Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jazda na granicy życia i śmierci

Rozmawiał Marek Długopolski
Rafał Sonik jest pierwszym Polakiem, który sięgnął po indywidualne zwycięstwo w Dakarze. – To było piekło – mówi krakowianin
Rafał Sonik jest pierwszym Polakiem, który sięgnął po indywidualne zwycięstwo w Dakarze. – To było piekło – mówi krakowianin Fot. Jose Mario Dias/ Archiwum Rafała Sonika
Rozmowa z Rafałem Sonikiem, krakowskim przedsiębiorcą, o jego zwycięstwie w Dakarze, rajdzie uważanym za najtrudniejszy na świecie.

– Wygrywając Dakar, wjechał Pan do historii sportów motorowych. Spełnił Pan już marzenie życia?

– To było jedno z najważniejszych sportowych marzeń.

– A jakie są inne?

– Wygrać kolejny Dakar. Co roku przecież stawiam sobie wyżej poprzeczkę. A moim idolem jest Sebastien Loeb, dziewięciokrotny mistrz świata w rajdach samochodowych...

– Rodzina już wie o tych planach?

– Jeszcze im tego nie powiedziałem... Myślę, że mi wybaczą. Rajdy to moja pasja, a przecież za pasję się nie zabija.

– Dakar bywa jednak okrutny.

– To prawda. Potrafi mocno poharatać, przetrącić kości, a czasem nawet zabrać życie. Nie jestem jednak narwańcem, zawsze staram się zminimalizować ryzyko. Na przygotowania poświęcam cały rok.

Pokonuję tysiące kilometrów po najgorszych dziurach świata, w każdych możliwych warunkach. Codziennie ciężko ćwiczę. Wierzę też, że opatrzność nade mną czuwa.

– Dakar to jeszcze rajd czy już choroba?

– Wielu twierdzi, że to choroba, w dodatku taka, z której – tak naprawdę – nikt nie chce się wyleczyć. I chyba coś w tym jest. Każdy, kto choć raz zmierzył się z potężnymi wydmami, pokonał mordercze pustynie, przemierzył śmiertelnie niebezpieczne andyjskie ścieżki w strugach deszczu i śniegu, a na koniec padł na łóżko z wycieńczenia w przepoconym i ubłoconym ubraniu, chce do tego znowu wrócić. To przecież szaleństwo. Ale tak jest.

– Nie lepiej siedzieć w wygodnym fotelu prezesa, sterując zza biurka licznymi firmami?

– Lepiej i wygodniej, ale Dakar to Dakar. Wciąga jak lotne piaski. A firmami w obecnych czasach, jeśli ma się doskonałych i zaufanych pracowników, można zarządzać z każdego miejsca na świecie, nawet z siodełka quada.

– To miał być najtrudniejszy rajd świata...

– I taki był. Dwa etapy maratońskie, przeprawy przez andyjskie przełęcze na niebotycznej wysokości niemal 5000 m n.p.m., deszcze, zamieniające górskie drogi w rwące rzeki, „morze” słonego błota, zdziesiątkowały dakarową karawanę. Jedni nie wytrzymali tej gehenny fizycznie, inni psychicznie. Walczyliśmy o przetrwanie. Kto popełnił błąd, odpadał. To było piekło na ziemi. Jazda na granicy życia i śmierci.

– Miał Pan chwile zwątpienia?

– Nie, żadnej. Im trudniej, tym dla mnie lepiej. Lubię wyzwania. To dla mnie źródło napędu. Wtedy wyzwala się we mnie taka sportowa złość, dodatkowa energia do walki. Lubię też przesuwać granice swoich możliwości.

– Kto był Pana najgroźniejszym rywalem?

– Przeciwko sobie miałem armię południowoamerykańskich quadowców. Najgroźniejszym i najbardziej doświadczonym z nich był Ignacio Casale. To wokół chilijskiego „boga” zbudowano potężny zespół. Miał tylko jeden cel – za wszelką cenę wygrać Dakar.

– „Bóg” nie dojechał do mety... Na tym samym odcinku stracił Pan drugiego groźnego rywala.

– Przegrzali się, puściły im nerwy. Zawodnicy z Ameryki Południowej są nie tylko gorąco-
krwiści, ale także dość nerwowi. Gdy zobaczyli, że jedziemy koło w koło, kierownica w kierownicę, na ich terenie wygrywam odcinki, zaczęli popełniać błędy, a Dakar rzadko je wybacza. Casale nie przegrał ze mną, tylko z samym sobą, ze swoją psychiką.

Za wszelką cenę chciał odrobić czterominutową stratę i... urwał łańcuch. Gdy uświadomił sobie, że to już koniec marzeń o zwycięstwie, był rozbity psychicznie. Podobnie Lafuen­te. Wierząc, że wygra etap, poszedł na całość. Przegiął. Tak nie można jechać. I tak miał szczęście, bo podczas wywrotki tylko złamał bark.

– Niewiele brakowało, a na tym samym odcinku, również Pana marzenia rozbiłyby się o kamienie?

– To prawda, ale nie z mojej winy. Na pełnej prędkości wpadłem w wielką dziurę, której organizatorzy nie zaznaczyli w roadbooku. Quad pofrunął, a ja za nim. Starałem się, by nie wypuścić kierownicy z rąk. Wlókł mnie więc po kamienistym poboczu. To była masakra. Cud, że mi się nic nie stało i mogłem dalej jechać. Opatrzność nade mną czuwała.

– Od tego momentu miał Pan trzy godziny przewagi nad rywalami. Nie kusiło Pana, żeby mocniej wcisnąć pedał gazu?

– Nie. Jestem zbyt doświadczonym zawodnikiem, żeby popełnić taki błąd. Miałem jasno wytyczony cel – metę. Jechałem więc bardzo spokojnie, cały czas kontrolując sytuację.

– Jak spisał się quad?

– Wyśmienicie. Mocno dostał w kość, ale do mety dojechał. To wielka zasługa moich świetnych mechaników.

– A silnik?

– Również nie mogę narzekać. Cały rajd na nim przejechałem. Wymieniliśmy w nim tylko to, co było konieczne, a więc cylinder, głowicę, tłok...

– Pana motor był jednak nieco słabszy od motorów rywali?

– To prawda, ale dzięki temu był bardziej wytrzymały. Miałem świadomość, że na prostych nie mam najmniejszych szans. Mój quad był bowiem wolniejszy o 10–15 km/godz. Liczyłem, że mój czas nadejdzie tam, gdzie decyduje nie moc, a umiejętności techniczne i nawigacyjne. I się nie pomyliłem.

– Czy Dakar da się przejechać szybciej?

– Oczywiście, że się da. Szybciej, ale wciąż bezpiecznie. Błędy, które popełniłem, kosztowały mnie od 60 do 90 minut. O tyle więc mogę się poprawić za rok.

– Pokonać miejscowych na ich terenie to wielka sztuka.

– Postaram się jej dokonać jeszcze raz.

– Po raz pierwszy quadowcy na koniec Dakaru uścisnęli sobie dłonie...

– Bo po raz pierwszy wszyscy uznali, że był to uczciwy rajd. Od początku do końca.

KIM JEST RAFAŁ SONIK?
Urodził się 3 czerwca 1966 roku w Krakowie. Najpierw mieszkał na osiedlu Oficerskim. Po pewnym czasie rodzice dostali przydział do Nowej Huty. Tam więc dorastał. – To był zupełnie inny świat. Tu rządziło prawo pięści. Usiłowałem się więc jakoś w tym środowisku zaaklimatyzować. Wymagało to sporego hartu ducha i ciała – wspomina.

Od wielu już lat jego życie toczy się na Woli Justowskiej. Jako 16-latek zaczął handlować sprzętem narciarskim. Nieco później otworzył Elefanta, jeden z pierwszych domów handlowych w Krakowie. Był wtedy na drugim roku handlu zagranicznego na Akademii Ekonomicznej.

Jednak już przed stanem wojennym zatrudniał ludzi. Najpierw kilku, potem kilkunastu. Od 1990 r. w jego firmach pracowało blisko 400 osób. To dzięki niemu na początku lat 90. XX wieku pojawiła się w Krakowie pierwsza restauracja McDonald’s (kolejne w Zakopanem i Bielsku-Białej). Również Sonik miał spory udział w tym, że w Polsce zaczęły powstawać stacje paliw BP.

W tej chwili jego „okrętem flagowym” jest spółka Gemini Holding. To firma, która zajmuje się budową i zarządzaniem wielkimi centrami handlowymi (Gemini Jasna Park w Tarnowie i Gemini Park w Bielsku-Białej). Działa też w branżach farmaceutycznej, księgarskiej, deweloperskiej, IT... Sonik jest narciarzem, grał w tenisa, uprawiał windsurfing...

Jest pierwszym Polakiem, który stanął na podium Dakaru – w 2009 r., w pierwszym starcie zajął 3. miejsce. Wynik powtórzył w 2013 r. Rok temu był drugi. W minionym roku wywalczył również trzeci Puchar Świata FIM (2010, 2013, 2014). Na swoim koncie ma też sześć tytułów mistrza Polski w enduro i motocrossie quadów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski