaść.

Czuje się Pan mistrzem?
- Nie, nie czuję się mistrzem, choć ku mojemu nieustannemu zdziwieniu i zaskoczeniu wiele osób tak właśnie się do mnie zwraca. Być może dla niektórych jestem mistrzem z jakiegoś powodu. Myślę, że do mistrzostwa mi daleko. Mam poczucie, że jestem człowiekiem ciągle szukającym, próbującym zrozumieć - choćby teatr. Miałem wielkie szczęście spotkać w swoim życiu wielu wspaniałych ludzi sceny, wśród nich swojego mistrza, który pozostał nim zresztą do dziś.

O kim mowa?
- O Bogusławie Schaefferze. Zetknęliśmy się, gdy byłem bardzo młodym człowiekiem, rozpoczynającym dopiero studia. To on tak naprawdę za sprawą swoich działań w awangardzie polskiej muzyki i teatru wskazał mi kierunki i drogi dojścia do celu, o których wszyscy myślą. Mówię o tym, jak dotrzeć do sedna pewnych sytuacji, jak je rozwinąć w ciekawy efekt artystyczny. To czasami są banalne działania, które nie mają nic wspólnego z mistrzowskimi odruchami. Ja np. zawsze lubiłem słuchać muzyki, ale na samym początku naszej znajomości Schaeffer wskazał mi, co bezwzględnie powinienem mieć w swojej płytotece. To nie było wymuszenie, ja zawsze mogłem się nie zgodzić. Ale wiedziałem jednocześnie, jak cenne są jego rady. Był wtedy już dla mnie autorytetem. Więc oczywiście, podczas jednej z artystycznych podróży do Niemiec, kupiłem sobie te winylowe płyty.

- Ma je Pan jeszcze?
- Tak, towarzyszą mi do dziś. Są w specjalnym pojemniku. Część oczywiście rozdałem dzieciom, które są wielbicielami winyli. Ale niektóre wciąż są ze mną.

Skoro o dzieciach mowa: był Pan dla nich mistrzem?
- Tego nie wiem, musiałby Pan ich zapytać. Z opinii, które one rozpowszechniają, i z mojej pamięci z czasów, kiedy je - nie z własnego wyboru - nauczałem w szkole teatralnej, to byłem dla nich raczej tyranem. Ale ja po prostu nie chciałem być pomówiony o nepotyzm, więc stawiałem im wyższą poprzeczkę niż innym. Doszło do tego, że studenci sami do mnie przychodzili i mówili: "Już wystarczy! Wiemy, że to nie jest rodzinne kumoterstwo i miejsce w szkole po znajomości". Zarówno dla mnie, jak i dla moich dzieci, była to wówczas trudna sytuacja, którą jednak po latach wspominają fantastycznie. Przeskoczenie tak wysoko postawionej poprzeczki daje po prostu dużo większą satysfakcję. Do tego, by to zrozumieć, też się dojrzewa.

Dzieci nie miały pretensji w domu, po zakończeniu zajęć?
- Myśmy o tym nie rozmawiali. Dom nie był od tego, by dyskutować o metodach w szkole. Znaliśmy tę granicę i jej nie przekraczaliśmy. Ale dziś sporo rozmawiamy na tematy sztuki, bo ona wypełnia nasze życia.

Czyli córka Maria przynosi utwory z płyty do przesłuchania i zrecenzowania?
- Powstaje właśnie jej czwarty krążek, i - jak poprzednie - tworzony jest w całkowitej tajemnicy. Przyjdzie pewnie taki moment, kiedy będzie gotowy materiał, i będzie po prostu ciekawa opinii.

A syn?
- Błażej jest fantastycznym pedagogiem, ale czasem radzi się, jaka będzie odpowiednia metoda dla danej osobowości. Ale to wszystko to raczej relacja z dużą dozą swobody. Bałbym się w nią wkładać określenie "mistrz". Wiąże nas ogromne zaufanie, przyjaźń. I to nam wystarcza. Każdy czuje poczucie wspólnoty i odrębności.

A jak to jest grać z własnym synem na scenie?
- Był taki okres, jak u każdego rodzica, kiedy zadawałem sobie pytanie, czy moje dzieci dobrze wybrały, czy one do tego, co uczyniły swoją drogą życiową, się po prostu nadają. Ale kiedy minął ten okres i mogłem się wreszcie uspokoić, to spotkanie na scenie okazało się interesujące. Bo to zderzenie osób, które dobrze się znają z różnych sytuacji, wiele o sobie wiedzą, a jednocześnie są przedstawicielami swoich pokoleń i czasów.

Jest przepis na dobrą współpracę z dzieckiem?
- Trzeba zrzucić aspiracje rodzicielskie, które każą być dziecku lepszym ode mnie. A niby jakim prawem? Ja szczęśliwie mam umysł otwarty, z ciekawością patrzę, jak to się wszystko odbywa. Ale to jest szczególny rodzaj kontaktu.

Proponowano Wam role w najróżniejszych konfiguracjach.
- Grałem jego matkę w "Matce" Witkacego, w "Edwardzie" Marlowe'a był moją żoną, by oddać charakter teatru elżbietańskiego, gdzie role kobiece zawsze grali mężczyźni. Zawsze są to sytuacje przepełnione ciekawością.

Graliście też ojca i syna.
- W "Wejściu smoka. Trailerze". To była okazja do przeżycia przygód, które pewnie w innej sytuacji by nas nie spotkały. Bartek Szydłowski, dyrektor Łaźni Nowej i jednocześnie reżyser tego spektaklu, przygotował ciekawą ścieżkę , będącą procesem dochodzenia do roli, złożoności relacji ojciec - syn. Szliśmy śladami Bruce'a, byliśmy w legendarnym klasztorze Shaolin. Tam bardzo ostro trenowaliśmy. Mieliśmy codziennie zajęcia z młodym, 18-letnim mistrzem o imieniu Ian, jakby Jan, który chciał nam też pokazać chińskie plenery. Pamiętam, jak zabrał nas na górę, potwornie wysoką, i kiedy myślałem, że to był trening na dziś, on powiedział: "wybierzcie miejsce, w którym chcecie dziś ćwiczyć". Ja nie skończyłem tego cyklu. Zrezygnowałem na rzecz Błażeja. On robił błyskawiczne postępy, ja zostawałem w tyle.

Trzeba wiedzieć, kiedy zrezygnować?
- Zawsze trzeba rozpoznawać, co mówi czas i moment, w którym się znajdujemy, i nasze otoczenie. Wiedziałem, że Błażej ćwicząc ze mną, nie przejdzie przez całą konfigurację ćwiczeń i zadań, które w cyklu proponował nam młody mistrz. Nie chciałem mieć tego na sumieniu.

A mistrz może być młody?
- 18-latek w klasztorze Shaolin jest już właściwie emerytem. On ma już status mistrza, trenera, nauczyciela. Ma znakomicie opanowany warsztat sztuk walki. Ale ja nie wiem, czy prawdziwy mistrz ma poczucie bycia nim. On chyba cały czas powinien mieć poczucie jakiegoś otwarcia, oczekiwania.

Więc może Pan zaprzeczający, że jest mistrzem, jednak nim jest?
- Może. Po kilkudziesięciu latach w zawodzie wiem, że coś umiem, bo wstydem by było z takim doświadczeniem nie mieć opanowanych choćby podstawowych zagadnień. Ale mnie wciąż zżera ciekawość, bo jest jeszcze tyle stref dziwnych, dzikich, nieznanych i zaskakujących, do których nawet nie dojdę, bo życia nie starczy. Ciągle głównie interesują mnie ludzie. Oni są niezwykli w powtarzalności relacji między sobą i niezmienności zachowań, które jednak zawsze mają inny charakter, sposób wykonania. To fascynujące. I dlatego wciąż mogę być ciekaw tych, których spotkam na swej drodze.

Pan się nie boi artystycznego ryzyka?
- Byłem edukowany przez awangardę, więc dostałem w swoje ręce narzędzie niezbędne nie tylko dla aktora, ale i każdego człowieka, choć niewielu się nim posługuje. Mowa o potrzebie ryzyka, konieczności zachowania ekstremalnego. Nie chodzi mi tu o burzenie starego porządku, bo ten jest rodzajem oparcia i punktu odniesienia, rodzajem trampoliny, od której można się odbić. Ja mówię o ryzyku, które daje niezwykłe siły poznawcze. Nie pakując się w otchłanie moich bohaterów, nie wchodząc we współpracę w nieoczywistych projektach, miałbym zdecydowanie uboższe doświadczenia. To podejście jest podszyte chęcią gromadzenia myśli, wspomnień, relacji.

Mam poczucie, że jestem człowiekiem wolnym i mam prawo do każdego wyboru, tak jak każdy oglądający ma później prawo do swojej oceny. Ostatnio takim właśnie projektem była "Msza" Artura Żmijewskiego. To przedsię-wzięcie wzbudzało wiele niejasności, także we mnie. Ale właśnie dlatego sięgnąłem po to doświadczenie. Chciałem je przeżyć i się z nim skonfrontować. To było dla mnie przejmujące. Nic co ludzkie nie jest mi obce. Żyję wśród ludzi, czasu nie starczy, by poznać naturę człowieka. Dlatego te projekty, które gdzieś krążą nawet po orbicie kontrowersji, mogą być ciekawym otwarciem, konfrontują mnie z nowymi przeżyciami, innymi przemyśleniami. Sztywne zasady, schematy myślenia, zamknięcie na doświadczenie zawsze prowadzić musi do katastrof.

A są takie ryzyka, których Pan żałuje z perspektywy czasu?
- Nie, choć nie kryję, że są takie, które wiążą się z poczuciem wstydu. Ale każde wydarzenie, które w wykonawcy mającym je jakkolwiek dotknąć, budzi nadzieję, jest konstruktywne. Nawet jeśli pakujemy się w coś, co okazuje się pomyłką, jest to ciekawe, bo nas prostuje i po raz kolejny nie popełniamy tego błędu. Ale oczywiście zdarzały się role katastrofalne, źle zagrane, wynikające pewnie z mojej winy, z niedogadania się z reżyserem.

Jakieś nazwiska?
- Nie, dajmy im spokój. Z perspektywy czasu mam jakiś rodzaj słabości do nich, że takie dziadostwo mi zaproponowali, bo to kształtuje też mój gust. Utwierdzają mnie w przekonaniu, że moje parametry wyczucia sztuki działają. Ale tu też popełnia się błędy, zwłaszcza w kontakcie z młodymi ludźmi, bo ma się inne wyobrażenie, a inny jest efekt. I czasem jest to efekt fantastyczny. Więc, jak widać, to często może być niewiadoma. Natomiast zawsze miałem też taką umiejętność, już jako młody aktor, że potrafiłem powiedzieć dyrektorowi: "proszę mnie uwolnić od pracy z tym reżyserem. Nie potrafię z nim dojść do porozumienia, nie podzielam jego gustu". I to było ryzyko, bo aktor boi się o miejsce w teatrze. Ale zdarzały mi się też udziały w projektach, które się szalenie ciekawie zapowiadały, a wychodziło zupełnie co innego. Proszę mi wierzyć, że to szalenie przygnębiające uczucie, gdy się ma wieczorem zagrać coś, do czego nie jest się przekonanym.

I co się wtedy robi?
- Trzeba umieć znaleźć jakiś motyw, który człowieka wzmacnia. I robić swoje.

Chciałem zapytać o Pana ostatnią rolę w "Edwardzie" Marlowe'a. Jak się Pan w niej czuje?
- Ciekawie z perspektywy dnia dzisiejszego odczytywać ten tekst. Władcy nie wszystko wolno, on powinien doceniać to, co dziś nazwiemy opozycją, jej siłę i skuteczność. Ale to, co mi się podoba w tej roli, to pokazanie człowieka, który chce być wolny. Realizuje swoje potrzeby, pozwala sobie na bycie jawnym homoseksualistą, nie chce przejmować się opiniami innych, chce być sobą. To pragnienie go unicestwia. Ale też, chcąc wolności dla siebie, jest bardzo nietolerancyjny dla innych. To bardzo ciekawe zagadnienie, którego echa słychać w dzisiejszych demokracjach różnych krajów. To nieustanne napięcie między jednostką a zbiorowością, powinnością a potrzebą zaznaczania swej odrębności.

Właśnie dlatego Pana o to zapytałem, bo jestem ciekaw: czy Jan Peszek pragnie wolności?
- Zawsze o nią walczę, dobijam się jej w każdy możliwy sposób. Mam wielkie szczęście, że mogę to robić w teatrze. Ale ja wychowany byłem w takim przekonaniu, że ubezwłasnowolnienie człowieka jest najgorszym przejawem nacisku. Człowiek ma prawo do wszystkiego, byle nie robił drugiemu krzywdy. To było coś, co wyniosłem w testamencie z domu rodzinnego. Zresztą zawsze było bardzo ciekawe zderzenie osobowości moich rodziców: moja matka, kobieta wyzwolona, pełna radości, i ojciec, konserwatywny, z zasadami. Ale nie miałem wątpliwości, która droga jest moja. Najważniejsze jest życie i jego afirmacja, a nie lęk o to, co będzie po śmierci.

Nie boi się Pan śmierci?
- W żadnym punkcie. Jestem na nią przygotowany.

A można się przygotować?
- Przychodzi taki czas, kiedy człowiek musi wiedzieć, że ona przyjdzie. I wtedy trzeba sobie zdawać sprawę, że musi Pan pozałatwiać swoje sprawy. Ile Pan ma lat?

32.
- A ja 72. Różnią nas perspektywy. Z czasem sam się Pan przekona, że trzeba wiedzieć, że ona przyjdzie. I żyć tak, by nie żałować. Zobaczy Pan, jakie to wyzwalające. Wtedy można zająć głowę ciekawością tego, co się wydarzy, a nie bać się, że już nic nas nie czeka, a za rogiem skończy się wszystko.

Magazyn Magnes

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski