Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kiedy przychodziła wiosna

Andrzej Kozioł
Giuseppe Arcimboldo, Wiosna
Giuseppe Arcimboldo, Wiosna fot. wikipedia
Obyczaje. Pan Rej rozkoszował się pracą w ogródeczku. Jedną z wiosennych przyjemności były nowalijki. Kiedy przygrzało słońce, chodziło się do figury.

Była rzeczą umowną. Niekiedy nawet w Wielkanoc, ruchomą, wędrującą po kalendarzu, sypnęła śniegiem, zmroziła poniedziałkową emausową radość. Kiedy indziej przypiekała słońcem. Zawsze jednak w końcu przychodziła. Poprzedzała ją krótka pora roku, którą pamiętają już tylko starzy ludzie – przedwiośnie. Słońce wędrowało wówczas wyżej, dnia przybywało, ale nocą wracał mróz.

W południe wzdłuż ulicy św. Bronisławy spływały strumyczki, żłobiąc w śniegu głębokie kanały, wieczorem ich szum ustawał, a miękki w ciągu dnia śnieg tężał w objęciach mrozu. I tak było do chwili, gdy zwyciężyła wiosna. Powiadano, że pierwszym jej zwiastunem są cytrynki, żółte motyle. Inni mówili o przebiśniegach, które rzeczywiście przebijały się wówczas przez śnieg, tworząc w Lasku Wolskim białe dywany. A ten, kogo było stać na wyprawę w góry, nie miał wątpliwości, że pierwszą oznaką wiosny są krokusy płonące fioletem na tatrzańskich halach.

Wiosnę wyznaczały kolejne kwiaty. Pod kopcem Kościuszki pojawiały się dywany słodko pachnących fiołków, których barwa pod pomnikiem Mickiewicza pięknie współgrała z żonkilową żółtością. W blaszanych wiadrach pachniały narcyzy. A później nagle Lasek Wolski sypał konwaliami, a przed małymi domkami na przedmieściach fioletem eksplodował bez.

Wiosna pachniała rześkim, chłodnym powietrzem i wonią dymu z przydomowych ogródków i działek. Krzątano się po nich, grzebiąc w ziemi, dziobiąc motykami, coś tam przesadzając, tnąc gałęzie, które później płonęły w małych buchających białym dymem ogniskach.

Ta odwieczna wiosenna krzątanina radowała zapewne serca mieszczuchów, panów na kilkudziesięciu metrach kwadratowych ziemi, równie mocno jak imć pana Mikołaja Reja:

Więc też sobie pójdziesz potym do ogródeczków, do wirydarzyków, grządki nadobnie każesz pokopać; nie czyńże ich owak kołpakiem nazbyt wysoko, bo i woda snadnie z nich spłynie, i w głębokiej bruździe nic nigdy nie będzie. To sobie z oną rozkoszą nasiejesz ziółek potrzebnych, rzodkiewek, sałatek, rzeżuszek, nasadzisz maluneczków, ogóreczków. I majoranik, i szałwijka, i inne ziółka, wszystko to nic nie wadzi. Więc włoskich grochów, więc wysokich koprów, więc i inych wiele rzeczy, co się to wszystko przygodzi.

Należy się jedno wyjaśnienie – maluneczki to melony.

Rej z prawdziwą rozkoszą opisywał wiosenno-ogrodnicze zabiegi, podobnie jak – a może nawet z jeszcze większym smakiem – notował przepisy na jesienne przetwory. A my doszliśmy do kolejnej wiosennej specyfiki. Do nowalijek.

Prawdę mówiąc, sama nazwa, choć ciągle trwa w polszczyźnie, nie ma już sensu. No bo co to za nowalijki, skoro przez cały rok można kupić rzodkiewki, świeże ogórki, zieloną sałatę, ba, nawet młode ziemniaki. Inna sprawa, jak smakują, jak pachną te całoroczne „nowalijki”. Przed wielu, wielu laty po raz pierwszy znalazłem się na bliskowschodnim bazarze, pełnym gardłowych okrzyków przekupniów, zapachu ziół, srebrzystych ryb. I nagle w tym rozgardiaszu trafiłem na coś swojskiego, na stragan kopiasto załadowany truskawkami. Owoce były dorodne, nawet zbyt duże, intensywnie czerwone jednak czegoś im brakowało. Przez króciutką chwilę, przez ułamek sekundy, nie wiedziałem, czego, aż nagle nadeszło zrozumienie. Zapach! Truskawkom brakowało tego cudownego aromatu, jaki bucha z kramów na Kleparzu, Na Stawach, pod halą targową na Grze-górzkach, oczywiście wtedy, kiedy pojawią się już nasze, polskie truskawki.

Nie ma już nowalijek, podobnie jak znikły inne sezonowe przysmaki, na przykład arcypolskie niegdyś danie wczesnego lata – kurczaki z mizerią. Kurczaki, już nieźle podchowane, bo wyklute w marcu, faszerowało się bułeczką z wątróbką oraz zieloną pietruszką i wsadzało na rożen. Do tego mizeria z prawdziwą, domową śmietaną, do tego młode ziemniaczki, jeszcze nieco wodniste, różowawe aż do głębi. Klasyka!

Dzisiaj kurczaki, a raczej kurczakopodobne stworzenia wyhodowane w fabrykach drobiu, kupuje się przez cały rok, ogórki podobnie, tak samo jak młode ziemniaki, prawdę mówiąc zazwyczaj dość paskudne. I pomyśleć, że na przełomie wieku XIX i XX cały Kraków plotkował o Hawełce, który na Boże Narodzenie sprowadzał dla hrabiego Romana Potockiego, ordynata łańcuckiego, młode ziemniaki. I to skąd – z południowej Afryki! Całe pięć kilo! A każdy kilogram kosztował sto koron, tyle, ile miesięcznie zarabiał młody urzędnik krakowskiego magistratu.

Ponieważ nowalijki przestały być nowalijkami, zniknął zwyczaj, jeszcze powszechny przed kilkudziesięciu laty, każący uderzyć się w czoło przed pierwszym zjedzeniem wiosennych specjałów. Pierwsze rzodkieweczki, z odrobiną masła i z solą – łup trzonkiem noża w łeb! Pierwsza mizeria – jak wyżej. Pierwsza sałata, pływająca w śmietanie, z rzodkiewkami i ćwiartkami jajek na twardo – trzask łyżką w czoło!

Nowalijkowa radość była tym większa, iż wszystkim przejadła się kiszona kapusta, znudziły się kiszone ogórki, coraz bardziej miękkie i – jak rzekłby Zagłoba – niezbyt cnotliwie pachnące. Cieszono się nawet jajkami, bo z wiosną kury zaczynały przykładać się do roboty i ze sklepów znikał zimowy horror, jajka chłodnicze i wapienne. A więc śniadaniowym rzodkieweczkom, obiadowej sałacie towarzyszyły jajka świeżutkie i pachnące jak Pan Bóg przykazał.

Kaprysy wiosny zawsze były powodem kłopotów z ubraniami. Starsi chcieli, aby dzieci jak najdłużej chodziły ubrane ciepło, my wprost przeciwnie, chcieliśmy czym prędzej zrzucić zimową, ciężką odzież, zapomnieć o czapkach i szalikach. A tu i ówdzie literalnie stosowano się do starego przysłowia:

Do Świętego Ducha
nie zdejmuj kożucha,
a po Świętym Duchu
także chodź w kożuchu.

Świętego Ducha, czyli Zielone Świątki, ruchome, podobnie jak Wielkanoc, często upalne, pachnące sianem. Jednak upały nie kłóciły się z kożuchami. Pamiętam z dzieciństwa, jak na targ w Łomży zjeżdżali Kurpie, zwani Puszczakami. Konie drzemały w letnim upale, wozy biły w oczy niesamowitymi kolorami pasiastych nakryć z cienkiej wełny, a chłopi godnie pocili się w dębionych kożuchach.

A skoro już nie o wiktuałach, ale o ubiorach mowa, to dla wielu wiosna zaczynała się, niezależnie od kalendarza, w chwili, kiedy mogli wyjść z domu ubrani „do figury”.

Do figury, czyli bez płaszcza, kożucha, futra, w samym garniturze, do którego niegdyś obowiązywał kapelusz, obowiązywała czapka, bo z gołą głową nie pokazywano się poza domem. Ciężka zimowa odzież wędrowała do szaf, gdzie drzemała aż do późnej jesieni.

Jednak w przepaścistych, trójdrzwiowych szafach na płaszcze i futra czyhały żarłoczne mole. Broniono się przed nimi na różne sposoby, a to przy pomocy zielska zwanego bagnem, a to przy pomocy naftaliny. Zanim jeszcze do kieszeni zimowych okryć włożono ostro pachnące naftalinowe kulki, futra dokładnie trzepano, na wszelki wypadek. Proceder ten był w Krakowie zabroniony, przynajmniej jeżeli chodzi o kuśnierzy, bo zapewne wytrzepanie jednego futra przez jego właściciela, a raczej przez służącą, uchodziło płazem.

Magistrat stołeczno-królewskiego miasta wydał w 1890 roku zarządzenie w tej sprawie:

Zdarza się, że kuśnierze tutejsi trzepią futra i skóry w ogrodach i podwórzach realności zabudowanych i zamieszkałych. Wskutek tego trzepania powstaje hałas przykry dla mieszkańców, a nadto włosy, pył i owady, unosząc się w powietrze, dostają się do mieszkań sąsiednich domów.

Magistracką decyzją wyrzucono kuśnierzy poza miasto, a niepokorni mogli się spodziewać nie tylko sztrafu, czyli kary pieniężnej, ale nawet osadzenia w areszcie, i to na dwa tygodnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski