Jurek Płonka pedałuje tam, dokąd chce. Właśnie jedzie do Santiago de Compostela

Czytaj dalej
Katarzyna Kachel

Jurek Płonka pedałuje tam, dokąd chce. Właśnie jedzie do Santiago de Compostela

Katarzyna Kachel

Gdyby nie istniał, trzeba by go było wymyślić. Jerzy Płonka z Krakowa, założyciel Stowarzyszenia „Nie widzę przeszkód”, jak mało kto udowadnia, że nie ma rzeczy niemożliwych. Do Korony Europy brakuje mu dwóch szczytów, do tego pływa na jachtach, śmiga na nartach, skacze ze spadochronem i ćwiczy judo. - Skoro ja nie widzę, a wspinam się na Mont Blanc, czego ty byś nie mogła zrobić? - pyta. - Dlatego, kiedy wydaje ci się, że twoje życie jest do kitu, zamknij oczy i pomyśl, że ja tę ciemność mam już na zawsze. A ty możesz swoje oczy otworzyć. Choćby po to, by ruszyć z niewidomymi chłopakami w trasę do Santiago de Compostela. Dwa tandemy czekają.

Można by pomyśleć, że to szalona niesprawiedliwość. Dać coś, a potem tak po prostu zabrać. Jurek urodził się i widział, a jego wzrok słabł powoli. - Jeszcze w podstawówce czytałem książki, grałem w nogę, w kosza, jeździłem na rolkach - opowiada. - Potem zacząłem używać lupy, a koledzy, z którymi kopałem piłkę, rozmywali się coraz bardziej. W końcu przestałem rozróżniać cokolwiek. Diagnoza nie pozostawiała złudzeń: degeneracja siatkówki.

Musiał zapamiętać kolory, rysy twarzy najbliższych i drogę do tramwaju. Przestał grać w piłkę, ale wciąż oddychał. - Mogłem się zbuntować, bo przecież świat zaczął mi znikać z godziny na godzinę, stawał się szary, a mnie powoli spowijała ciemność - wspomina. Mógł położyć się w łóżku i przestać wychodzić z domu, ale postanowił żyć jak dotąd, normalnie. A może żyć bardziej. Jakby po to, by coś udowodnić, sobie i innym. - Rodzice nie traktowali mnie jak chorego, robili wszystko, bym był samodzielnym facetem, który będzie umiał sobie w życiu poradzić -podkreśla.

I radzi sobie całkiem nieźle. - Szybko zrobiłem w głowie przetasowanie, co mogę, czego nie. I okazało się, że tych dostępnych mi aktywności jest więcej od tych, których robić nigdy nie będę, jak np. usiąść za sterami samolotu. Ale sport, książki czy kino? Dlaczego nie, od czego jest wyobraźnia?

Legenda Jurka Płonki stawała się coraz bardziej żywa, a historie o nim coraz głośniejsze. „Tak, to ten facet, co wchodzi na najwyższe szczyty Europy”, „tak, ten sam, który biega w maratonach i jeździ na tandemach”. - Usłyszałem o nim i wiedziałem, że już mało rzeczy może mnie zdziwić - przyznaje Arek Sokół, który został głównym serwisantem rowerów Stowarzyszenia. - Z Jurkiem jest tak, że czasami widzi więcej, niż my, którym się wydaje, że mamy oczy szeroko otwarte.
Katarzyna Pigoń, lekarka, uczestniczka wielu wypraw Jurka: - To kwestia niebywałej charyzmy, wielkiej determinacji i zdolności przekonania innych, że przeszkody nie istnieją. Do tego niebywała empatia, bo kiedy jest ci źle, Jurek tak cię kopnie w tyłek, że polecisz do przodu i szybko zapomnisz, co cię boli. Przy nim chce się chcieć.

U Jurka nie ma „nie da się”

Choć nigdy nie traktował tego jak walki, wywalczył naprawdę sporo. Nie tylko dla siebie, ale dla kolejnych niepełnosprawnych, którym przecierał ścieżki. Jak wtedy, kiedy postanowił zrobić kurs żeglarski i lawinowy. - Nie chcieli mnie przyjąć, bali się, że pomieszam linki, utopię się, albo zginę w śnieżnej szczelinie - śmieje się. - Ale w moim języku nie istnieje słowo „eliminacja” ze względu na jakąkolwiek dysfunkcję. Kursy skończyłem.

A potem była pierwsza wielka wyprawa w góry. Kiedy mama Jurka o niej myśli, zawsze przypomina sobie, że jej syn poszedł na Mont Blanc z lekkim, letnim śpiworem. I ma wtedy ciarki na plecach. Zresztą sam Jurek, starszy o te kilka lat, też przyznaje, że było to szaleństwo. - Może nawet głupota - mówi poważnie. Ale dziś, kiedy patrzy się wstecz na wszystko, co po kolei wydarzyło się w życiu tego krakowianina, wiadomo, że inaczej być nie mogło.
Ksiądz Stanisław Kracik, przyjaciel Jurka, umarł nagle, na raka, choć przecież jeszcze miesiąc wcześniej chodził po górach i pływał na desce. - Nie chcieliśmy iść na pogrzeb, postanowiliśmy rozstać się z nim po swojemu - mówi Jurek.

Wyprawę na Mont Blanc zorganizowali w 48 godzin. Znaleźli przewodnika, któremu powiedzieli: „Jesteśmy gotowi, ale jeden z nas jest ślepy”. Odpowiedział: „Wchodzę w to w ciemno”.

Noga osunęła się Jurkowi raz. Na krawędzi. Wtedy pomyślał: co ja tu robię? Potrzebował minuty, by się ogarnąć. Wisiał nad przepaścią. - To przecież jest hardkorowe nawet dla tych, co widzą - nie ma wątpliwości Paweł, brat Jurka. - Kiedy siedzisz spokojnie i myślisz o tych wszystkich rzeczach, które robi Jurek, to może się wydawać, że igra z ogniem. Ale on naprawdę robi to z głową.

Zaufanie do ludzi

Niepełnosprawność uczy pokory. I wymaga bezgranicznego zaufania do ludzi. Kiedy ktoś prowadzi cię na linie albo jest z tobą połączony kijkiem, wiesz jak każdy krok jest ważny, a najmniejszy błąd czy fałszywy ruch, niebezpieczny. I to zarówno w górach, jak podczas zjazdów na skiturach czy pod wodą, kiedy Jurek nurkuje. - Ale także w jeździe tandemem czy na macie, gdy trenujemy judo - mówi. Właśnie tak, bo podopieczni Stowarzyszenia, które założył, zaczęli ćwiczyć tę japońską sztukę walki. - Po co mi Stowarzyszenie? Może właśnie po to, by zarażać innych pasjami, wyciągać z domu i pokazywać: chłopie, da się żyć - śmieje się.

Choć tak, jak żyje Jurek, żyje jednak niewielu. - Pamiętam, kiedy usłyszałem o „Free picks challenge”, czyli akcji, podczas której zdobywasz w 24 godziny wszystkie szczyty Wielkiej Brytanii. Zaświeciły mi się wtedy oczy - opowiada. - No i pomyślałem: dlaczego by nie zdobyć wszystkich szczytów Europy? Być pierwszym niewidomym na świecie z takim osiągnięciem?

1 listopada 2013 roku wszedł na najwyższy szczyt Irlandii. 10 gór na Bałkanach pokonał w dwa tygodnie, po miesiącu przerwy porwał się na Grossglockner w Austrii. Dziś ma na swoim koncie 44 szczyty, do Korony brakuje mu szwajcarskiego Dufourspitze i włoskiego Blanca. Kilka podejść już było, ale warunki przestraszyły i Jurka, i jego przewodników. - Kiedy pytają, po co to robię, odpowiadam, że nie dla widoków. Bo to przecież szczera prawda. Robię to wszystko, by udowodnić sobie, że mogę przekraczać kolejne granice. I robię to też dla ludzi, których spotyka się podczas takich wypraw. Lepszych kumpli niż ci, z którymi wiąże cię lina, trudno znaleźć na nizinach.

Przerwa na rower

Zanim we wrześniu Jurek wyruszy z Chamonix w góry i spróbuje zamknąć swój projekt, wsiądzie jeszcze na rower. - Nie sam, na miesięcznej pielgrzymce z Krakowa do Santiago de Compostela, będą zmieniali się i pełnosprawni rowerzyści, i podopieczni Stowarzyszenia - opowiada.
Trasa przebiega przez Słowację, Austrię, Włochy, Francję i Hiszpanię. Przed nimi ponad 3600 km, górskich odcinków i wiele wspaniałych wyzwań, które mogą zmienić ich życie. - To wielkie logistyczne przedsięwzięcie - nie kryje Jurek. - Prócz serwisantów i osób, które przygotują noclegi, są ci, którzy muszą zadbać o jedzenie, odpowiednią regenerację. Partnerem jest miasto Kraków, które będziemy promować na wszystkich etapach wyprawy.

Jazda na rowerze przez 50 dni w palącym południowym słońcu jest wyzwaniem dla zdrowego człowieka, a co dopiero dla niewidomego. - Na razie trenujemy - śmieje się Waldek Peziak, który zamierza przepedałować całą trasę. - To przygoda i wyzwanie - mówi. A Jurek lubi wyzwania: - Mamy pod górkę, ale wtedy życie smakuje lepiej, bardziej - nie kryje, dodając, że takie tempo sprawia, że chce mu się żyć.
- Siodełka są wygodne, a sprzęt świetnie przygotowany - Arek Sokół jest spokojny, choć przecież wiele rzeczy może ich w drodze zaskoczyć. I to Płonce też odpowiada. Przyjaciele Jurka mówią często: Płonka, w głowie nam się nie mieści, co by było, gdybyś ty chłopie widział.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.