Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Szczurek: Nie chcę być dłużej więźniem

Katarzyna Kachel
Katarzyna Kachel
Andrzej Banaś
Izolacja z powodu pandemii? Tak naprawdę nic o niej nie wiemy. Jerzy Szczurek ponad sześć miesięcy jest zamknięty w czterech ścianach swojego domu. Schodołaz stoi w dużym pokoju na trzecim piętrze. - Sprawny, z tych nowszych, proszę zobaczyć - pokazuje Monika, żona Jerzego. - Działa. Tylko jakby zabrakło empatii i dobrej woli.

FLESZ - Polski test na covid-19

od 16 lat

Mówi, że pół roku, ale kiedy rozmawiamy dłużej, okazuje się, że te sześć miesięcy to tylko jakaś część, ułamek. Tak naprawdę dawny świat został mu odebrany 10 lat temu.

W momencie, kiedy siadł na wózku inwalidzkim. Wtedy musiał pożegnać się z normalnym, starym życiem i nauczyć się funkcjonować na nowo. A to nowe wcale nie było łatwe, bo jak tak nagle w głowie przestawić się ze wstawania, ubierania się, chodzenia do pracy, jazdy na rowerze, pływania, ot zwykłego życia, czasami - fakt - pełnego trosk, na te dwa kółka dość niezwrotnej przecież konstrukcji. No jak?

Ale była Monika. I dzięki niej Jerzy daje radę. Te dziesięć lat, dzień po dniu, udaje mu się przeżyć. I wcale nie mówi, że to złe życie. Ma tylko jedno marzenie: by ktoś raz na tydzień, nawet raz na dwa pomógł mu wyjść na świeże powietrze, tak by mógł poczuć zapach drzew i zobaczyć, co w okolicy się zmieniło. Czy to tak wiele?

Jerzy się psuje

Takich rzeczy nie da się przewidzieć. Bo przecież nawet, gdy ma się olbrzymią wyobraźnię, to nie pojawiają się w niej scenariusze, w których zdrowy, aktywny mężczyzna siada nagle na wózek inwalidzki. Rwa kulszowa, od której się zaczęło, była tak mocna, że Jerzy tracił oddech. Potrafił siadać na krawężniku, trawniku czy ulicy i wyć z bólu. Najpierw to była lewa noga, potem druga, z czasem nie potrafił stanąć na nogach, musiał zacząć prosić o pomoc. A przecież tacy duzi faceci wstydzą się okazywania słabości.

Dlatego, kiedy siedzimy w domu państwa Szczurków, na trzecim piętrze bloku przy ulicy Kijowskiej, nie usłyszę żadnych skarg, ani na los, ani na Pana Boga czy system, nie usłyszę, że brakuje na leki, choć bywa tak faktycznie i trzeba wybierać, które wykupić. Nie jest łatwo, bo sprawy w urzędach nie załatwiają się same i czasami, gdzieś między słowami przy stole w dużym pokoju pełnym książek, pojawia się żal i niezgoda na taką sprawiedliwość. Z nią walczy Monika Szczurek, osoba niepełnosprawna, która swoją energią mogłaby spokojnie obdarzyć wiele zdrowych osób. - Jest bardzo dzielna - mówi co chwilę Jerzy, choć nie musi mnie do tego przekonywać.

Monika macha ręką na to całe jej bohaterstwo, bo przecież nie ma wyjścia, wyboru. Wie, że musi ogarnąć ten cały świat, radzić w nim sobie i nie bać się, nawet wtedy, kiedy obciąża ją świadomość, że jest jedynym opiekunem swojego męża. Męża, który bez niej nie da sobie rady.

- Co 4,5 godziny insulina, tabletki, toaleta, wiele by wymieniać, ostatnio mikro udar i szpital - mówi. A oni wymieniać nie chcą, bo przecież to nie jest jakaś licytacja z główną wygraną.
W dokumentach, których jest już spore rodzinne archiwum, są wyniki wielu rezonansów, badań, wypisów ze szpitali i innych mniej, i bardziej ważnych świadectw na całkowite rozchwianie organizmu Jerzego.

Takie rozchwianie oznacza wieczną walkę: szpitale, rehabilitacje, oznacza momenty pogodzenia albo letargu, lęku i nadziei, kolejne choroby i schorzenia. Jerzy po prostu się psuł, co jest napisane w papierach: dehydradacja krążków kręgosłupa, obrzmienie, nacisk na nerw rdzeniowy i tak dalej.

Na początku nie mógł chodzić, przy pomocy kul mógł co najwyżej pokonać kilka kroków do własnej toalety, potem trudno było już nawet stać. Zaczęło się staranie o orzeczenie o stopień niepełnosprawności. Trwało to trzy lata, przez ten czas nie wychodził ani razu z domu.

Łatwo to przeliczyć: 3 lata, 36 miesięcy, 156 tygodni, ponad tysiąc dni.

Zawsze mu się wydawało, że nie można z człowieka zrobić więźnia własnych ścian, tak go zostawić. Mylił się.

Szóstka w totka

Mówią, że mają tu małą Jagiellonkę. Książki są wszędzie. Gdyby się tak zastanowić, to przecież wcale nie jest dziwne. W zamknięciu ucieka się do słów, historii, do literackich światów. - Ale kiedyś przecież taka ucieczka przestaje wystarczyć - zauważa Monika. Kiedyś przestaje wystarczać balkon, z którego jest widok na kawałek ulicy i szkołę, i myślenie, co dzieje się za rogiem, jak zmieniają się ulice, co się buduje nowego, jaki sklep otwiera, jaki zamyka. Śmieją się, że gdyby wygrali w totolotka, zainwestowaliby w nowoczesną windę, platformę. Ale jakoś nie wygrywali. Dlatego, kiedy pojawiła się możliwość kupna z funduszu PFRON schodołazu, pomyśleli, że to jest ich wygrana. Szóstka w lotka.

Gdy przywieziono go do domu państwa Szczurków, wierzyli, że właśnie zaczyna się ich nowe życie. Monika nauczyła się obsługiwać robota. Na początku było ciężko. Mówi: Cała byłam zlana potem, serce biło jak oszalałe. Ale trening czyni mistrza, po kilku razach zjazd z mężem na parter zajmował 15 minut. No czasem 20. - Odzyskałem wolność mówi Jerzy, czasami wychodziliśmy dwa razy dziennie. Tyle że z czasem u Moniki pojawiły się problemy z barkiem, nadgarstkami, z sercem. - Lepiej nie mówić - robi unik.

Od ponad pół roku nie ma chętnych, by wyjechać z Jerzym na spacer. Nie ma, choć wysyłali mnóstwo próśb, choć urzędnicy obiecywali że pomogą. Wolontariuszy nie ma, w pomocy społecznej tłumaczą się wagą Jerzego. Waga zatrzymuje się w okolicach stu kilogramów.

Tu jest mój dom

Wielu ludzi mówi im: Zamieńcie mieszkania, to takie proste, czemu nie wybieracie prostych rozwiązań? Ale kiedy siedzi się u pana Jerzego w domu, wśród pamiątek rodzinnych, zdjęć i wspomnień, to już wcale nie wydaje się proste. - Straciłem swoje dawne życie, dlaczego chcą mnie stąd wyrywać? Tu mieszkam ponad 40 lat, tu jest moje miejsce, mój azyl, który w czasie, gdy nic nie miałem, dawał mi siły. Ludzie, tacy jak ja, nie opuszczają swoich rodzinnych domów - tłumaczy. I myślę, że to byłoby tak, jakby odebrać mu możliwość oddychania, skazać na umieranie.

Dlatego pozostaje im to trzecie piętro i wiara w ludzi. No i ten schodołaz na gąsienicach, przypominający z grubsza kosiarkę do trawy, na który pan Jerzy wjeżdża wózkiem, a potem się go opuszcza po schodach. Tyłem. To dziwne uczucie, dlatego na początku bał się okrutnie, bo nie dość że plecami w dół, to jeszcze przechylony, w pozycji niemal półleżącej. - Wydawało mi się, że wypadnę - wspomina.

Monika bardzo chce pokazać, jak to wszystko wygląda, uruchamia więc sprzęt, pokazuje, jak się go ładuje, podkreśla, że każda gąsienica łapie trzy schody - i mówi przejętym głosem: - Izolacja z powodu koronawirusa pokazała, jak ciężko funkcjonować ludziom bez wychodzenia z domu, jak kwarantanna obniża radość i chęć życia, a brak przyrody doprowadza do depresji. Wtedy pomyślałam, że może właśnie teraz ktoś zrozumie mojego męża, którego marzeniem jest wyjechać z domu choćby raz na tydzień, nawet na dwa tygodnie.

Sąsiedzi nie rozumieją.

Ochotnik musi być w miarę silny i przede wszystkim powinien chcieć. Musi mieć trochę cierpliwości i przekonanie, że właśnie daje Jerzemu oddech. A gdyby jeszcze pomógł Monice wnieść raz na tydzień wodę na trzecie piętro?

Możemy pomóc

Jeśli ktoś chce zmienić na lepsze świat pana Jerzego, podajemy numer do pani Moniki Szczurek: 660 522 212.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski