Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jest jak chodząca historia

Barbara Ciryt
Maria Mirek na Monte Cassino podczas wycieczki do Włoch
Maria Mirek na Monte Cassino podczas wycieczki do Włoch FOT. ARCHIWUM RODZINNE
Sylwetka. Maria Mirek z Łaz ma prawie 88 lat. Zaradna, samodzielna, zajmuje się wnukami, czasem wyjeżdża w podróż. Obchodziła w tym roku jubileusz 50-lecia swojej działalności w Kole Gospodyń Wiejskich. Przez 25 lat była jego przewodniczącą.

Ma doskonałą pamięć. Pamięta wojnę, pacyfikację okolicznych wiosek, opowiada dawne dzieje i z uwagą obserwuje dzisiejszy świat. Maria Mirek urodziła się i wychowała w Brzezince w gminie Za­bierzów, a po wyjściu za mąż osiedliła się w Łazach.

– Jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się, że Łazy wymrą – mówi. – Prawie połowa domów była pusta. Starzy ludzie powymierali, młodzi się wyprowadzili do miasta. Teraz się sprowadzają, kupują stare domy i budują nowe. Przybywa dzieci – uśmiecha się pani Maria. Ma zadanie – w kaplicy prowadzi różaniec dla dzieci przygotowujących się do pierwszej komunii i dla młodzieży przygotowującej się do bierzmowania. Trudno uwierzyć, że ta sprawna organizatorka, która potrafi zdyscyplinować dwie grupy młodych ludzi, ma prawie 88 lat.

Wszyscy ją znają i wszyscy ją lubią. – To chodząca historia ­ – mówi z podziwem Dorota Furman, dyrektorka Powiatowej i Gminnej Biblioteki w Jerzma­nowicach. Gdy pani Maria była przewodniczącą KGW dbała, by kobietom na wsi ułatwić pracę. Kupiła magiel, szatkownicę do kapusty, wózki do plewienie warzyw, siewniki. Po 25 latach zrezygnowała z funkcji. Ale energii jej nie ubyło.

Od czasu do czasu wybiera się w podróż. Ostatnio była w Częstochowie, Wilnie, Kalwarii Pacławskiej, Tuchowie i Dukli, a cztery lata temu – w Rzymie.

– Ten wyjazd do Włoch wyszedł przypadkiem. Rozmawiałam z córką Haliną mówiąc, że mój dziadek Karol Jaroń był na pieszej pielgrzymce w Rzymie. Szedł przez sześć tygodni, a ja przy dzisiejszych możliwościach nie byłam, mam tylko obrazek, który on wtedy przyniósł na plecach. Córka od razu postanowiła: świat przewrócę do góry nogami, żeby tylko mama mogła pojechać do Rzymu – opowiada starsza pani. Zaczęły się przygotowania. Konsultacje u lekarza, żeby ocenił stan zdrowia, które jest nienaganne. Potem szukanie biura podróży, które organizuje wyjazdy do Włoch.

Córka pani Marii – Halina Chochół i wnuczka Anna zaczęły wydzwaniać. Znalazły biuro w Warszawie. Wnuczka, wówczas 19-letnia zdeklarowała, że jedzie z babcią w 12-dniową podróż.

– Przez trzy dni byłam w Rzymie, potem na Monte Cassino, u ojca Pio w San Giovanni Rotondo, w Loretto, Asyżu i Wenecji – wymienia z pamięci wszystkie włoskie nazwy. – Gdy autobus wjeżdżał na serpentyny – kręte drogi w górach, niektórzy zamykali oczy, a ja patrzyłam, bo nie pojechałam tam spać – śmieje się.

Koleżanki i znajome mówią do niej: „Marysiu, niczego ci nie zazdroszczę, tylko tej sprawności, tego że możesz jechać tam, gdzie chcesz”. Ostatnio była na dożynkach diecezjalnych w Dąbrowie Górniczej. Została wydelegowana do wręczenia biskupowi chleba z Łaz. Jak zwykle przy okazji święta, ubrała swój stuletni strój krakowski i zachwyca nim wszystkich dookoła.

Pani Maria dba, żeby ręcznie haftowana bluzka była zawsze bielusieńka. Sama ją pierze w mydle i sama prasuje wszystkie marszczenia, haftowane ozdoby, bo nikt nie potrafiłby tego zrobić lepiej. Na gorset ubiera chustę. – Tata kupił ją w komisie dla mamy 70 lat temu – mówi.

Na co dzień zajmuje się wychowywaniem wnuczka 8-letniego Jakuba. Gdy miał pięć miesięcy i mama musiała iść do pracy, babcia podjęła się opieki nad nim. – Nie było mi łatwo. Miałam przecież 80 lat – wzdycha. No i palce zaczęły jej sztywnieć.

Wiedziała, że przy maleńkim dziecku trzeba być sprawnym. Zaczęła więc intensywne ćwiczenia rąk – m.in. robiła kwiaty z bibuły i dziergała na szydełku. Gdy przyszła pora na przejęcie opieki nad Jakubem, miała sprawne ręce i pełna energii sprostała zadaniu. Do dziś się nim opiekuje . Gdy jest w szkole, babcia gotuje obiady, a gdy wraca – razem odrabiają lekcje.

Czasem siada i opowiada o dawnych czasach. Miała 13 lat, gdy wybuchła wojna. Nie zdążyła rozpocząć VI klasy podstawówki w Krzeszowicach. – Wsta­liśmy wtedy rano i usłyszeliśmy straszny huk. To niemieckie samoloty nadleciały nad Rudawę. Hitlerowcy ostrzelali stację kolejową. Zginął tam nasz sąsiad, któremu tydzień wcześniej urodziło się dziecko. Pamiętam jego żonę, która słaba leżała na łóżku i bardzo płakała. Takie były u nas pierwsze dni wojny – mówi pani Maria.

Wspomina jak ludzie uciekali z domów, bo szedł front. – Straszyli nas, że wojsko będzie palić domy, zabijać ludzi, gwałcić kobiety. Zaczęliśmy się pakować – opowiada. Każdy chciał wyjechać, tylko nie wiadomo gdzie. Ludzie wyładowali wozy dobytkiem, brali krowy, żywność i szli przed siebie. – Przez Brzezinkę szli już Ślązacy. Na drodze był taki tłum, że do sąsiada nie dało się przejść – pani Maria do dziś ma w pamięci ten widok. Jej tata Józef brał udział w I wojnie i uznał, że rodzina nie musi uciekać daleko, wystarczy, jeśli skryje się u znajomych w Dolinie Będ­kowskiej. Tam wysłał żonę Rozalię z dziećmi. Sam musiał uciekać – obawiał się szykan, bo zajmował się polityką. Wyjechał do krewnych na Ukrainę.

Pani Maria z mamą siostrą Janiną i bratem Julianem zostali niecałe dwa kilometry od domu. Przez dwa tygodnie mieszkali w stodole u jednego z gospodarzy. Gdy front przechodził w okolicy, przez tydzień spali w lesie pod skałami.

– Z góry patrzyliśmy, jak Niemcy ostrzelali naszą wieś zapalającymi kulami. Spłonęło 48 budynków. W jednym z nich zginęła staruszka. Było po żniwach, więc stodoły pełne zboża paliły się jak pochodnie, w stajniach i na podwórkach ginęły zwierzęta. Nasz dom ocalał. Potem mieszkańcy zaczęli wracać. Jedni drugim pomagali. U nas też mieszkała jedna rodzina do czasu, aż odbudowała swój dom – mówi pani Maria. Potem jej rodzina miała innych lokatorów. Najpierw jeden z dwóch pokoi zajęli Niemcy, potem Rosjanie.

Pamięta też pracę przy budowie okopów, które nie przydały się na nic. A jednym ze straszniejszych wspomnień są pacyfikacje.

– Brzezinkę ominęła ta rzeź, ale wiele osób z rodziny mamy zginęło w niedalekich Rad­wanowicach. Niemcy bezlitośnie wymordowali rodzinę kuzynów. Zabili ojca, matkę, córkę w ciąży, syna; ocalało dwoje dzieci, 9- i 5-letnie. Wychowali ich obcy ludzie. Ta dziewczynka całe życie mieszkała w pobliżu stodoły, gdzie była egzekucja – wzdycha nasza rozmówczyni. – Boże daj, żeby nigdy takie tragedie nie wróciły.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski