Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kiedy idę prostą drogą nie trzymam się barierki. Tak też jest z naszą wiarą

Rozmawia Grażyna Starzak
Ojciec Leon: Miłość do Boga przejawia się w dokonywaniu wyborów
Ojciec Leon: Miłość do Boga przejawia się w dokonywaniu wyborów Fot. Dariusz Gdesz
Gdy zdrowie dopisuje i sprawy układają się pomyślnie, to zbytnio nie narzucamy się Bogu. Mamy do Niego interes dopiero wtedy, kiedy jest źle. W pewnym sensie to normalne – mówi ojciec Leon Knabit.

– Gratuluję.

– Czego?

– Tego, że mając 85 lat wciąż jest Ojciec zakochany.

– Michał Anioł, gdy go pytano, dlaczego Pieta – Matka Boska trzymająca zdjętego z krzyża Jezusa – tak młodo wygląda, odparł: „Miłość nigdy się nie starzeje”. Zgadzam się z nim. Tak jak z księdzem Janem Twardowskim, który powiedział, że „dłubanie”, czyli znalezienie sobie jakiegoś zajęcia, i zakochiwanie się – to lekarstwo na starość. Dlatego zawsze mi się ktoś podoba.

– W autobiografii „Zakochany mnich” jest mowa o kilku dziewczynach, które darzył Ojciec szczególnymi względami. To prawda?

– Dziewczyny lubiłem i lubię. Na szczęście wszystkie. Bo ksiądz musi mieć serce jak tramwaj. To znaczy wszystkich wpuszcza do środka. Ktoś, kto ma skłonność do wyłączności – jeden człowiek, jedno miejsce, jedna sprawa – na księdza się nie nadaje. Do jednej rodziny będzie chodził często, a inne pominie. Jedną dziewczynę będzie faworyzował, nawet bez grzechu, a inne zostawi na boku. Natomiast w małżeństwie skłonność do wyłączności jest dobra. Na tej drodze ciężko będzie osobie, która ma upodobania do każdego.

– „Kiedy widzi dziewczynę – to co wtedy czuje? To nie krew się burzy, lecz wapno – lasuje” – tak mówi Ojciec o sobie. Chyba jednak nie zawsze tak było?

– Nie zawsze. W drugiej klasie liceum zadurzyłem się w Alinie. Z wzajemnością. Nie była specjalnie ładna, ale uroda nie jest tu najważniejsza. Ona wiedziała, że nic z tego nie będzie. Była bardzo mądra i zapisała sobie w kajeciku: „Nie wyobrażam sobie życia bez niego i nie wyobrażam sobie życia z nim”.

Spotkaliśmy się jako dorośli ludzie po wielu latach. Miałem wtedy rekolekcje w Koszalinie. Odwiedziłem ją. Kilka lat później zmarła na raka. Karol Wojtyła powiedział kiedyś, że najczęściej za to, co się w nas dzieje, nie ponosimy odpowiedzialności. Dopiero za to, co my z tym zrobimy, jesteśmy odpowiedzialni. Ja od 17. roku życia, od momentu wyboru drogi duchowej, wiedziałem, że ziemskie miłości nie są dla mnie.

– Nigdy nie miał Ojciec wątpliwości, czy wybrał właściwą drogę?

– Nigdy. Z powołaniem jest jak z GPS-em. Jest w nim program, według którego idziemy. W tym przypadku instrukcje daje Pan Bóg. Ty masz być mnichem. Ty księdzem. A ty małżonkiem. Takie jest twoje zadanie. Jeśli upadniesz, masz powstać. Natomiast jeśli upadam i nie powstaję, to schodzę z drogi. Szukam szczęścia po swojemu. Będę kradł, złapię męża innej kobiety. Przez jakiś czas będę szczęśliwy. Zwykle to się jednak nie najlepiej kończy.

– A jeśli człowiek całe życie szuka swojej drogi, swojego powołania. Boga?

– Wielu ludzi – zarówno wierzących, jak i niewierzących – określa się mianem ludzi poszukujących. Szukają albo sensu życia, albo Boga, albo sposobów na realizację Bożego planu wobec nich. Nie ma uniwersalnej recepty, jak prowadzić te poszukiwania. Tak jak nie ma jednej recepty na wszystkie dolegliwości. Każdy choruje po swojemu.

– Ojciec jest szczęściarzem. Wcześnie odkrył swoją drogę. Swoje powołanie. Swoją miłość. Tak było?

– To prawda. Jestem szczęśliwym człowiekiem. Świadomość, że Jezus mnie kocha i ja Go kocham, że od 60 lat jestem na tej samej drodze, że ani sam nie wystąpiłem z zakonu, ani mnie nie wykluczyli, sprawia, iż mam poczucie szczęścia, spełnienia. To jest lepsze na poprawę nastroju niż wypicie kieliszka dobrej wódki. Z tym, że ja nie przeżywam wielkich uniesień, bo nie jestem mistykiem. W tej swojej miłości spełniam się w czasie mszy świętej. Liturgia bardzo mi pomaga być szczęśliwym.

– A jaką receptę na udane, szczęśliwe życie „wypisałby” Ojciec innym?

– Bez Pana Boga nie widzę udanego życia. Proszę zauważyć, że gdy zdrowie dopisuje i sprawy układają się pomyślnie, to zbytnio nie narzucamy się Bogu. Mamy do Niego interes dopiero kiedy jest źle. W pewnym sensie to normalne. To Bóg daje czas spokojny i bezpieczny.

Kiedy idę normalną drogą, nie potrzebuję trzymać się barierki. Jeżeli droga skręca ku przepaści i z jednej strony pojawia się wysoka ściana oraz wąska ścieżka, a z drugiej już tylko przepaść, to wtedy mocno trzymam się barierki, aby przez nieopatrzny krok źle nie skończyć. O wiele gorzej jest wówczas, gdy nawet w trudach i kłopotach „odstawia się” Boga na bocznicę.

– Aby żyć z Panem Bogiem, trzeba najpierw znaleźć do Niego drogę.

–Miłość do Boga przejawia się w dokonywaniu wyborów. Emocji nie da się wypracować. Staram się zrozumieć, poznać jak najwięcej i niektóre poznania mnie wzruszają. Ale tu nie o emocje chodzi. Znać Pana Boga – to wypełniać przykazania. Ojciec Joachim Badeni miał takie przeświadczenie o istnieniu Boga, że mówił: „Ja nie wierzę w Boga, ja wiem, że Bóg jest”.

Jest ciemność wiary i światło wiary. Chodzi o trwanie w świadomości istnienia Boga. Podobnie gdy się mieszka daleko od rodziców, ale ma się świadomość, że są, pamięta się o nich, wymienia telefony, listy, e-maile. A od czasu do czasu przyjeżdża się do domu rodzinnego. Wiara jest decyzją. Tak jak miłość.

– Nie uważa Ojciec, że dzisiaj napotykamy coraz więcej przeszkód w odnajdywaniu właściwej drogi do Boga?

– Znam te przeszkody. To z jednej strony niewystarczająca siła Kościoła, jako instytucji, ale też słabość wiernych, którzy powinni dawać bardziej zdecydowane świadectwo swej wiary. Muszę przyznać, że niektórzy mają pecha i wśród całej rzeszy wspaniałych kapłanów trafiają na przykład na księdza materialistę, albo takiego, który gorszy ludzi swoim zachowaniem. Albo na lekcji religii katecheta tak skutecznie postraszy dziecko piekłem, że ono płacze po nocach i obraz Boga ma wykrzywiony na całe życie.

Z drugiej strony jest coraz więcej czynników zewnętrznych – kulturowych, obyczajowych, które są kuszącą zachętą do tego, by żyć tak, jakby Boga nie było. Te czynniki jednak nie przynoszą człowiekowi siły, nie dają szczęścia ani wewnętrznego spokoju. Sprawiają, że człowiek się gubi, przestaje szukać i mówi sobie: „nie warto”.

– Mówimy sobie „nie warto” także wówczas, gdy spotyka nas coś złego, cierpienie, niepowodzenie. Wtedy nawet głęboko wierzącej osobie nie jest łatwo wielbić Boga.

– Patrzmy na Bożych ludzi. Kardynał Stefan Wyszyński podczas internowania, gdy cierpiał odłączenie od swego ludu i kapłanów, nie przestawał powtarzać, że Bogu należy składać dziękczynienie zawsze. Podobnie brat Albert Chmielowski mówił, że dziękuje Bogu naprawdę za wszystko, nawet za wojnę – „Bo z niej będzie Polska.” Dla wielu ludzi taka postawa jest bardzo trudna do przyjęcia. Jak dziękować Bogu za wojnę, za śmierć dziecka, za niepowodzenia? Otóż w perspektywie Eucharystii możemy dostrzec, że nawet w najtrudniejszych sytuacjach wyraża się wola Boża.

Można powiedzieć, że z wolą Bożą jest tak jak z haftowaniem makatki. Gdy patrzymy na jej lewą stronę, widzimy jedynie splątane nici. Dopiero gdy odwrócimy ją i spojrzymy na prawą stronę, obraz staje się zrozumiały i naprawdę piękny. Niestety, w życiu bardzo często nie możemy dostrzec tej prawej strony, widzimy jedynie splątany i niezrozumiały obraz. Jednak, jeżeli ufamy Bogu i wierzymy, że Jego dobroć i miłosierdzie zawsze zwyciężają, to wówczas możemy tak jak brat Albert dziękować Mu naprawdę za wszystko.

– Ojciec od dzieciństwa patrzył na prawą stronę tej makatki. To chyba wpływ domu rodzinnego?
– Trochę tak. Miałem wspaniałych rodziców. Wspaniałe rodzeństwo. Mamusia była kobietą zaradną, życzliwą ludziom, optymistycznie nastawioną do świata. Bardzo religijną. Dużo wycierpiała, ale zawsze miała uśmiechniętą twarz. Do nikogo nie chowała urazy. Nikomu nie złorzeczyła.

Nawet wtedy, gdy tatusia, który był w konspiracji, aresztowali Niemcy i w sylwestra 1943 roku rozstrzelali na Pawiaku. Podejrzewano, że wydał go jeden volksdeutsch. Potem został zastrzelony. Mamusia mówiła: „Co z tego, to mi nie zwróci męża”. Nie było żadnego „dobrze mu tak”, żadnego pragnienia zemsty.

Dla mnie to była ważna nauka. Mamusię wszyscy szanowali. Miała serce na dłoni i placki na patelni. Gdy przychodziło do nas więcej osób, mówiła: „Siadajcie, śpiewajcie, a ja zaraz placki zrobię”. Do dziś i ja i mój brat bardzo je lubimy.

– Przed nami Boże Narodzenie. Czas sprzyjający wspomnieniom. Zapewne pamięta Ojciec wigilie w rodzinnym domu?

– Kiedy byliśmy dziećmi, zawsze było miło i sympatycznie. Przyjeżdżała babcia, były przygotowania, prezenty. Cieszyliśmy się prezentami i choinką. Nie pamiętam, żebym chodził na pasterkę, uczestniczyli w niej tylko dorośli. A potem wybuchła wojna. Niemcy aresztowali mojego tatusia. Boże Narodzenie spędził w więzieniu w oczekiwaniu na rozstrzelanie. Zginął w noc sylwestrową w 1943 roku. Później święta już nie były takie same. Już zawsze kładł się na nich cień smutku. Także dzisiaj wielu ludziom święta nie niosą radości. Dlatego tak potrzebny jest ten płomień jasności i nadziei płynący ze żłóbka. Gdy zaśpiewamy „W żłobie leży”, czy „Bóg się rodzi” – smutek się umniejsza.

– Jak spędza Ojciec święta w Tyńcu?

– Tak jak w rodzinie, tyle że dość licznej. Można dobrze zjeść i nie spaść się. Co widać, gdy się na mnie popatrzy. Kiedy byłem kronikarzem klasztoru, to wypisywałem skrupulatnie wszystkie wigilijne potrawy, aby potomni wiedzieli, co w Boże Narodzenie jedzono w klasztorze w Tyńcu. A więc jest ryba, faszerowana, w galarecie i smażona. Kompot z suszu, z jabłek i śliwek. Jest też kutia i kluski z makiem.

Obowiązkowo barszczyk czerwony. I choinka stoi, i śpiewamy kolędy. Przełożony wszystkim składa życzenia, a potem łamiemy się opłatkiem. Oczywiście o północy bierzemy udział w tradycyjnej pasterce, poprzedzonej świąteczną Godziną czytań.

– Święta, także Boże Narodzenie, coraz bardziej się komercjalizują. Wielu z nas nie tylko niedzielną mszę, ale i świąteczne nabożeństwo traktuje rutynowo. Dlaczego tak się dzieje?

– Znaczna część trudności w przeżywaniu mszy świętej wynika z tego, że wpada się na nią w ostatniej chwili albo nawet się spóźnia. To poczucie pośpiechu, z jakim przychodzimy do kościoła, nie opuszcza nas potem przez całe nabożeństwo. Jeżeli nie znajdujemy czasu na wyciszenie się, zadumę przed mszą, to naprawdę trudno o skupienie podczas słuchania słowa Bożego.

Dlatego dobrze jest przyjść do kościoła nieco wcześniej, pomodlić się o dobre przeżycie Eucharystii, wzbudzić w sobie intencję, w jakiej pragnie się ofiarować Bogu tę liturgię. Warto o tym pamiętać, zwłaszcza w dzień Bożego Narodzenia. Kiedy miłość Boża ogarnia wszystko. Trzeba dać się porwać tajemnicy, że Bóg stał się Człowiekiem. Lepienie pierogów, porządki, zakupy – to wszystko ma sens jako przygotowanie. I jeśli je Panu Bogu oddamy, to należycie przeżyjemy ten dzień oznaczony czerwoną kartką w kalendarzu.

– Boże Narodzenie to szczególny czas dla Ojca. Urodziny. W tym roku okrągłe. To ważna data.

– Urodziłem się pięć minut po dwunastej, w nocy z 25 na 26 grudnia. Gdyby stało się to dziesięć minut wcześniej, to przyszedł­bym na świat w Boże Narodzenie. A tak wszedłem już w męczeństwo świętego Szczepana. Lecz nie do męczeństwa się urodziłem. Męczeństwo stało się udziałem bliskich mi osób.

Siedem dni po Bożym Narodzeniu, czternaście lat później, hitlerowcy rozstrzelali mi ojca. Z rąk hitlerowców zginął też ksiądz Antoni Beszta-Borowski, kapłan, który mnie ochrzcił. Został beatyfikowany jako jeden ze 108 męczenników zamordowanych w czasie II wojny światowej. Około Bożego Narodzenia miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Dzień po moich 24. urodzinach zostałem wyświęcony na księdza.

– W święta Bożego Narodzenia składamy sobie życzenia. Czego Ojciec życzy czytelnikom „Dziennika Polskiego”?

– Posłużę się cytatem ze św. Pawła: „Błogosławcie, nie przeklinajcie”. To cudowna zachęta do błogosławienia nawet prześladowców. Parafrazując św. Pawła apeluję: Popierajmy nawet najmniejszy przejaw dobra. Czy to będzie przeciwko mnie, czy razem ze mną. Nawet jeśli bandyta pogłaska swoją żonę i powie: „Jesteś kochana”, to może Pan Bóg kiedyś mu to policzy w końcowym rozrachunku.

„ZŁOTE MYŚLI” OJCA LEONA

– nie ma ludzi niewierzących – każdy w coś wierzy;

– zaufanie to nie to samo co ufność;

– doskonałość osiąga się na końcu, nie na początku;

– odnosi się wrażenie, że ludzie nie kwapią się do nieba;

– można kogoś kochać, a jednocześnie go nie lubić;

– wielkie słowa o miłości trzeba przekładać na język codzienności;

– gdybyśmy sami spełniali wymagania, jakie stawiamy innym, życie byłoby piękne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski