Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jutro pójdę tam znowu…

Redakcja
19 marca. Siedziałam w komisji wyborczej, cały dzień obserwowałam wybory. Wczoraj w spisach wyborców w moim obwodzie było 1925 osób. Dziś rano zrobiło się już 2122. Wieczorem, przed podliczeniem głosów - 2251. Jak to możliwe?

Daria Kostenko

Relacja z mińskiego miasteczka namiotowego

K_omisja przypadła mi nie najgorsza, pozwolono obserwować podliczanie głosów. Wzrok mam dobry, dlatego widziałam, jak członkowie komisji rozkładali karty do głosowania na kraju stołu. Dwa razy złapałam za rękę człowieka, który położył kartę z głosem na Kazulina do paczki z arkuszami Łukaszenki.
Wyniki przedterminowego głosowania i głosowania w dzień wyborów bardzo się różniły. Pamiętam prawie wszystkie liczby, bo kilka razy przeczytałam protokół (nawiasem mówiąc, podpisany - co się bardzo rzadko zdarza - przez przewodniczącego komisji).
W sumie w dzień wyborów Milinkiewicz otrzymał 350 głosów, Łukaszenko - 540, Kazulin - 73. 107 kart do głosowania było "przeciw wszystkim" (_naBiałorusi taka opcja jest zaznaczonanakarcie -przyp. tłum.
). 22 było nieważnych.
A teraz porównajcie to z wynikami przedterminowego głosowania: Milinkiewicz - 25 głosów, Łukaszenko - 355, Kazulin - 26. "Przeciw wszystkim" - 3 głosy.
Nie wierzę, że wyniki mogą się aż tak różnić. Tym bardziej że przed terminem głosowali nie tylko emeryci łukaszyści, ale przede wszystkim mieszkańcy domów studenckich.
19 marca po obserwacji wyborów poszliśmy na mityng na placu Kastrycznickim. Jak powiedziała Asia, "znowu władza oszukała naród - ani armatek wodnych, ani łańcuchów specnazu, ani gazów łzawiących". Wszystkie te rzeczy były jednak niepotrzebne, bo najskuteczniejsza broń dzisiejszej władzy to ludzki strach.
Rozpuszczano idiotyczne pogłoski o gruzińskich terrorystach, którzy planowali jakoby wysadzenie w powietrze czterech szkół w Mińsku, wsypanie trucizny do wodociągów. Matka mojego znajomego po prostu zamknęła drzwi w domu na klucz i nie puściła go na mityng.
Na plac przyszło chyba 10 tysięcy ludzi. Postali, postali, później przeszli na plac Zwycięstwa i stamtąd rozeszli się do domów.
Jutro pójdę tam znowu.
20-21 marca
Piszę te słowa 22 marca o godz. 0.48. W ciągu ostatnich dni spałam w sumie tylko dwie godziny. Półtorej godziny temu wypuszczono mnie z milicyjnego posterunku. Do tej pory nie wiem, gdzie jest mój brat, który niósł jedzenie ludziom stojącym na placu Kastrycznickim.
Prawdopodobnie oni ciągle tam stoją, w żywym łańcuchu, wokół małego obozu namiotowego. W Mińsku dziesięciostopniowy mróz. Pomoc nie przyjdzie, nikt nie przebije się przez KGB-istów - tajniaków. Nikomu nie uda się przenieść gorącej herbaty ani śpiwora.
Wiele osób stoi już ponad 15 godzin, niektórzy ponad dobę. W ciągu dwóch dni postarzałam się o dziesięć lat. Te dni zmieniły moje życie bardziej, niż mogłam to sobie wyobrazić. Dowiedziałam się, co to znaczy pokonać strach, co znaczy kochać i nienawidzić.
Wieczorem, 20 marca, zaczął się nasz białoruski Majdan. Już teraz na uczestników miasteczka namiotowego wylewane są rzeki kłamstw. Mówi się, że to wszystko zostało wcześniej zaplanowane, a uczestnicy protestu - to przepici oszołomi. I władza nawet podaje kwotę, jaką nam niby zapłacono.
Kiedy 20 marca zebrało się na placu 10 tysięcy osób, niebo było przejrzyście granatowe, pojawiały się na nim pierwsze gwiazdy. Aleksander Milinkiewicz, stojąc na schodach pałacu związków zawodowych, krzyczał do mikrofonu o tym, że wybory były nielegalne, że na wyborców wywierano presję, że odbywały się masowe fałszerstwa. Potem włączono muzykę i nad ogromnym placem popłynął, samotny i srogi, polonez Ogińskiego. "Pożegnanie ojczyzny". Podśpiewywaliśmy - cicho i uroczyście, tak jakby to był hymn.
Póżniej na asfalcie rozstawiono pierwsze namioty. Wśród nich był i mój. Nie zdążyłam podejść - z tłumu raptem wyskoczyli silni chłopcy z tłustymi twarzami bez wyrazu, w czarnych czapeczkach. Deptali namioty, łamali stelaże, wynosili śpiwory i namioty. Złośliwie i dokładnie.
Prowokatorów, KGB-istów w cywilu było mnóstwo. Stali wokół. Niektórzy przyczepiali sobie nasze znaczki "Za swabodu" i próbowali po cichu wtopić się w krąg.
Za żywą ścianą ponownie rozłożyliśmy namioty. Nie odczuwałam żadnych szczególnych emocji. Po prostu pomagałam stawiać namiot. Na początku chowałam twarz za kaptur, ponieważ wycelowano nam w oczy mnóstwo kamer wideo i aparatów fotograficznych. Później uznałam, że nie mam się czego bać. I zdjęłam kaptur.
Postawiliśmy namioty, rozłożyliśmy się na karimatach. I wtedy dopiero dotarło do mnie, co myśmy zrobili. Zrozumiałam, że bezpowrotnie odchodzi całe moje poprzednie życie. I intelektualne gry, i klub dziecięcy, który był moją radością przez tyle lat. Stabilizacja materialna, praca w czasopiśmie naukowym, przyjaciele, książki, rodzice. I kochany Mińsk. I, być może, Białoruś... I, być może, wolność.
Próbowałam chować łzy pod kapturem, żeby nie zauważyli ich dziennikarze. Nieładny to widok, kiedy człowieka trzęsie od płaczu.
Później się uspokoiłam: co zrobione, to zrobione. Nie ma już drogi wstecz. Właśnie, czy warto czytać w dzieciństwie dobre książki i słuchać dobrych pieśni, żeby potem w życiu okazać się do niczego?
\\\
Grała muzyka, dziennikarze podchodzili do nas, żeby przeprowadzić wywiad. Rozmawiałam z korespondentem "Euronews" i gruzińskimi dziennikarzami telewizyjnymi, z korespondentem NTB.
Po godzinie 23 muzykę wyłączono, ponieważ prawo nakazuje ciszę nocną. Staraliśmy się przestrzegać prawa we wszystkim, nawet w takich drobiazgach. Wiemy, że nawet błahostka może być użyta przeciw nam.
Po dwunastej ludzie zaczęli się rozchodzić, bo wkrótce miało przestać kursować metro. Było nas coraz mniej, ale krąg stał cudownie.
W nocy kobiety i mężczyźni z pobliskich domów zaczęli przynosić nam gorącą herbatę. Milicja zatrzymywała każdego, u kogo znajdowała termos, jedzenie, śpiwór, ale im się jakoś udawało. Pamiętam dwie starsze kobiety, które dostarczyły nam trzy termosy z gorącą wodą. Pocałowały nas i powiedziały, że będą się za nas modlić. Rano przyszedł bardzo stary człowiek z pomiętą celofanową torebką. W torebce była kiełbasa i chleb. Powiedział: "Wybaczcie, że tak mało: to wszystko, co było w lodówce".
Gdyby nie ci ludzie, byłoby nam o wiele ciężej. Teraz milicja łapie ich i daje za termos albo za śpiwór 10 dni aresztu. Zgodnie z wczorajszymi danymi z Internetu, zatrzymano już ponad 100 osób.
Czym się zajmowaliśmy tam, wewnątrz kręgu? Chodziliśmy, rozmawialiśmy. Siedzieliśmy w małych grupkach i śpiewaliśmy pieśni. Najpierw zaśpiewaliśmy "Wspaniale daleko", pieśń niby o nas.
Głos zarwał mi się na słowach:
"Słyszę głos, głos zapytuje srogo:
A____dziś co dla jutra zrobiłem ja?"
Tę pieśń, wśród ludzi, którzy zasłaniają nas swoimi ciałami, również postaram się zapamiętać na całe życie. Ten wieczór był na pewno najlepszym i najważniejszym w moim życiu.
Moja opowieść jest przeciwieństwem całego kłamstwa, jakie wylewają na nas białoruskie i niektóre rosyjskie media. KŁAMSTWA, że nasza akcja jest antyrosyjska, że nienawidzimy Rosji.
A przecież byli wśród nas Rosjanie z Moskwy, z rosyjskim "trójkolorem". Nasz Majdan śpiewał nie tylko białoruskie pieśni, ale także rosyjskie.
Nasz protest skierowany był przeciw kłamstwu i dyktaturze, przeciw fałszowaniu wyborów i znikaniu ludzi, przeciw prześladowaniu dziennikarzy. Przeciwko Związkowi Radzieckiemu, który łapie nas za nogi ze swojej, zdawałoby się głębokiej, mogiły.
Chciałoby się zapytać Rosjan: czy naprawdę potrzebny wam taki sojusznik jak Łukaszenko? Sojusznik, którego wybierają zgodnie z zasadą: "Niech będzie i swołocz, byle swołocz nasza"? Tym Rosjanom, którzy stali w kręgu ramię w ramię z Białorusinami, taki sojusznik nie jest potrzebny.
Była z nami garść Ukraińców, którym jakoś udało się przebić przez granicę. Przywieźli ze sobą flagę narodową. Była gruzińska flaga, ale Gruzinów nie widziałam. Było wiele biało-czerwono-białych flag i kilka flag Unii Europejskiej. Razem z nami namioty stawiali dwaj estońscy dziennikarze.
Przeciętny wiek ludzi na Kastrycznickim placu? Taki jak mój, 24 lata. Całkiem młodzi, przeważnie studenci. Są też starsi, przeważnie mężczyźni.
Fotografowano nas praktycznie bez przerwy, więc aby mi flesze nie przeszkadzały w śpiewie, zamknęłam oczy. W centrum obozu, pośród namiotów, położyliśmy karimaty. Najpierw składaliśmy na nich jedzenie i ciepłe rzeczy, później zrobiło się tego dużo i musieliśmy zrobić magazyny z dwóch namiotów.
Kiedy roznosiłam gorącą herbatę, ktoś podarował mi dwa bukiety kwiatów, które wstawiłam do słoika. Ktoś przyniósł i postawił obok ikonę. Zapaliliśmy koło niej dwie grube świeczki.
Staraliśmy się utrzymywać na placu porządek, sprzątać śmieci. Stawialiśmy jedynie termosy z gorącą herbatą, ale szybko robiły się puste...
Jeden z najgłupszych wymysłów naszych mediów - to, że wszyscy jesteśmy pijani i w termosach przynosi się nam piwo. To nawet nie trzymało się kupy: jaki dureń na mrozie o trzeciej w nocy będzie pić piwo?
Takich wymysłów można się było spodziewać. Dlatego w miasteczku namiotowym i wokół niego obowiązywało absolutne "suche prawo". Wszyscy dokładnie rozumieli: broń Boże choćby kropli alkoholu, bo od razu sfotografują i nazwą alkoholikami. Krzyczeliśmy: "JA SU-CHY! JA SU-CHY!". O piątej rano jakiś nieznajomy chłopiec przyniósł nam dwie butelki wódki. Chcieliśmy odprawić go z nimi z powrotem, ale później pomyśleliśmy: a może on rzeczywiście nie prowokator, a my go wydamy "psom"? Tych butelek nawet nie odkorkowywaliśmy. Obwinęliśmy, czym się dało, zasunęliśmy do torby, schowaliśmy do namiotu.
Całą noc był z nami kandydat na prezydenta Aleksander Milinkiewicz z żoną. Oboje schodzili z podwyższenia, podchodzili do namiotów. Raz im się udało przenieść z zewnątrz termos z gorącą herbatą. Dwóch synów Milinkiewicza zatrzymano w nocy, kiedy próbowali dostarczyć protestującym ciepłe rzeczy.
W nocy było bardzo zimno, szczególnie osobom w kręgu, które nas ochraniały, w tym także przed wiatrem. Ci ludzie... Gotowa jestem klęczeć przed nimi na kolanach. Stali szczelnym łańcuchem na mrozie całą noc, a niektórzy i dłużej - po 14 godzin i więcej, nigdzie nie odchodząc, nie ruszając się z miejsca.
Jak się grzaliśmy? Śpiewaliśmy, skandowaliśmy, tańczyliśmy w rytm wybijany kubkami.
Trochę później przyszło nam rozwiązać jeszcze jeden problem. Toaleta, jakkolwiek by to prozaicznie zabrzmiało. Wiele osób z przyległych domów zaprosiło nas do siebie. Problem w tym, że nie mogliśmy się do nich dostać. Wokół stali tajniacy i siły specjalne. Zablokowano wszystkie wejścia na plac. Na własne oczy zobaczyłam, że na przyległych do placu ulicach stoją całe karawany - furgonetki dla aresztowanych, autobusy z OMON-em. Tylko gdzieś odejdź - i po tobie.
Długo rozmyślaliśmy, jak znaleźć wyjście z tej sytuacji. Pomógł pewien młody człowiek. Dosłownie gołymi rękami otworzył pokrywę włazu kanalizacyjnego, nieco z boku. Nad tym miejscem postawiliśmy namiot, przecięliśmy dno. Na początku porządnie śmierdziało. Zawołałam: "A wyście myśleli, że rewolucja pachnie różami?". I dałam nura do namiotu.
W białoruskiej telewizji mówiono, że gnuśni białoruscy opozycjoniści zrobili sobie ubikację - specjalnie - obok muzeum II wojny światowej. Śmiechu warte! Muzeum znajduje się daleko od kręgu i kamer dziennikarzy.
Trzeba wspomnieć o jeszcze jednym kłamstwie. Durny wymysł - a mimo to wiele osób weń wierzy - że niby stoimy za pieniądze. Na początku podawali sumę 20 tysięcy białoruskich rubli (około 10 dolarów). Później zrozumieli, że to wygląda śmiesznie i głupio. "Podniosła" nam władza "wynagrodzenie" prawie pięciokrotnie - do pięćdziesięciu zielonych.
Rano było nas zupełnie mało. Kiedy o 6 przejechał po alei (Niezależnasci -____tłum.) autobus nr 100, wpadliśmy na pomysł, aby ludzie, którzy byli odwróceni twarzą do kręgu, każdorazowo, kiedy podjeżdżała "setka", przyklękali. Dzięki temu widoczne były namioty. I ludzie skandowali: "DA-ŁU-CZAJ-CIEŚ! DA-ŁU-CZAJ-CIEŚ!".
Czekaliśmy, czekaliśmy na pomoc, a przychodziło jej tak mało! Jednak o 9 już stało się jasne, że koło wytrzyma. Część osób zmieniła się, kiedy roznosiliśmy im gorącą herbatę i jedzenie, odpowiadali: "Nie, dziękuję, prosto z domu".
O 9 rano poczułam się kiepsko. Chciało mi się spać i aż kłuło z zimna. Przeskoczyliśmy koło tajniaków, obok których stali dziennikarze, wskoczyliśmy do "setki" i pojechaliśmy.
\
\\
Pospaliśmy kilka godzin u Paszki i rozjechaliśmy się do pracy. Tak dziwnie: stałeś się już innym człowiekiem, twoje życie już się całkiem zmieniło, ale wszystko jeszcze idzie po staremu, cisza i spokój. W redakcji nikt o niczym nie wiedział. Jeszcze jeden dzień można było pocieszyć się niezwykłą iluzją, niby nadal trwa poprzednie, ciche i ulotne życie. Ciekawa i słodka iluzja, tak jakbyś z więzienia czy z wojny powrócił na pół dnia do normalnego życia, do przeszłości.
W pracy nawet nie zasypiałam. Zredagowałam bardzo trudny artykuł, szybko załatwiłam wszystkie sprawy.
A później pojechałam do domu - przebrać się cieplej, zmienić obuwie, bo podkusił mnie czort wyjść z domu w lekkich wiosennych bucikach. Pojeść tylko nie zdążyłam. Postanowiłam jechać na Kastrycznicki, choć nie bez wahania. Zdawało mi się, że porządnie się rozchorowałam, a poza tym bardzo pragnęłam wyspać się i napisać dziennik. A to raptem jutro mnie zamkną - do zobaczenia.
Jednak zdecydowałam się. Owinęłam się śpiworem pod kurtką, przyszyłam śpiwór do swetra i obkleiłam taśmą.
Zwinęli mnie w metrze. Bardzo lekko i prozaicznie: śpiwór wystawał spod kurtki. Zastąpił mi drogę milicjant, poprosił o dokumenty i zażądał, aby pójść z nim do kantorka.
Tam musiałam zrobić mały striptiz, wyciągnąć wszystko z torebki. Starałam się zachowywać jak najbardziej spokojnie i życzliwie. Próbowałam porozmawiać po ludzku z ludźmi w mundurach i mi to wychodziło. Oficer był w porządku, z nim właśnie rozmawialiśmy. Ten czarnooki sympatyczny facet całkiem serio pytał, ile mi zapłacono. Drugi był całkiem inny. Przekopywał moją torebkę. Znalazł dyskietki i ze złością spytał, co tam mam. Spokojnie odpowiedziałam: "Proszę, niech pan weźmie, popatrzy". A sama momentalnie pokryłam się zimnym potem. Miałam tam wiadomości ze strony svaboda.info i "Marcowe dzienniki". W końcu jednak mi je zwrócono. Podobnie jak wizytówkę w języku estońskim. Pewnie milicjanci nie zobaczyli słowa "correspondent".
Rozmawiałam z oficerami, próbowałam wytłumaczyć im swój punkt widzenia, dać do zrozumienia, że nie jesteśmy pijanymi oszołomami. Milicjanci mówili mi, że dziś w nocy będzie "chapun" (łapanka), będą bić ludzi i zabierać ich na milicję. Wszelkimi sposobami próbowali mnie zastraszyć.
O mało nie wpadłam, kiedy przyszli tajniacy. O ile milicjantów mogę zrozumieć i nawet usprawiedliwić, to tych - nie-na-wi-dzę! Oni wszyscy są tacy sami. Takie same tłustawe niewyraźne oblicza, jednakowe samouwielbienie i przekonanie o swojej nietykalności.
Ci byli ze znaczkami, NASZYMI znaczkami "Za swabodu"! Zachowywali się na posterunku jak prawdziwi gospodarze. Jeden z nich, wyższy i grubszy, popatrzył na mój śpiwór i wyraźnie zadowolony powiedział: "Oho! Śpiwór! Odniosę go do samochodu, niech się kolega zagrzeje, zmarzł tam przecież przez te cztery godziny".
Przekopywali moje rzeczy, długo przeglądali paszport. Jeden wziął z torebki książkę braci Strugackich i niezdarnie obracał ją w dłoniach. Tak mnie korciło powiedzieć: "To książka, ją się czyta". Milicjant zapytał: "Co to? Kryminał? Mistyka?". Najpierw chcieli napisać protokół i odwieźć mnie do aresztu na ulicy Akrescina. Jednak wysoki powiedział: "Aj, niech ją! Chodźmy do tych głupków, bo póki będziemy ją wozić, tam w kręgu wszystkie smakołyki bez nas zjedzą".
I przyczepił na szczególnie widoczne miejsce biało-czerwono-biały znaczek.
22 marca PRZY-ŁĄ-CZAJ-CIE SIĘ!
Trochę odespałam w domu.
Szczęśliwie kończę dziennik. Urywają się telefony od znajomych i krewnych, którzy widzieli mnie w TV i Euronews. Z telefonem coś nie tak, słychać jakieś szumy i szczekania. Podsłuchują nas.
Wczoraj w nocy dzwonili do nas Estończycy, K. i S. Estoński konsul poprosił ich, by natychmiast opuścili kraj. Przeprosili za to, że wyjeżdżają i nas zostawiają. Mam nadzieję, że uda mi się wysłać te dzienniki przez Internet, kiedy dojdę do kawiarenki. Wyślę, komu będę mogła.
Co będzie jutro, tego nie wiem. Chciałabym poprosić wszystkich, którzy czytają. Ludzie! Jeśli jesteście Białorusinami, przychodźcie na plac, kto może - stójcie razem z nami! PRZY-ŁĄ-CZAJ-CIE SIĘ!
Jeśli mieszkacie niedaleko Mińska, rozpowszechnijcie te dzienniki, aby jak najwięcej ludzi je przeczytało. Tym również bardzo pomożecie. Jeśli nie możecie stać razem z nami, to chociaż PAMIĘTAJCIE, jak to wszystko było i opowiedzcie innym.
Na wszelki wypadek wszystkim - żegnajcie!
DARIA KOSTENKO
Autorka jest białoruską dziennikarką. Za**udział w**wydarzeniach w**Mińsku została skazana**na**10 dni aresztu.**
Tłumaczenie z____języka białoruskiego Kuba Łoginow

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski