Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Kajtek" - mistrz rzutów wolnych

Redakcja
Stanisław Kajtek Bucki - pierwszy z prawej - wraz ze swymi młodszymi kolegami z Sandecji: Józefem "Cziwersem" Gargulą (w środku) i Henrykiem Felkiem Urasińskim. Zdjęcie wykonane zostało podczas obchodów jubileuszu 90-lecia klubu. Fot. Daniel Weimer
Stanisław Kajtek Bucki - pierwszy z prawej - wraz ze swymi młodszymi kolegami z Sandecji: Józefem "Cziwersem" Gargulą (w środku) i Henrykiem Felkiem Urasińskim. Zdjęcie wykonane zostało podczas obchodów jubileuszu 90-lecia klubu. Fot. Daniel Weimer
Rok 1975, czerwiec. Dobiegało końca spotkanie o mistrzostwo klasy wojewódzkiej pomiędzy Metalem Tarnów i JKS Jarosław. Na tablicy wyników wciąż widniał rezultat 2-2. Goście, jak tylko mogli, opóźniali grę, ich rywale dążyli do strzelenia zwycięskiego gola. W ostatniej minucie sędzia zawodów podyktował rzut wolny dla tarnowian z odległości ok. 18 metrów. Piłkę długo i pieczołowicie ustawiał zawodnik z numerem 9 na koszulce. Krótki rozbieg, uderzenie wewnętrzną częścią stopy, futbolówka nad murem rywali wpada w okienko bramki JKS. Szczęśliwy strzelec podbiega do wiwatującej, zgrupowanej przy linii bocznej grupki przybyłych z Nowego Sącza mężczyzn. Tonie w ich objęciach. Wkrótce arbiter gwiżdże po raz ostatni. Gracze zespołu przyjezdnych ze spuszczonymi głowami opuszczają murawę. Spadli do klasy niższej.

Stanisław Kajtek Bucki - pierwszy z prawej - wraz ze swymi młodszymi kolegami z Sandecji: Józefem "Cziwersem" Gargulą (w środku) i Henrykiem Felkiem Urasińskim. Zdjęcie wykonane zostało podczas obchodów jubileuszu 90-lecia klubu. Fot. Daniel Weimer

WSPOMNINIE. Prawie dokładnie przed rokiem dotarła do Nowego Sącza przykra wiadomość. 26 sierpnia 2009 r., w wieku 69 lat, zmarł w Tarnowie Stanisław Bucki, świetny w latach 60. XX wieku piłkarz Sandecji. Przypominamy jego sylwetkę.

A cóż to ma wspólnego z Sandecją? - zastanawiają się pewnie Czytelnicy. Otóż ma. I to wiele. Sytuacja w tabeli "okręgówki" kształtowała się wówczas w ten sposób, że tylko porażka jarosławian oznaczała dla Sandecji utrzymanie się w lidze. A owym szczęśliwym wykonawcą rzutu wolnego, który zafundował JKS-owi przegraną, ratując sądeczan przed degradacją, był Stanisław Bucki. Piłkarz, który - jak wspominał - najpiękniejsze swe lata spędził właśnie w Nowym Sączu. Opisanym technicznym uderzeniem spłacił zaciągnięty wobec Sandecji dług wdzięczności.

***

Zanim na początku roku 1960 przywędrował do miasta nad Dunajcem, próbował "Kajtek" - tak brzmiał boiskowy przydomek Staszka Buckiego - swych sił w kilku krakowskich klubach. Rozpoczynał w trampkarzach Wisły. Ponieważ nie mógł jakoś przebić się do podstawowego składu młodej drużyny "Białej Gwiazdy", przeniósł się do maleńkiej Łobzowianki. Stamtąd trafił do dużo wyżej mierzącej Korony. Podczas jednego ze spotkań klubu z Podgórza, na niewielkiego wzrostem, za to niezwykle zadziornego, szybkiego skrzydłowego uwagę zwrócił przygotowujący się właśnie do swej pierwszej sądeckiej misji Mieczysław Nowak. Człowiek, którego do dzisiaj uznaje się za najwybitniejszego szkoleniowca w 100-letnich dziejach Sandecji. Odbył ze Staszkiem szczerą rozmowę, przekonał do celowości zmiany klimatu. Przywędrował więc Bucki za swym trenerem do Nowego Sącza. Z niedawno poślubioną uroczą krakowianką - Zdzisławą. Przywędrował i osiadł na dwa lata. Dwa lata, których nigdy nie zapomniał. Które do końca uznawał za najszczęśliwszy okres w całym swym życiu.

***

Nowi koledzy z drużyny słyszeli o nietuzinkowych umiejętnościach "Kajtka", przyjęli go więc z należytym szacunkiem. Nie musiał przebijać się do podstawowego składu. Miejsce wywalczył sobie niejako z marszu. Szybko zaprzyjaźnił się z Zygą Żabeckim, Adziem Carnikiem, Wieśkami Spieglem i Stawiarzem, Zenkiem Mandrykiem, Bibkiem Oberjankiem, Adamem Ziółkowskim, nieżyjącym już Zygmuntem Śledziem, Tadkiem Bednarkiem... Mentorem pozostał trener Nowak, a jako kolejni ludzie z autorytetami wkrótce dołączyli do niego "Tatu" Grodzicki oraz Zygmunt Różycki. Właśnie głównie z wymienionymi osobami już do końca doczesnej drogi kojarzył się Staszkowi i jego małżonce Królewski Gród.

- Zamieszkaliśmy w niewielkim mieszkaniu, w bloku przy Alejach Batorego, tuż obok starego stadionu Sandecji - wspominała pani Zdzisława. - Drzwi rzadko się zamykały. Staszek nie był nigdy specjalnie zabawowym facetem, unikał mocniejszych trunków, mimo to zaskarbił sobie sympatię kolegów, którzy odwiedzali nas, nawet nie mając ku temu żadnego konkretnego powodu. Nie ma co ukrywać, Nowy Sącz zajmuje w mym sercu o tyle szczególne miejsce, że przecież właśnie tutaj przyszedł na świat nasz jedyny syn - Andrzej.

- Może zabrzmi to nieskromnie, ale przychylnością darzyli mnie nie tylko partnerzy z drużyny, ale i kibice - dodawał Staszek. - Chyba nigdy nie słyszałem pod swym adresem gwizdów z trybun, a kiedy zdecydowałem się na wyjazd do Tarnowa, to wielu miłośników piłki nożnej prosiło mnie, bym zmienił swe plany. Ja jednak wiedziałem, że w drugoligowej Unii mam większe szanse na zrobienie, nazwijmy to, kariery.
***

Tę kibicowską sympatię zaskarbił sobie Bucki zarówno umiejętnościami czysto piłkarskimi, jak i otwartym sposobem bycia, uczciwością, krystalicznym niemalże charakterem. Potrafił się zatrzymać z każdym, nawet młodym, fanem - pogawędzić, wymienić opinie na temat ostatniego meczu Sandecji. To był taki, jak to mówią, swój chłop. Zaś do futbolowego rzemiosła wracając, to jawił się "Kajtek" jako przebojowy, nie uznający straconych piłek napastnik. Świetnie dryblował, niejednokrotnie ośmieszając obrońców.

- Byłem dla tych defensorów po prostu za szybki, momentami nieosiągalny. Może dlatego przez trzydzieści lat uganiania się po różnych boiskach, szczęśliwie nie nabawiłem się ani jednej poważniejszej kontuzji - powie po latach.

Ulubionym fragmentem spotkania były dla Stanisława Buckiego, co dla żadnego szanującego się sądeckiego sympatyka futbolu nie jest tajemnicą, rzuty wolne. - To moja specjalność - mógłby rzec, trawestując na sportowe potrzeby tytuł słynnej książki Raymonda Chandlera. Z ustawianej piłki uderzał bezbłędnie, z milimetrową precyzją. W dziewięciu przypadkach na dziesięć, po strzałach Staszka z 16-20 metrów, futbolówka lądowała w siatce. Pod jednym wszak warunkiem. Że rywale ustawiali mur. Kiedy tej złożonej z zawodników zapory brakowało, jak gdyby tracił rezon, peszył się. I efekt był taki, że piłką rozbijał szybę w oknie Pana Boga. Na szczęście przeciwnicy nie wiedzieli o tej trudnej do logicznego wytłumaczenia przypadłości Buckiego. I, ku swemu utrapieniu, mur ustawiali.

***

- Ta umiejętność wykonywania wolnych nie wzięła się z powietrza - przyznawał "Kajtek". - Kiedy przychodziłem do Sandecji, pierwszym fachowcem od strzałów z dystansu był Adam Ziółkowski. Uderzał on piłkę z prostego podbicia, ile sił w nodze natura dała. Jeśli trafił w światło bramki, golkiperzy byli bez szans. W przypadku, gdy futbolówka zeszła mu ze stopy, trzeba było jej szukać w krzakach zarastających teren wokół słynnej stodoły na starym stadionie Sandecji. Pomyślałem więc sobie, że nie od rzeczy będzie, jeśli Ziółek doczeka się rywala do tych rzutów wolnych. Ja jednak bardziej koncentrowałem się na technice. Do znudzenia przymierzałem nogę do piłki, a to wewnętrzną część stopy, a to zewnętrzną. Pozostawałem po treningach, by ćwiczyć tę umiejętność. Po normalnych zajęciach oddawałem na strzeżoną najczęściej przez Wieśka Spiegla bramkę i po pięćdziesiąt strzałów. Śmieję się teraz, że z czasem trening uczynił mistrza.

***

- Z piłką nożną, tak na dobre i złe, związałam się z chwilą, kiedy poznałam Staszka - zapewniała żona Stanisława Buckiego. - Było to jeszcze w Krakowie. Na dancing w lokalu "Europa" przyszłam z kolegą. Za jakiś czas dosiadł się do naszego stolika młody mężczyzna, kumpel mojego towarzysza, który wracał właśnie z meczu Korony. To był Staszek. Tak to się zaczęło. Byłam najwierniejszym kibicem męża. Nie opuszczałam żadnego jego meczu, a kiedy został już trenerem, to jeździłam z drużyną, którą akurat prowadził, na spotkania toczone na boiskach rywali. Później, w domu, wieczorami, rozgrywaliśmy drugi mecz. Starałam się obiektywnie oceniać spotkania Staszka. On się czasem złościł, mówił, że co mu tam baba będzie się o futbolu mądrzyła, ale często przyznawał mi rację.
Pani Zdzisława nie ukrywała, że miłością do piłki nożnej tak naprawdę zaraziła się jednak dopiero w Nowym Sączu. Początek lat 60. był dla Sandecji złotym okresem. Bucki wraz z kolegami tworzył najlepszy w ówczesnym województwie krakowskim tercet napastników w lidze międzyokręgowej, a Komunikacyjny Klub Sportowy kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa. Bywało, że na drewnianych trybunach stadionu przy Alejach Wolności zasiadało blisko 10 tysięcy ludzi, zatem jedna czwarta populacji miasta. Na mecze przychodziły całe rodziny, matki z dziećmi. Niedzielne popołudnia, bo w takich porach toczyła swe boje Sandecja, były swego rodzaju świętem. Dominowała atmosfera pikniku. A po zawodach ufryzowane damy w wymyślnych, najmodniejszych kapeluszach, u boku swych partnerów, przyciągały pożądliwy wzrok innych panów w "Imperialu" czy "Obywatelskiej", gdzie przy lodach czy małej czarnej "dogrywane" były zawody, zaledwie przed chwilą przecież zakończone. Łza się w oku kręci. Cóż, nie te czasy, nie ci ludzie, nie to miasto, nie ten sport...

***

Po dwóch jakże udanych dla Stanisława Buckiego sezonach, spędzonych na uganianiu się za piłką w koszulce w biało-czarne pasy, coraz pożądliwszym okiem zaczęli spozierać nań wysłannicy możniejszych klubów. W ofertach mógł przebierać jak w ulęgałkach. Długo nie mógł jednak zdobyć się na opuszczenie miasta, w którym zdążył się na dobre zadomowić. Kibice prosili: zostań; działacze radzili: wyjeżdżaj, rób karierę. Posłuchał tych drugich. I w sumie chyba dokonał właściwego wyboru. Zakotwiczył w drugoligowej, było nie było, Unii Tarnów, trafił do notesu selekcjonerów kadry narodowej, dane mu było posmakować występu w reprezentacji Polski B.

- Powołany zostałem na towarzyskie spotkanie z NRD - wspominał Bucki. - Mecz rozgrywany był w Stralsundzie i zakończył się wynikiem 1-1. Zagrałem od pierwszej do ostatniej minuty, trenerzy mnie nawet chwalili. Ale na tym jednym występie się skończyło. Zaliczyłem natomiast sporo meczów w reprezentacji województwa krakowskiego, do której też szalenie ciężko było się przebić. Przyjmuję więc, że kiedy w wieku 42 lat brałem rozbrat z murawą jako zawodnik, mogłem o sobie powiedzieć, że spełniłem się jako piłkarz. Z pewnością daleko było mi do klasy Szołtysika, Szymczaka czy Gadochy, by porównać się do graczy o zbliżonych do moich parametrach fizycznych, ale swoje też na boisku przeżyłem. I, proszę mi wierzyć, gdyby mi przyszło dzisiaj decydować o swej życiowej drodze, wybrałbym scenariusz, który stał się mym udziałem. Może tylko więcej miejsca znalazłoby się w nim dla Nowego Sącza. I nie mówię tego dlatego, że akurat słucha mnie dziennikarz z miasta nad Dunajcem. Po prostu zakochałem się w waszym grodzie. Ma on jakiś nieodparty czar, niepowtarzalny klimat. Coś, co trudno jest ubrać w słowa. Naprawdę!

***

Po zawieszeniu butów na kołku, zajął się Bucki przekazywaniem swych doświadczeń młodym adeptom futbolu. Jako trener pracował w Unii Tarnów, Wolanii Wola Rzędzińska, Błękitnych i Metalu Tarnów, a ostatnio w Iskrze Krzyż. Doczekał się wnuczek - Agnieszki i Kasi; wraz z żoną prowadził przykładny dom. Przy każdej nadarzającej się okazji odwiedzał Nowy Sacz. Po raz ostatni ze swymi kibicami i kolegami z drużyny spotkał się w roku 2001, podczas jubileuszowych uroczystości 90-letniej wówczas Sandecji. Planował przyjazd na imprezy związane z jej stuleciem. Los chciał inaczej. Stanisław Bucki zmarł na rok przed świętem klubu, który do końca zajmował w jego sercu ważne miejsce.

Daniel Weimer

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski