- Podobno za młodu mama nazywała Pana „włóczykijem”, bo wolał Pan biegać niż się uczyć. Już wtedy marzył Pan, żeby być gwiazdą rocka?
- Wtedy raczej ganiałem za piłką. Oczywiście już jako dzieciak słuchałem muzyki. Pamiętam przede wszystkim „Dziwny jest ten świat” Czesława Niemena. Usłyszałem tę piosenkę u starszego kolegi, którego tata przywiózł płytę z Warszawy. Miałem wtedy jakieś osiem lat. Muzyka zresztą była u nas cały czas: mama śpiewała w chórze, a ojciec grał na kilku instrumentach. Pierwsze własne kapele zacząłem zakładać jednak dopiero jako nastolatek.
- Ale profesjonalną karierę zaczął Pan od zespołu... wojskowego.
- (śmiech) To prawda. Nie chciałem kompletnie iść do wojska, ale nie miałem ani żadnych układów, ani wujka generała, ani kasy, żeby się wykupić. Ponieważ już wtedy muzykowałem, trafiłem do zespołu Desant. Występowała w nim większość muzyków z Krakowa, bo działał w Sanoku. Starałem się jakoś przetrwać, nie wychylając się za bardzo. Śpiewałem w chórku, a ze mną ówczesna dziewczyna Andrzeja Mogielnickiego. I ona zarekomendował mnie, gdy z Jankiem Borysewiczem zakładał Lady Pank. Spotkaliśmy się i zostałem przyjęty. Na pierwszy koncert pojechałem na przepustce z jednostki.
- To był trudny czas stanu wojennego. Na pewno cenzura miała Was na oku za takie piosenki jak „Mniej niż zero” czy „Kryzysowa narzeczona”. Miał Pan okazję zobaczyć swoją teczkę w IPN-ie i dowiedzieć się, czy byliście inwigilowani?
- Nigdy tego nie sprawdzałem, ale podejrzewam, że mogło tak być. Przecież wyjeżdżaliśmy za granicę - do ZSRR i do USA. Musieliśmy mieć paszporty, więc się nam bacznie przyglądali. Pamiętam jedną taką sytuację z Olecka, gdzie wtedy mieszkałem. Tam było dwóch esbeków i wszyscy ich znali, bo to przecież małe miasto. Urzędowali w tym samym budynku, co ówczesne biuro paszportowe. Kiedy pojechałem odebrać paszport, od razu zaprosili mnie na rozmowę. I zaczęli pytać, gdzie ostatnio koncertowaliśmy, jak było w ZSRR i tego typu rzeczy. Nie polityczne sprawy, tylko raczej gdzie i z kim imprezowaliśmy. Coś im tam poopowiadałem i dali mi spokój.
- Jak Pan wspomina trasy koncertowe Lady Pank po „bratnich krajach”?
- To był czas, kiedy byliśmy w Polsce już bardzo popularni. Zaproponowano nam trasę po ZSRR. W sumie zagraliśmy aż dwie. Jedna wiodła bardzo daleko aż do granicy z Chinami. A był to czas, kiedy na placu Tiananmen były już poważne zadymy. Tymczasem my pływaliśmy sobie łódką po rzece Amur. Z kolei w Leningradzie graliśmy w największym teatrze przez tydzień - i codziennie był ful. Rosjanie strasznie pragnęli wtedy rocka. Tygodniami siedzieliśmy również w dawnych polskich miastach - w Grodnie czy we Lwowie. Tam było kompletne szaleństwo. Przejechaliśmy tę sowiecką Rosję wzdłuż i wszerz. Teraz bym już nie pojechał, bo bym się bał - ale wtedy mieliśmy po 20-30 lat i to była dla nas wielka przygoda.
- Faktem jest jednak, że nigdy Panowie się nie oszczędzaliście. Zawsze byliście znani ze swej słabości do whisky. Jak zdobywaliście ten trunek w czasach Peerelu?
- Jak to? Normalnie! Drogą kupna. Ponieważ podczas koncertów sprzedawaliśmy na tony nasze plakaty, zebrane w ten sposób złotówki zamienialiśmy u miejscowych cinkciarzy na dolary lub bony, potem jechaliśmy do peweksu i wynosiliśmy całe kartony whisky. Robiliśmy tak w Krakowie, w Katowicach, wszędzie, gdzie akurat graliśmy.
- Każdy zespół rockowy stawiał sobie wtedy za punkt honoru zdemolowanie hotelu. Też się tak bawiliście?
- Paweł Mścisławski wyrzucił kiedyś z nieistniejącego już hotelu Centrum w Łodzi telewizor przez okno. I miał zderzenie w windzie. Wtedy był tam zjazd polskich lekarzy. A on po koncercie nie był w zbyt dobrej formie i też chciał skorzystać z windy. Doszło więc do małej „dyskusji”. Z kolei we Wrocławiu był kiedyś problem z drzwiami do hotelu. Celebrowaliśmy tam urodziny i było tyle gości, że postanowiliśmy wyjąć drzwi z zawiasów, aby była większa swoboda ruchu. Przy okazji koncertu w Spodku dostaliśmy natomiast kiedyś okazały tort i jakoś spontanicznie zaczęliśmy z przyjaciółmi obrzucać się jego kawałkami. Kiedy sprzątaczka weszła i zobaczyła to wielkie pobojowisko, jęknęła tylko: „Co teraz będzie?”. Sytuację uratował nasz menedżer, który zapłacił jej sowicie za ciężką pracę.
- Przetrwaliście Panowie z Janem Borysewiczem razem 35 lat. To właśnie dzięki tym wszystkim przygodom?
- Na pewno. Bo przecież po tych wszystkich latach ani on nie ściemniał, ani ja. Poza tym mamy do siebie szacunek, za to, co obaj zrobiliśmy dla zespołu. Obaj mieliśmy wzloty i upadki, ale cały czas jesteśmy na scenie, nagrywamy nowe płyty i trzymamy poziom. Przez to chce się nam nadal być razem. Te wszystkie przygody zaopatrzyły nas w pancerz, który pozwolił nam przetrwać aż tyle lat.
- Poza sceną i studiem także spędzacie Panowie czas razem?
- Raczej odpoczywamy od siebie. Każdy z nas ma swoją rodzinę i to jej poświęcamy wolny czas. Kiedy jest jakaś dłuższa przerwa, wtedy dzwonimy do siebie z Jankiem albo odwiedzamy się, aby przedyskutować, co robić dalej. Ten rok będzie bardzo intensywny, więc większość czasu spędzimy razem.
- Gdyby cofnął się Pan w czasie do 1981 roku, ponownie wybrałby Pan rolę rockowego wokalisty?
- Oczywiście. To fajna sprawa. Tylko pewnie kilku błędów bym nie popełnił albo nad czymś bardziej bym popracował. Ale na pewno chciałbym śpiewać.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?