Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kiedy na Błoniach pasły się krowy

Andrzej Kozioł
Krakowski Dworzec Główny około 1860 r.
Krakowski Dworzec Główny około 1860 r. Fot. Archiwum
Lato * Ostatnie czerwcowe dni szkolnego roku * Wywczasy na łące w środku miasta * Krzeszowice i Swoszowice * Furką do zakopanego, pociągiem do Badów

Niech sobie inni chwalą maj, jego uroki, zapach bzu, majowe drżenia serca. Ja wolę czerwiec. Miesiąc, w którym wiosenna jasna zieleń już okrzepła, nabrała soczystości, ale jeszcze nie pokryła się szarością letniego kurzu. W ciepłe noce nad Rudawą krążyły świetliki, jaśminy pachniały słodko, mydlanie i było tak jak u Gałczyńskiego w „Noctes Aninenses”, w części zatytułowanej „Pieśń o nocy czerwcowej”:

Kiedy noc się w powietrzu
zaczyna,
Wtedy noc jest jak młoda
dziewczyna:
Wszystko cieszy ją
i wszystko śmieszy,
Wszystko chciałaby
w ręce brać.
Diabeł dużo jej daje
w podarku
Gwiazd fałszywych
z gwiezdnego jarmarku.
Noc te gwiazdy do uszu
przymierza
I z gwiazdami chciałaby
spać.

Jednak najważniejsze było coś innego – zbliżające się wakacje...

Wydawało się, że tęsknią do nich nawet nauczyciele, trochę roztargnieni, trochę rozmarzeni, jakby opadł z nich pancerz belferskiej sztywności. Ba, na wakacje z utęsknieniem czekali nawet skazańcy – wiedzący, że nie przejdą do kolejnej klasy, że nowy rok szkolny rozpoczną z piętnem repetentów.

A kiedy nadszedł ten wymarzony dzień, kiedy zostały rozdane świadectwa i nagrody (gdzie się podziała „Kolonia Burkat”, powieść o złym kułaku i jeszcze gorszym dywersancie, którą dostałem z odpowiednią dedykacja i podpisem kierownika szkoły?), wypadaliśmy z wrzaskiem ze szkolnego budynku przy ówczesnej ulicy Słonecznej. Przed nami rozciągał się bezmiar wolności – całe dwa miesiące!

Moglibyśmy zaśpiewać, wyryczeć piosenkę z filmu „Szatan z siódmej klasy”, bo w filmie tym, podobnie jak w powieści Makuszyńskiego, według której został nakręcony, wszystko było wakacyjne: wiejski dom, tajemnica, czarne charaktery, ukryty skarb, pierwsze zadurzenie, niewinne i naiwne. Moglibyśmy, ale piosenka, do słów Ludwika Jerzego Kerna, powstała później, w naszych czasach licealnych:

Już za parę dni, za dni
parę
Weźmiesz plecak swój
i gitarę.
Pożegnania kilka słów,
Pitagoras bądźcie zdrów
Do widzenia wam canto,
cantare
Lato, lato, lato czeka.
Razem z latem czeka
rzeka,
Razem z rzeką czeka las,
A tam ciągle nie ma nas...

Nie wszyscy wyjeżdżali z Krakowa – rozgrzanego, tonącego w słońcu, syczącego wodą sodową z ulicznych saturatorów. Na tych, którzy spędzali wakacje w mieście, czekały Sikornik, Wzgórze św. Bronisławy, Lasek Wolski, Błonia, baseny – dzisiaj opuszczone, zapomniane – przy ulicy 3 Maja. Czekały Rudawa i Wisła, jeszcze tak czysta, że można się było kąpać, a na Zwierzyńcu ostatni krakowscy rybacy sprzedawali ze swych łodzi świeże ryby.

Podobnie było w połowie XIX stuleciu, kiedy, jak pisała Maria Estreicherówna:

Potrzeby wyjazdu na lato tak jeszcze nie odczuwano wobec małości Krakowa i wiejskiego niemal charakteru jego przedmieść, że gdy lekarz zalecił wątłej Izie Czechównie pobyt na świeżym powietrzu, ograniczono go do spędzania całego dnia na łące Św. Sebastiana, będącej własnością jej stryja; przynoszono tam nawet obu siostrom obiad, a znajomi (...) przychodzili dotrzymywać im towarzystwa, grając z nimi w serso, wolanta lub gry siedzące. Potem sprzedał Czech tę posiadłość za 17 000, a w dwa lata później dano za nią dwakroć. Z czasem powstała na jej miejscu ulica Św. Sebastiana, Św. Gertrudy i Zielona.

Dzisiaj ulicą św. Gertrudy z łoskotem przetaczają się tramwaje, a ulica Zielona, niegdyś rzeczywiście kipiąca zielenią, od 1932 roku nosi imię Józefa Sarego, kiedyś wiceprezydenta Krakowa.

Jeżdżono na wakacje także w nieco bardziej oddaloną część miasta, a raczej za miasto, bo Zwierzyniec stał się dzielnicą Krakowa dopiero w 1910 roku. A ponieważ bardzo długo zachowywał rustykalny charakter (przecież jeszcze niedawno na Błoniach pasły się krowy i hasały po nich cygańskie konie!), pobyt w okolicy ulicy Księcia Józefa, zwanej jeszcze na początku XX wieku Drogą do Bielan, mógł uchodzić za prawdziwe wiejskie wywczasy.

Naprawdę bogaci mogli sobie pozwolić na wyjazdy do zagranicznych badów, mniej zasobnym pozostawał albo letni pobyt w Krakowie, albo odwiedzanie bliżej położonych uzdrowisk, Krzeszowic i Swoszowic. Znów oddajmy głos Marii Estrei-cherównie:

Z Krzeszowicami rywalizowały jako miejsce kąpielowe Swoszowice, ale mało kto udawał się tam na lato, tylko dojeżdżano furmanką jednokonną, mającą postój przed kościołem Mariackim, zaś w niedziele i święta kursowały omnibusy Cepcera 4 razy dziennie; jazda tam i z powrotnej kosztowała 50 centów. (...) Ale podniosły się Swoszowice dopiero od r. 1861, gdy zbudowano nowe łazienki, uregulowano komunikację omnibusową, a restaurację objął Heurtex.
A jeżeli jechało się na wakacje w bardziej oddalone okolice – to oczywiście pociągiem, bo samochody mieli nieliczni krakowianie.

Tam, dokąd pociąg nie docierał, na przykład do Zakopanego przed 1899 roku, podróżowano furkami. Dwudniowa jazda była uciechą dla dzieci, udręką dla dorosłych, zwłaszcza dla dam, które opłacały ją migreną.

Oto jak o podróżach pisał w swych wspomnieniach Stanisław Broniewski:

Na kolej jechało się co najmniej na godzinę przed odejściem pociągu, oczywiście fiakrem wyładowanym tobołami po brzegi. Taksa za przejazd z dworca i na dworzec wynosiła równą koronę, podczas gdy zwykły kurs w obrębie miasta kosztował tylko sześćdziesiąt halerzy. Pociągi wychodzące z Krakowa podstawiano na trzy perony przykryte halą szklaną na długi czas przed odjazdem. Nie było pośpiechu, bo w roku 1907 odchodziło i przychodziło do Krakowa zaledwie 37 pociągów pasażerskich, a w tym osiem pospiesznych, które kursowały tylko na linii Lwów – Wiedeń.

Na kilka godzin nocnych, między północą a czwartą nad ranem, ruch na dworcu osobowym zamierał. Do uzdrowisk, takich jak Rabka, Zakopane, Żegiestów i Romanów, pociągi odchodziły o przyzwoitej porze przedpołudniowej, około godziny 11, tak aby kandydaci na letników mieli czas jeszcze rano wszystko dopakować i zawczasu zająć miejsce możliwie w oddzielnych przedziałach, czyli coupé, gdyż podróżowanie w wagonach ogólnych nie należało do dobrego tonu.

Na wilegiaturę podróżowano – i to jeszcze po ostatniej wojnie – jak do Afryki, ze wszystkim, co niezbędne do życia. Z wiklinowym koszem pełnym rupieci, nawet kuchennych naczyń, z pościelą zwiniętą w olbrzymie toboły. Jednak w latach tuż powojennych, nawet sześćdziesiątych, podróż połączona była z niedogodnościami, których nie doświadczali nasi dziadkowie.

Nie było czasu na niespieszne zajmowanie miejsc, na oswajanie przestrzeni przedziału. Zaledwie pociąg zatrzymał się przy peronie, następował szturm. Wagony forsowano nie tylko przez drzwi, ale także przez okna, wpychając przez nie bagaże i pomniejszych członków rodziny.

A kiedy pasażerska ciżba już się usadowiła, przystępono do konsumpcji. Obowiązkiem pasażerów było pożywianie się, więc pochłaniali jajka na twardo, pieczone kurczaki, popijali herbatę z termosów.

A na stacjach i stacyjkach, jak za austriackich czasów, sprzedawcy w białych marynarkach sprzedawali kanapki, czereśnie, piwo i krachlę pachnącą pomarańczami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski