Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jestem typem sportowca, zawsze na scenie rozsadza mnie energia

Rozmawiał Mateusz Borkowski
Krakowska sopranistka w tytułowej roli w „Ariadnie na Naxos” w reż. Włodzimierza Nurkowskiego
Krakowska sopranistka w tytułowej roli w „Ariadnie na Naxos” w reż. Włodzimierza Nurkowskiego FOT. JACEK JARCZOK
Rozmowa. Solistka Opery Krakowskiej MAGDALENA BARYLAK posiada głos, który jest w stanie przedrzeć się przez wszystko. W niedzielę wystąpi w tytułowej roli w „Ariadnie na Naxos” R. Straussa, a w czerwcu w premierowej produkcji „Tannhäusera” R. Wagnera.

- Czy to dobre czasy dla primadonny?

- Myślę, że nie ma już kogoś takiego w obecnych czasach. Teatr operowy się zmienił, zmieniły się też wymagania. Oczywiście ciągle liczy się piękno głosu, ale przede wszystkim jednak gra aktorska. Śpiewak musi odznaczać się dużą sprawnością fizyczną i być w pełni zaangażowany w grę sceniczną. Gdybym miała być rozkapryszoną primadonną, to nie zostałabym śpiewaczką. Mam po prostu inny charakter.

Nie jestem rozpieszczonym dziewczątkiem. Dawniej trenowałam piłkę ręczną, jestem więc typem sportowca. Chodziłam do szkoły sportowej, a popołudniami do muzycznej. Podczas treningów nie było miejsca na dąsy i pretensje. Mimo że w szkole byłam cichą osobą, to zawsze rozsadzała mnie energia. Być może z tego też powodu odnalazłam się w operze, a nie w muzyce oratoryjnej, od której zaczynałam w szkole średniej. Najlepiej czuję się na scenie, gdzie mogę połączyć swój temperament i energię ze śpiewaniem. A przygotowanie sportowe przydało mi się wiele razy w pracy nad rolą.

- A jak udało się Pani pogodzić karierę z rolą matki?

- Nieskromnie powiem, że chyba jestem dobrą matką. Wiadomo, że było ciężko, bo opera zajmuje ogromnie dużo czasu. Na szczęście pomagali mi moi rodzice. Odkąd mój syn skończył rok, zabierałam go ze sobą do opery na próby, jest więc bardzo osłuchany [śmiech].

Kiedy miał 6 lat i wracałam z prób do „Jasia i Małgosi” Engelberta Humperdincka, było już po godz. 22, a mimo to on czekał na mnie niewyspany. Tak się akurat złożyło, że chłopiec, który miał grać dziecko zachorował, więc spytałam Włodka Nurkowskiego, który reżyserował, czy mógłby przyjąć mojego syna, na co się zgodził. W ten oto sposób miałam go na oku. Bardzo mu się to zresztą spodobało. Dziś jest już dorosły i jest moim najlepszym kumplem. Można powiedzieć, że pomaga mi trochę w karierze, robiąc zdjęcia, nagrywając próby i spektakle oraz wspierając mnie. Jest też moim pierwszym krytykiem.

- Nie każdy śpiewak ma szansę zostać solistą. Jak to było w Pani przypadku?

- To na pewno wynik całej pracy na studiach i tego, że od I roku śpiewałam wszędzie, gdzie tylko się dało. Po zdobyciu nagrody w Dusznikach-Zdroju, wzięłam udział w koncercie dyplomantów w Filharmonii Krakowskiej, którym dyrygował Andrzej Straszyński. Myślę, że to był dla mnie kluczowy moment. Zaśpiewałam wówczas trzy arie, z trzech różnych „fachów” głosowych. Dyrektor Straszyński trochę się zdziwił takim zestawem. Zawsze byłam jednak niepokorna, na studiach nigdy nie chciałam być Toską, tylko Gildą i Królową Nocy. Studia skończyłam jako sopran liryczno-koloraturowy, później ze względu na mocniejszy głos, większą dynamikę i ciemniejszą barwę zaczęto mi sugerować inny rodzaj głosu - spinto. To sopran, który przedziera się przez wszystko.

- Tak, że żyrandol się rusza i pękają kieliszki?

- Omalże. To najgłośniejszy głos, głośniejszy nawet od tenora. Koledzy zrobili mi kiedyś dowcip i jak śpiewałam,włączyli aplikację do mierzenia decybeli. Wyszło prawie 90!

- Miewała Pani kłopoty z sąsiadami?

- Wiele lat temu wynajmowałam mieszkanie na poddaszu przy ul. św. Marka. Kiedy syn wracał z podstawówki, a ja akurat ćwiczyłam, słyszał mnie już z drugiego końca ulicy. Później przeniosłam się na Ruczaj. Dwa piętra nade mną mieszkał artysta fotografik, który do południa odpoczywał. Wbrew ogólnej opinii śpiewacy są ludźmi zdyscyplinowanymi. Wstajemy o 7 rano i o 10 zaczynamy ćwiczenie, bo tak zaczynają się próby w teatrze. Sąsiad nazywał moje śpiewanie wyciem. Musiałam go przepraszać i ustalać godziny, kiedy mogę ćwiczyć. Na szczęście od dwóch lat mieszkam w domu w Skawinie. Teraz nikt nie narzeka.

- Początki nie zawsze były łatwe…

- Podczas pierwszego przesłuchania do Opery Krakowskiej zupełnie poległam ze względu na nietrafiony dobór repertuaru. Mimo że przesłuchujący mnie Kai Bumann był do mnie pozytywnie nastawiony, to przeraził się, kiedy zaprezentowałam mu słynną arię z „Traviaty” i arię z „Halki”. To był dla niego zupełnie niestrawny zestaw sałatek. Uważał, że należy śpiewać zgodnie ze swoim rodzajem głosu i poradził mi, że powinnam odnaleźć swoją drogę. Byłam zdruzgotana.

Pojechałam więc na przesłuchanie do Opery Śląskiej. Myślałam, że jak zaprezentuję Traviatę i Halkę, to wszyscy padną na kolana. A to była powtórka z rozrywki. Kazali mi się określić i zrobić porządek ze swoim głosem. Zaczęłam więc pracować z prof. Ryszardem Karczykowskim i to on nakierował mnie właśnie na sopran spinto. Kiedy objął kierownictwo artystyczne w krakowskiej Operze, nie chciał mnie jednak zaangażować na stałe, bo uważał, że pójście na etat to krzywda dla osoby w młodym wieku.

- To chyba ostatnia rzecz, którą młoda osoba chce usłyszeć.

- To było trudne, bo wydawało mi się, że etat to moje największe marzenie. Dziś wiem, że tak nie jest. Pierwszy etat zaproponował mi dyr. Tadeusz Kozłowski, ówczesny dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego w Łodzi, dopiero później przyszedł czas na Kraków. Od 9 lat jestem też gościnną solistką w Operze Wrocławskiej.

- W czerwcu w Krakowie usłyszymy Panią w roli Elżbiety w premierowej inscenizacji „Tannhäusera” Richarda Wagnera.

- Partie wagnerowskie, ze względu na nagromadzenie długich fraz, są zawsze wyzwaniem dla głosu. Elżbieta to młoda, uduchowiona i bogobojna dziewczyna, pogrążona w idealnie czystej miłości. Świadomość tego jaką jest osobą oddziałuje również na moją wyobraźnię i pomaga mi wydobyć delikatniejszy dźwięk. Wiadomo, że natury się nie oszuka, mam taki, a nie inny głos, ale np. w „Madame Butterfly” wcielam się w rolę 15-letniej Cio-cio-san i brzmię o dziwo łagodnie. Wynika to z tego, że jak mówi prof. Helena Łazarska - „to charaktery śpiewają”. Kiedy zmieniamy charakter postaci, zmienia się również nasz głos.

Magdalena Barylak

Rodowita krakowianka, absolwentka Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Krakowie, uczennica wybitnej polskiej śpiewaczki Izabeli Jasińskiej-Buszewicz. W Operze Krakowskiej zadebiutowała jeszcze podczas studiów partią Paminy w „Czarodziejskim flecie” W. A. Mozarta pod dyrekcją Kai’a Bumanna. Była pierwszą wykonawczynią kompozycji Darii Dobrochny Kwiatkowskiej, Krzysztofa Olczaka, Macieja Negreya, Mendi Mengjiqiego, Unsuk Chin, Szczepana Tesarowicza, a także opery Zygmunta Krauzego „Iwona, księżniczka Burgunda”. Spektakl ten miał swą światową prapremierę w Paryżu w 2004 r. W Krakowie można usłyszeć ją m.in. w „Halce” S. Moniuszki, „Weselu Figara” W. A. Mozarta, „Madame Butterfly” G. Pucciniego. „Ariadnie na Naxos” R. Straussa oraz w „Miłości do trzech pomarańczy” S. Prokofiewa.

Od 2007 roku współpracuje również z Operą Wrocławską.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski