Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jestem przeciw!

Redakcja
Dezerter Fot. Mr Makowski Pracownia52
Dezerter Fot. Mr Makowski Pracownia52
Wprowadzony niedawno na ekrany kin dokumentalny film "Beats Of Freedom" pokazuje, jak polska muzyka rockowa czasów Peerelu przyczyniła się do obalenia komunizmu. Po jego obejrzeniu młodzi widzowie mogą odnieść wrażenie, że cała polska scena rockowa była zaangażowana w walkę o wolność. Jednak prawda, jak zwykle zresztą, jest bardziej złożona... Kwiaty na betonie

Dezerter Fot. Mr Makowski Pracownia52

Festiwal rockowy w Jarocinie stał się miejscem, w którym zbuntowana młodzież mogła wykrzyczeć swój sprzeciw. Oczywiście wszystko odbywało się pod stałą obserwacją esbecji...

- Rock to muzyka buntu. Tak było od początku jego istnienia. I musi mieć za sobą masy. Wtedy może doprowadzić do pewnych przemian w świadomości społeczeństw. To właśnie rock w połowie lat 60. doprowadził na Zachodzie do odrzucenia przez młodzież konsumpcyjnego stylu życia - twierdzi Wojciech Waglewski, wokalista i gitarzysta grupy Voo Voo, weteran polskiej sceny rockowej.

I trudno nie zgodzić się z jego opinią. Dlatego ciężko uznać rodzimy bigbit, który w latach 60. był odpowiedzią na zachodni rock`n`roll, za muzykę zbuntowaną. To, co tworzyły wtedy Czerwone Gitary i dziesiątki innych mniej lub bardziej znanych zespołów, cieszyło się pełną akceptacją ówczesnych władz Peerelu. Wciśnięci w odgórnie narzucone hasło "Polska młodzież śpiewa polskie piosenki", młodzi muzycy nawet nie próbowali wyrazić swego sprzeciwu wobec komunistycznego systemu. Bigbitowe grupy z powodzeniem grały wówczas na festiwalach piosenki radzieckiej i żołnierskiej - w tym Czerwone Gitary, Skaldowie, Breakout, Czerwono-Czarni czy Trubadurzy.

Sytuacja zmieniła się nieco na przełomie lat 60. i 70., kiedy dotarły do Polski echa hipisowskiej kontrkultury. Na jej fali powstały takie zespoły, jak Zdrój Jana, Romuald i Roman czy Klan, które w swej twórczości zaczęły nawiązywać do zachodniej psychodelii. I to właśnie w ich tekstach pojawiły się pierwsze oznaki młodzieżowego buntu wobec rzeczywistości - głównie wywiedzione z hipisowskiej ideologii. Ostrze tego sprzeciwu wymierzone było jednak w sferę obyczajową, a nie polityczną - "Na betonie kwiaty nie rosną" Niebiesko-Czarnych protestowały przeciw dewastacji środowiska naturalnego, "Przygoda bez miłości" Testu - zachwalała uroki seksu bez zobowiązań, a "Automaty" Klanu - opisywały zanik ludzkich uczuć w dobie cywilizacji industrialnej. Najsłynniejszym protest songiem tamtych czasów był oczywiście "Dziwny jest ten świat" Czesława Niemena.

Hipisi nie mieli w Polsce lekkiego życia - nękani przez milicję, niezrozumiani przez resztę społeczeństwa, wyniszczający samych siebie morderczymi narkotykami, nie potrafili stworzyć silnego ruchu kontrkulturowego i szybko poszli w niepamięć.

Stara i młoda generacja

Pod koniec lat 70. rockowe ożywienie na Zachodzie, wywołane punkową rewoltą, dotarło do Polski. Wywołało ono dwa muzyczne ruchy - jeden odgórny, drugi - oddolny.

Pracujący wówczas w Polskim Radiu dziennikarz Jacek Sylwin, od lat związany z rodzimą estradą, wymyślił zjawisko Muzyki Młodej Generacji. Zaliczane doń zespoły, nad którymi roztoczył impresaryjną opiekę, tworzyli muzycy w średnim wieku. Czołówkę stanowiły cztery grupy - Kombi, Exodus, Krzak i Kasa Chorych. Wykonywały one bezpieczną muzykę, pozbawioną jakichkolwiek cech kontrkulturowego buntu - od pop-rocka, przez symfoniczny rock i jazz-rock po bluesa. Przygotowany przez Sylwina zestaw wykonawców nie spotkał się ze sprzeciwem władz - już w 1979 r. ukazała się na kasecie składanka nagrań Kombi, Exodusa i Krzaka oraz odbyły się pierwsze duże koncerty (choćby w poznańskiej Arenie). Rok później Sylwin wraz z kolegą, Walterem Chełstowskim, przejął stery odbywających się w Jarocinie pod egidą ZSMP Wielkopolskich Rytmów Młodych, przekształcając je w Ogólnopolski Festiwal Muzyki Młodej Generacji.
W tym samym czasie punkowy wirus dotarł do trzech miast w Polsce - Gdańska, Warszawy i... Ustrzyk Dolnych. Tam powstały pierwsze rodzime zespoły tego nurtu - Deadlock, Kryzys, Tilt i KSU - tworzone przez autentycznie młodych ludzi.

- W latach 70. punk nie był stylem muzycznym, tylko pewną postawą artystyczną, stanowiącą zaprzeczenie oficjalnej, optymistycznej, cukierkowatej kultury - wyjaśnia Tomek Lipiński z Tiltu. - Dlatego każdy z ówczesnych zespołów punkowych grał zupełnie inaczej. Punk był wtedy sposobem manifestacji własnej, indywidualnej postawy.

Punkowa moda nie spodobała się oczywiście milicji - zdarzało się, że kiedy w ręce stróżów prawa wpadali poobwieszani agrafkami obszarpańcy, nie dość, że dostawali tęgie lanie, to zamykano ich na 48 godzin w areszcie.

- Napisaliśmy list do Radia Wolna Europa, że w polskich rozgłośniach obowiązuje zakaz prezentowania punk rocka - wspomina Siczka z KSU. - Wywiozła go z Polski do Kanady ciotka jednego z nas. I stamtąd wysłała do Niemiec. List odczytano potem na antenie, wyemitowano audycję z nagraniami punkowych zespołów i przekazano pozdrowienia dla słuchaczy z Ustrzyk Dolnych. Po kilku dniach naszego wokalistę Bohuna odwiedziła Służba Bezpieczeństwa i przekopała mu cały dom w poszukiwaniu konspiracyjnych materiałów. W efekcie przez kilka następnych miesięcy musieliśmy meldować się trzy razy w tygodniu w komisariacie.

Punkowe zespoły nie miały szans na rejestrację nagrań czy wydawanie płyt. Jakaż była więc niespodzianka, kiedy w 1980 roku we Francji ukazały się dwa albumy zespołów Kryzys i Deadlock.

- Przyjechał do Polski francuski reporter i, szukając prawdziwego podziemia rockowego, trafił do nas - wspomina Maciej Góralski z Kryzysu. - Nagrał na kasetowym magnetofonie koncert Kryzysu w Ursusie i sesję Deadlocka w studenckim radiu. I potem zawiózł to do wytwórni Barclay, która wydała obie płyty. Kiedy dowiedziały się o tym polskie media, zrobiło się spore zamieszanie - w gazetach pisano, że podpięliśmy się pod modę na "Solidarność" i przedstawiano nas jako zdrajców ojczyzny.

Bici, aresztowani, zastraszani

Kiedy wprowadzono stan wojenny, wydawało się, że polski rock, podobnie jak "Solidarność", zostanie brutalnie stłamszony. Tymczasem stało się zupełnie inaczej.

Mirosław Makowski, fotoreporter dokumentujący ówczesne życie rockowe, pisze na swoim blogu: "Rock był (wiedzieliśmy o tym) zaworem bezpieczeństwa; gwizdkiem, który wypuszczał nadmiar ciśnienia z małolatów w czasie wojny polsko-jaruzelskiej. Tak ustalono w KC PZPR na początku tzw. stanu wojennego. Aby małolaty nie chodziły na demonstracje. Ale nas to bawiło".

13 lutego 1982 r. w należącej wówczas do milicji Hali Gwardii zorganizowano wielki koncert rockowy, podczas którego wystąpiło kilka popularnych wtedy zespołów - TSA, Republika, Oddział Zamknięty oraz Tadeusz Nalepa z Izabelą Trojanowską. Jedynym zespołem, który odmówił udziału w tym koncercie, była Brygada Kryzys (którą i tak wpisano na plakat jako Brygadę K.).
- Nie interesowało mnie, co sobie wymyślił jakiś partyjny sekretarzyna - tłumaczy Marek Piekarczyk z TSA. - Obowiązkiem artysty jest głoszenie prawdy - nie w domu przed lustrem, ale do jak największej grupy ludzi. Cóż to była więc za pokazówka, skoro mogłem śpiewać piosenki o buncie i wolności? Oczywiście, to nie mogło skończyć się dobrze - podczas naszego występu trzy oddziały ZOMO ruszyły na publiczność. Dobrze, że było wtedy w hali również wojsko, bo żołnierze oddzielili obie strony od siebie. Ale po koncercie i tak musieliśmy wyciągać dzieciaków z milicyjnych suk, żeby zostawiono ich w spokoju.

Najwięcej straciła na tym występie Republika. Grzegorz Brzozowicz, dziennikarz muzyczny, wspominał potem w "Machinie": "Były obiektywne czynniki, które sprawiły, że Republika zraziła do siebie nowofalowe środowisko. Pamiętano warszawski koncert, który odbył się symbolicznego 13 lutego 1982 roku. I to zorganizowany przez Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Debiutancki - skądinąd doskonały - album Republiki "Nowe sytuacje" kosztował co najmniej trzy razy tyle, co inne rodzime produkty. Republikę grało radio, a Brygady Kryzys, Dezertera, Śmierci Klinicznej, Izraela - nie". Kiedy Republika wyszła na scenę w 1985 roku w Jarocinie - zespół usłyszał ogłuszający gwizd publiczności, a po chwili posypał się nań grad zgniłych pomidorów i worków z maślanką.

"Wstyd? - zastanawiał się potem lider Republiki w magazynie »Rock`n`Roll« z 1991 roku. - Mieliśmy coś ludziom do zakomunikowania, nasze teksty nagle zrobiły się zębate. Nigdy nie miałem wrażenia, że powinniśmy byli wtedy odmówić. To był niesamowity koncert - jedna trzecia ludzi miała w rękach karabiny".

Brygadzie Kryzys, która powstała po połączeniu Kryzysu i Tiltu, cudem udało się nagrać płytę. Ponieważ wytwórnia Tonpress otworzyła w zimie 1982 roku nowe studio nagraniowe, potrzebowała kogoś do jego przetestowania. Reżyser dźwięku, który znał muzyków z zespołu, wybrał właśnie ich. W efekcie w ciągu trzech tygodni Brygada Kryzys nagrała materiał na płytę.

- Prawda o naszych prześladowaniach była jak najbardziej namacalna: byliśmy bici, aresztowani, zastraszani - wspomina Robert Brylewski z Brygady Kryzys. - Nie mogliśmy odbywać normalnych prób ani grać koncertów. Nagrywaliśmy podsłuchane rozmowy milicji i ZOMO, aby je potem wmontowywać w nasze nagrania. Mieliśmy świadomość, że nigdy nie ujrzą one światła dziennego. Z trudem wywalczyliśmy, że Tonpress wydał płytę Brygady Kryzys. I tak do dziś nie wiadomo, co się stało z większą częścią jej nakładu.

Paszport w szufladzie

Nie wszyscy rockmani nastawieni byli na konfrontację z komunistycznym systemem. Wiele zespołów po prostu chciało zdobyć masową popularność i czerpać z tego wymierne korzyści. Już w 1981 roku Kombi grało nie tylko w kraju, ale również za granicą - najpierw na Węgrzech, w NRD i ZSRR, a potem także na Zachodzie - w Holandii i RFN, a nawet w Maroku i USA. Zespół tak podobał się ówczesnym władzom, że w 1986 roku dostał odznakę "Zasłużonych dla Kultury".
- Boże kochany, wręczono ją przecież wielu różnym artystom! - wyjaśnia Grzegorz Skawiński z Kombi. - Sami się o nią nie prosiliśmy. Poza tym nie uważam, żeby to było coś szczególnie złego. Co więcej - podczas odbierania nagrody im. Stanisława Wyspiańskiego, przyznawanej wówczas młodym twórcom kultury, poznaliśmy Julka Machulskiego, który potem zrobił dla nas wideoklipy do piosenek "Nasze randez-vous" i "Black & White" - jedne z najlepszych polskich teledysków lat 80.

W 1983 roku objawił się zespół Lady Pank. Grupę powołał do życia gitarzysta Jan Borysewicz i tekściarz Andrzej Mogielnicki. Kasę na jej funkcjonowanie wyłożył dyrektor Stołecznej Estrady - Stanisław Cejrowski. Dwa lata później grupa występowała już w USA, a potem we Francji na targach MIDEM i w Japonii.

Wyjeżdżać na zagraniczne koncerty chcieli wszyscy muzycy - nie każdy jednak mógł liczyć na wydanie paszportu.

- W instytucji zajmującej się wyjazdami polskich artystów za granicę, która nazywała się PAGART, pracował pułkownik Krych, esbecki agent, który trzymał w szufladzie swego biurka wszystkie paszporty - wspomina Grzegorz Markowski z Perfectu. - I kiedy zostaliśmy zaproszeni na wspólną trasę koncertową po Europie Zachodniej z amerykańskim zespołem Supertramp, odmówił nam wydania dokumentów. Zmarnowaliśmy w ten sposób szansę na zaistnienie na Zachodzie.

Paszportów nie dostał wtedy również zespół TSA, któremu wydano na Zachodzie płytę "Spunk".

- Kiedy planowaliśmy zagrać próbny koncert w Berlinie Zachodnim, tylko trzech z nas otrzymało paszporty - wspomina Marek Piekarczyk. - Reszcie odmówiono. Tymczasem angielska firma Mega, która wydała "Spunk", chciała podpisać z nami kontrakt na trasę koncertową dookoła świata. W tej sytuacji wycofała się jednak - nikt nie chciał inwestować w zespół, który nie mógł wyjechać za granicę. Zaproponowano nam wtedy ucieczkę z kraju. "Dotrzyjcie tylko do Berlina Zachodniego" - powiedziano nam - "Resztą już my się zajmiemy". Nie chciałem jednak tego robić - wyrosłem w polskiej kulturze, posługuję się polskim językiem, wiedziałem, że nikt mnie lepiej nie zrozumie niż polski fan.

Jarocin pod kontrolą

Polityczne aluzje przemycały w swych piosenkach niemal wszystkie zespoły rockowe - choćby Republika, Maanam, Perfect, TSA, Budka Suflera czy nawet Lady Pank. I cenzura na to pozwalała. Mocno wolnościowy przekaz niosły utwory wykonawców reggae - przede wszystkim Izraela, który powstał po rozpadzie Brygady Kryzys. To właśnie w ich tekstach komunistyczny system został nazwany zgodnie z biblijną retoryką "Babilonem". Jednak w sposób zupełnie niezawoalowany opisywały ówczesną rzeczywistość jedynie punkowe zespoły - Deuter, TZN Xenna, Rejestracja czy najbardziej świadomy politycznie - Dezerter. Co ciekawe jednak - punkowcy nie utożsamiali się jednak z ówczesną opozycją.

- Od początku starałem się patrzeć na wszystko własnymi oczami - wyjaśnia Krzysztof Grabowski z Dezertera. - Nigdy nie lubiłem wszelkiego rodzaju liderów i przywódców, którzy wiedzą lepiej, co inni mają robić. Wolałem dochodzić do wszystkiego samemu. Dlatego z pewnym niepokojem patrzyłem na ówczesną opozycję. Nie podobało mi się, że jedna część jej działaczy wywodziła się z komuny, a druga miała zdecydowane odchylenie narodowe. W Kościele widziałem również stronę w sporze politycznym, która nie kojarzyła mi się jakoś z duchowością. Choć nie zaangażowałem się w podziemną działalność, to sympatyzowałem z wszystkimi, którzy byli przeciw. Uznałem jednak, że trzeba iść własną drogą i myśleć po swojemu.
W połowie lat 80. festiwal rockowy w Jarocinie, organizowany przez Waltera Chełstowskiego (Jacek Sylwin został menedżerem Kombi, a potem Maryli Rodowicz), stał się miejscem, w którym zbuntowana młodzież mogła wykrzyczeć swój sprzeciw. Oczywiście wszystko odbywało się pod stałą obserwacją esbecji - jej funkcjonariusze czytali wszystkie teksty, obserwowali publiczność, składali tony raportów, które dziś można poczytać w IPN-ie.

- Było to w środku upalnego lata 1984 roku - wspomina Grabowski. - Murawa na stadionie zamieniła się w klepisko, z którego unosiły się kłęby kurzu. Kiedy zaczęliśmy grać, ludzie zaczęli tańczyć. W pewnym momencie nie dało się czym oddychać. Nasz ówczesny wokalista, Skandal, poprosił ze sceny organizatorów, aby polali ziemię wodą. Usłyszeliśmy wtedy: "Albo gracie, albo won ze sceny". Dwudziestotysięczny tłum zawrzał. Zaczęto rzucać grudami ziemi w konsoletę. Wydawało się, że za chwilę wszystko wyleci w powietrze. Nagle w słuchawkach usłyszeliśmy czyjś głos z konsolety: "Jeżeli zaraz nie zaczniecie grać, to wejdzie tu kilka tysięcy ZOMO-wców, którzy stoją w lesie". Wtedy zdecydowaliśmy się zagrać. Nie wiem, co by się stało, gdybyśmy wtedy rzucili hasło do zadymy.

Kiedy Dezerter wygrał jeden z konkursów muzycznych, w którym nagrodą było wydanie singla, Tonpress opublikował małą płytę z utworem "Spytaj milicjanta". Cenzura jakimś cudem przepuściła prześmiewczy tekst, ale kiedy pierwszy nakład błyskawicznie się sprzedał, Ministerstwo Kultury wydało wytwórni oficjalne polecenie, aby nie tłoczyć drugiego. Pierwszy album Dezertera ukazał się w 1987 roku w USA - a to tylko dzięki temu, że wokalista punkowego zespołu D.O.A. z Kanady, po koncertach w Polsce, wywiózł taśmy z koncertowymi nagraniami grupy.

- Byliśmy raz przesłuchiwani przez esbecję - wspomina Grabowski. - Najpierw zapukali do mojego domu, a ponieważ mnie nie było - zjawili się w szkole. Byliśmy przesłuchiwani w gabinecie dyrektora. Okazało się, że córka jednego z wysoko postawionych generałów uciekła z domu, pisząc na odchodne, że wybiera się na koncert Dezertera. Wypytywano nas o konkretne osoby i wydarzenia, sypano pseudonimami i dokładnymi datami. Z tego wnioskuję, że musieli mieć swoich ludzi w naszym środowisku.

***

W drugiej połowie lat 80. cenzura zelżała. W Rozgłośni Harcerskiej Paweł Sito prezentował nagrania podziemnych zespołów z Jarocina, a młodzieżowy "Na przełaj" drukował ich teksty. Kiedy w 1988 roku wybuchły kolejne strajki, przyłączyli się do nich również studenci - w tym wielu z tych, którzy dorastali słuchając nagrań Brygady Kryzys czy Dezertera.

Działalność rockowej opozycji nie obyła się bez ofiar. Skandal z Dezertera, Sidney z TZN Xenny czy Sawana z Rejestracji zmarli po przedawkowaniu narkotyków.

- Sięgnęliśmy po nie, bo nie mogliśmy już znieść ówczesnej rzeczywistości - tłumaczy Gelo z Rejestracji. - Początkowo robiło się kolorowo, ale z czasem wszystko zaczęło nabierać trupich barw. Byliśmy młodzi, niewiele wiedzieliśmy o narkotykach, to było głupie. Niektórym przyszło za to zapłacić najwyższą cenę.

PAWEŁ GZYL

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski