Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kierowca zginął przez pomyłkę

Redakcja
22 stycznia 30 lat temu

Marek Jarosiński

Marek Jarosiński

22 stycznia 30 lat temu

Nieudany zamach na Breżniewa

W połowie stycznia 1969 roku na orbicie wokółziemskiej po raz pierwszy w historii połączyły się dwa radzieckie załogowe statki kosmiczne - Sojuz-4 i Sojuz-5. Dwaj kosmonauci, Aleksiej Jelisiejew i Jewgienij Chrunow wyszli ze swojego Sojuza-5 w otwartą przestrzeń kosmiczną i przeszli na pokład Sojuza-4, w kabinie którego oczekiwał ich kosmonauta Władimir Szatałow. Wylądowali szczęśliwie na Ziemi następnego dnia, a po upływie doby powrócił z orbity lądownikiem Sojuza-5 także Boris Wołynow, który startował wraz z nimi. Eksperyment zakończył się pełnym sukcesem.
     A sukces był w tym czasie radzieckiej kosmonautyce i w ogóle Związkowi Radzieckiemu bardzo potrzebny. Trudno było otrząsnąć się po tragedii z kwietnia 1967 roku, kiedy w katastrofie Sojuza-1 zginął w wyniku uderzenia lądownika o ziemię kosmonauta Władimir Komarow. Lot grupowy bezzałogowego Sojuza-2 i Sojuza-3 z kosmonautą G. Bieriegowojem w październiku 1968 roku także nie był do końca udany, nie powiodło się połączenie statków na orbicie - ale o tym niepowodzeniu nie informowano.
     Zbrojna interwencja Układu Warszawskiego latem 1968 roku w Czechosłowacji też nie była krzepiącym epizodem w dziejach Związku Radzieckiego, poruszyła nielicznych radzieckich dysydentów do tego stopnia, że zdecydowali się na kilkuosobową manifestację protestacyjną na placu Czerwonym trwającą zaledwie kilkanaście minut.
     Sukces czterech kosmonautów Sojuza-4 i 5 zasługiwał na entuzjastyczną fetę. Termin uroczystości wyznaczono na środę, 22 stycznia 1969 roku, w kilka dni po wylądowaniu obu Sojuzów biorących udział w udanym eksperymencie na orbicie.
     Z odległego garnizonu wojskowego w Łomonosowie pod Leningradem na manifestację wybrał się też 22-letni młodszy lejtnant Wiktor Iwanowicz Iljin. Nie po to jednak, by witać kosmonautów, ale by dokonać spektakularnego zamachu na sekretarza generalnego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Leonida Breżniewa. U podłoża desperackiego czynu leżała chorobliwa mania wielkości: Iljin był przekonany, że zastrzelenie Breżniewa odmieni życie kraju, umożliwi prawdziwie demokratyczne reformy, a przy tym spowoduje, że on sam przejdzie do historii, może jako zbawca wielkiej Rosji. Po usunięciu Breżniewa zamierzał zająć jego miejsce sekretarza generalnego i stworzyć własną partię, niekomunistyczną. - Jeszcze o mnie usłyszysz! - rzucił ze złością na odchodne dziewczynie, która nie odwzajemniała jego uczuć.
     Nie był zawodowym oficerem, lecz jako absolwent technikum topograficznego odsługiwał obowiązkową służbę wojskową. Sprawiał liczne kłopoty. Na szkoleniu politycznym potrafił publicznie stwierdzić, że Komsomoł jako organizacja się przeżył. Negatywnie wyrażał się o wkroczeniu wojsk radzieckich do Czechosłowacji w 1968 roku. Dociekał, dlaczego w Związku Radzieckim panuje system monopolu partyjnego KPZR, a w gronie kolegów
- jak później sam zeznawał, pogrążając swych przyjaciół - powtarzał, że w Afryce oficerowie bez ceregieli dokonują przewrotów i zastanawiał się, czy coś takiego byłoby możliwe w ZSRR. Jego koledzy, którzy nie traktowali poważnie jego paplania, zostali skazani na kary kilkuletniego więzienia za to, że na niego nie donieśli.
     W przeddzień uroczystości powitania kosmonautów Iljin zniknął ze służby pomocnika dyżurnego w swojej jednostce. Natychmiastowe dochodzenie wykazało, że zabrał ze sobą oprócz przydziałowego

jeszcze jeden pistolet.

     Domyślano się, że zamierza popełnić samobójstwo lub postraszyć niezbyt miłą dla niego dziewczynę. Ustalono jednak, że w wojskowym mundurze młodszego lejtnanta poleciał jako zwykły pasażer cywilnym samolotem rejsowym do Moskwy. Dmuchając na zimne, powiadomiono o tym KGB i informacja ta dotarła we właściwym czasie do funkcjonariuszy osobistej ochrony Breżniewa, chociaż jego zagrożenie ze strony oficera, który po prostu urwał się ze swojej jednostki, wydawało się z gruntu nieprawdopodobne. Jeszcze nie kojarzono moskiewskiej eskapady Iljina z uroczystością powitania kosmonautów, wyglądało raczej na to, że dezerter, a może tylko nieodpowiedzialny młody człowiek odsługujący obowiązkową służbę wojskową, chce się ukryć w anonimowym tłumie wielkiego miasta.
     Jak wykazało drobiazgowe śledztwo, po przylocie do Moskwy odwiedził on swego znajomego, emerytowanego sierżanta milicji i wprosił się u niego na nocleg. Powiedział mu, że przyjechał do stolicy, by uczestniczyć w powitaniu kosmonautów. Przy kolacji zaskoczył go nietypową prośbą: - Gdybyś jutro pożyczył mi swój mundur, może i na Kreml by mnie przepuszczono. Z ulicy nie da się zbyt wiele zobaczyć... _Ten odpalił natychmiast: - Zwariowałeś? Wiesz, ile za coś takiego można dostać? _Iljin roześmiał się, obrócił sprawę w żart i już o tym nie mówili.
     Rankiem 22 stycznia 1969 roku telewizja radziecka zaczęła nadawać zapowiedzianą wcześniej bezpośrednią transmisję z uroczystości powitania kosmonautów W. Szatałowa, A. Jelisiejewa, J. Chrunowa i B. Wołynowa na podmoskiewskim lotnisku Wnukowo-2. Srebrzysty Ił-18 z kosmonautami wykonał rundę honorową nad Moskwą w towarzystwie siedmiu myśliwców eskorty. Wylądował. Zagrzmiały armatnie salwy, odegrano hymn państwowy Związku Radzieckiego, na lotnisku obecni byli przedstawiciele najwyższych władz na czele z Breżniewem, korpus dyplomatyczny.
     Po tych wstępnych uroczystościach wszyscy wsiedli do samochodów i pojechali w stronę Moskwy. W pierwszej limuzynie jechało czterech kosmonautów Sojuza-4 i Sojuza-5, w drugiej Breżniew, w następnych inni kosmonauci oraz rodzice i żony bohaterów tego dnia. Samochody miały do przebycia ponad 16 kilometrów.
     Tymczasem KGB już działało, już szukano uzbrojonego uciekiniera z wojska. Komendant wojskowy Kremla gen. Szornikow wraz z doświadczonym funkcjonariuszem KGB dwukrotnie przejechał trasę z Wnukowa do Kremla, bacznie przyglądając się ludziom, zwłaszcza umundurowanym, czekającym na przejazd kosmonautów. Szukano jednak młodego człowieka w mundurze wojskowym, a mundur ten spokojnie wisiał sobie w szafie. Iljin przebrał się w mundur swego znajomego sierżanta milicji, gdy ten jeszcze spał po wieczornej biesiadzie.
     Tylko zadziwiający zbieg okoliczności sprawił, że szaleńczy pomysł Iljina udawania milicjanta pilnującego porządku podczas uroczystości powiódł się. Dojechał metrem do stacji w pobliżu placu Czerwonego i poszedł w stronę Kremla nie zwracając niczyjej uwagi, chociaż był ubrany w lekki, letni płaszcz milicyjny, nie pasujący do zimowej pory. Przeszedł obok Muzeum Historycznego, skręcił do parku Aleksandrowskiego. Dążył do Borowickiej Bramy, którędy - to wiedział z dokładnie analizowanych kronik filmowych relacjonujących podobne wcześniejsze uroczystości witania kosmonautów - miała wjechać na Kreml kolumna rządowych samochodów. Natknął się tam na prawdziwych milicjantów. Przeszedł jednak obok jak gdyby nigdy nic, przez nikogo nie indagowany, bowiem przypadkiem trafił na styk dwóch oddziałów milicji. Ci z pierwszego oddziału sądzili, że należy on do drugiego, a ci z drugiego - że do pierwszego.
     A kawalkada czarnych limuzyn z kosmonautami i Breżniewem już jechała do Moskwy Szosą Kijowską, a dalej, już w mieście, Prospektem Leninowskim, ulicą Nabrzeżną Jakimańską, minęła Wielki Most Kamienny, zbliżała się do Kremla, gdzie w Pałacu Zjazdów był przewidziany mityng na cześć kosmonautów. Całą trasę przejazdu wypełniał zwarty szpaler ludzi, były ich dziesiątki tysięcy.
     W tym czasie prawdziwy właściciel milicyjnego munduru sierżanta zameldował o swych podejrzeniach KGB, podał też

rysopis młodzieńca.

     Było już jednak za późno na przekazanie tej informacji funkcjonariuszom zabezpieczającym imprezę - dyżurowali oni przecież na trasie przejazdu kawalkady samochodów. Iljin w mundurze milicyjnym przechadzał się obok Skarbca i udawał, że pełni służbę porządkową. Chodził tam i z powrotem i wciąż pouczał ludzi, by ustawiali się w równym szyku, przestrzegali porządku.
     W pewnym momencie podszedł do niego ubrany po cywilnemu milicjant średniego szczebla kierowania z komendy moskiewskiej. Wiedział, że na czas powitania kosmonautów posterunek milicyjny przy Skarbcu został zdjęty, a tu nagle stoi na nim funkcjonariusz. Zapytał go więc surowo, jak przełożony: - A ty czego tu stoisz? Na to zdesperowany Iljin obojętnym, niedbałym tonem bez wahania i buńczucznie odpowiedział w sposób charakterystyczny dla funkcjonariuszy niskiego szczebla hierarchii służbowej: - Postawiono mnie, to stoję. I dalej stał i upominał ludzi. Jego rozmówcę zbiło to z tropu, pomyślał, że posterunek obok Skarbca ktoś polecił przywrócić, odszedł w swoją stronę.
     Na krótką chwilę przed wjazdem bohaterów kosmosu na Kreml jeden z funkcjonariuszy KGB wmieszany w tłum ludzi zaczął się podejrzliwie Iljinowi przyglądać, kojarzył go z rysopisem poszukiwanego młodego oficera wojska, ten jednak był w mundurze milicyjnym i z wielką pewnością siebie, jak rutyniarz, "pełnił służbę" milicjanta.
     A naprawdę czekał na Breżniewa, który - to Iljin wiedział z kronik filmowych i innych relacji podobnych uroczystości - jechał w drugiej limuzynie. Funkcjonariusz KGB stojąc zaledwie kilka kroków od podejrzanego milicjanta, jeszcze mu się przyglądał, jeszcze się zastanawiał, czy próbować go sprawdzić, gdy wśród oczekujących ludzi zaczęło się poruszenie - szybko nadjeżdżały czarne eleganckie limuzyny.
     Iljin wbił wzrok w drugą z nich. Nie mógł się jednak spodziewać, że kolejność jazdy samochodów uległa zmianie. Kilka minut przed zakrętem w stronę Borowickiej Bramy limuzyna Breżniewa odłączyła się od kawalkady, zmieniła nagle trasę i wjechała na Kreml przez Bramę Spasską. Breżniew bowiem, zapewne z zimnego wyrachowania, bo przecież najpewniej zameldowano mu o zagrożeniu zamachem, ale widać nie chciał przyznać wprost, że boi się jechać ustaloną trasą, zwrócił się do kierowcy i oficera ochrony jak gdyby w nagłym przypływie skromności: - A dlaczego pchamy się pierwsi? To uroczystość na naszą cześć czy na cześć kosmonautów? I kierowca skierował się w stronę Bramy Spasskiej Kremla, dzięki czemu prawdopodobnie Breżniew uniknął śmierci.
     Trwała bezpośrednia transmisja telewizyjna. Prowadzący relację zapowiedział: - Kawalkada samochodów rządowych zbliża się do Bramy Borowickiej, za kilka chwil bohaterowie kosmonauci przybędą na Kreml, gdzie podczas uroczystej ceremonii zostaną odznaczeni.
     Nagle transmisja TV została przerwana. Wznowiono ją po upływie godziny. Pokazywano ceremonię odznaczania kosmonautów. Jej uczestnicy starali się zachowywać naturalnie, wyczuwało się jednak jakieś zakłopotanie zarówno wśród nagradzanych, jak i nagradzających. Gwiazdy Bohaterów Związku Radzieckiego wręczał przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej ZSRR Nikołaj Podgorny, a nie Breżniew, który przecież skwapliwie wykorzystywał każdą okazję do zaistnienia w tak powszechnie pozytywnie odbieranych okolicznościach, a zwłaszcza lubił być kojarzony z radzieckimi sukcesami w kosmonautyce. Mówiąc o specjalistach techniki kosmicznej, o głównych jej postaciach
- konstruktorach, inżynierach, organizatorach przedsięwzięć kosmicznych, mówił: "my". Tym razem nie ruszył się z prezydium, minę miał niepewną.
     Inni uśmiechali się sztucznie. Kosmonauta Aleksiej Leonow patrzył gdzieś w dal, jakby nie obchodziło go to, co dzieje się w sali, inny kosmonauta, Gieorgij Bieriegowoj - co widać na zdjęciach z uroczystości - z uporem wpatrywał się w jakąś kartkę papieru trzymaną w dłoniach. Blade twarze, urywane zdania, ogólna nerwowość.

Coś się wydarzyło. Co?

     Gdy kawalkada rządowych limuzyn wjeżdżała na Kreml przez Bramę Borowicką, młody człowiek w mundurze sierżanta milicji, w rzeczywistości młodszy lejtnant Armii Radzieckiej Wiktor Iwanowicz Iljin, wyczekał, aż motocykliści honorowej milicyjnej eskorty miną zakręt na most Borowickiej Bramy, odbezpieczył dyskretnie w kieszeni załadowane uprzednio dwa pistolety i przepuściwszy pierwszy samochód, wybiegł przed maskę drugiej limuzyny, którą - jak sądził - miał jechać sekretarz generalny KC KPZR Leonid Iljicz Breżniew.
     Otworzył ogień z bliska. Nie zważając na nic strzelał w przednią szybę samochodu z obu rąk z dwóch pistoletów jednocześnie. Mimo iż limuzyna była opancerzona, to uderzenia kolejnych strzałów z nadzwyczaj bliskiej odległości spowodowały najpierw pęknięcia kuloodpornej szyby, a w ułamek sekundy później uległa ona naporowi wystrzeliwanych jeden za drugim pocisków pistoletów. Zalany krwią kierowca samochodu zwisł bezwładnie na kierownicy.
     Zdesperowany zamachowiec nie przerywał ognia, skoncentrował się tylko na tym. Nie mógł zresztą nic widzieć - ani co dzieje się wewnątrz samochodu, ani co wokół niego samego, strzelanie bez przerwy z dwóch pistoletów jednocześnie całkowicie pochłania uwagę strzelającego. Ponadto już pierwsze uderzenia pocisków w szybę limuzyny spowodowały pojawienie się gęstej pajęczyny pęknięć zupełnie zasłaniających wgląd do wnętrza. Zanim Iljin został obezwładniony, zdążył wystrzelić z obu pistoletów szesnaście kul.
     Jako pierwszy runął na niego oficer po cywilnemu, Jagodkin, pełniący służbę w tym rejonie manifestacji - podciął mu nogi. Podbiegł inny oficer ochrony, o nazwisku Riedkoborody. Rzucili się na leżącego już zamachowca inni ochroniarze, zakryli go, przycisnęli do asfaltu, błyskawicznie wykręcili mu ręce. Nie stawiał oporu, nie miało to przecież żadnego sensu. Oczy wyszły mu na wierzch z bólu, dostał drgawek.
     Natychmiast otworzono ostrzelany samochód. Wyciągnięto z niego oszołomionych pasażerów - kosmonautów zaproszonych na uroczystość ku czci bohaterów wyprawy Sojuzów-4 i 5, Gieorgija Bieriegowoja, Aleksieja Leonowa, pierwszą kosmonautkę Walentinę Tierieszkową i jej męża, również kosmonautę Andriana Nikołajewa. Nic im się nie stało, ocaleli, mogli natychmiast, by nie przedłużać kompromitującego zamieszania, odjechać podstawionym innym samochodem. Podczas uroczystości udawali, że nic się nie stało.
     Gorzej przedstawiała się sprawa z kierowcą samochodu, starszym sierżantem Żarkowem. Był ciężko ranny w głowę. Nieprzytomnego, zbroczonego krwią, odwieziono do szpitala. Zmarł nazajutrz rano. Był starszy, wkrótce miał przejść na emeryturę. Rany odniósł także jeden z milicjantów honorowej eskorty na motocyklach. Uderzył go rykoszet odbity od opancerzonej karoserii rządowej limuzyny, jednak niezbyt groźnie, milicjant nie stracił życia.
     Zamachowiec wpadł w histerię, gdy dowiedział się o własnej pomyłce. Nie chciał śmierci kierowcy samochodu. Sądził, że w drugiej limuzynie siedzi Leonid Breżniew,

to dla niego przeznaczone były kule.

     Paradoksalnie ta tragiczna omyłka była szczęśliwą okolicznością dla decydentów w sprawach propagandy Komitetu Centralnego KPZR. Odkrycie już podczas pierwszego przesłuchania Iljina tej strasznej prawdy, że jego celem był Breżniew, wywołało panikę propagandzistów. W takim państwie, jak ówczesny Związek Radziecki, gdzie cenzura polityczna całkowicie kontrolowała wszystkie segmenty obiegu informacji, ujawnienie takiego faktu nie wchodziło w grę. Nie mogło być mowy o podaniu do wiadomości, że zamach miał podłoże czysto polityczne i celem zamachowca był nie kto inny jak Breżniew. Wykorzystano więc w propagandzie fakt, iż przypadkowo pod ostrzałem znaleźli się kosmonauci - szanowani i uwielbiani przez ludzi radzieckich, wywołujący uczucia szczerej sympatii na całym świecie. Któż miałby do nich strzelać? I po co? Tylko wariat. I jak na wariata przystało, działający bezsensownie, bez konkretnego celu i bez powodu.
     O ile udało się poprzez natychmiastowe przerwanie transmisji telewizyjnej ocenzurować, po prostu przemilczeć szokujące zdarzenie, o tyle trzeba było jakoś przygotować informację dla prasy. Za dużo ludzi zgromadzonych na placu Czerwonym widziało tragiczne zdarzenie, by sprawę całkowicie zataić. Przez całą noc ze środy na czwartek,
23 stycznia trwały w wydziale propagandy Komitetu Centralnego narady najwyższego kierownictwa wydziału, konsultowane rzecz jasna z samym Breżniewem. Zwolennikom zatuszowania wypadku oponowano argumentem, iż pozostawienie sprawy bez oficjalnej wykładni zrodzi podłoże do niekończących się spekulacji i dociekań. Istniało zagrożenie, że w pobliżu miejsca tragedii mogli znajdować się obcokrajowcy, którzy zaraz po przekroczeniu "żelaznej kurtyny" mogli na prawo i lewo wszystkim zainteresowanym dziennikarzom, a trudno byłoby znaleźć niezainteresowanych, przedstawić przebieg zdarzenia w jak najgorszym dla ZSRR świetle. Tymczasem ten ma rację, kto pierwszy opublikuje swoją wersję. Skwapliwie więc skorzystano z tego, iż w samochodzie jechali kosmonauci, ludzie korzystający z niepisanego, szczególnego statusu.
     23 stycznia, w dzień po zamachu zapadła decyzja akceptowana na najwyższym szczeblu, przez Breżniewa, o opublikowaniu w gazetach nad wyraz lakonicznej informacji objaśniającej (niby) okoliczności tragicznego zdarzenia. Dopiero w piątek,
24 stycznia 1969 roku w radzieckich dziennikach zamieszczono w najbardziej niepozornym kąciku trzeciej strony jednozdaniowy Komunikat TASS, z którego czytelnicy mogli się dowiedzieć, o ile mieli szczęście go odnaleźć, że podczas uroczystego powitania lotników-kosmonautów doszło do prowokacyjnego aktu - oddano kilka strzałów do samochodu, w którym jechali towarzysze kosmonauci Gieorgij Bieriegowoj, Walentina Tierieszkowa-Nikołajewa, Andrian Nikołajew i Aleksiej Leonow.
     W KGB wdrożono w sprawie drobiazgowe śledztwo. Najpierw rozważano wersję rozległego spisku zorganizowanej grupy partyjnych oponentów Breżniewa, ale tego się w działaniu Iljina nie dopatrzono. Dopuścił się terrorystycznego zamachu na własną rękę i na własny rachunek. Posypały się jednak głowy, również przypadkowych urzędników administracji wojskowej. Usunięto ze stanowisk wielu wysokiego szczebla oficerów Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Stracił stanowisko rzecz jasna dowódca jednostki wojskowej, w której służył Iljin i szef komendy uzupełnień w Leningradzie, którego nieszczęściem było złożenie niegdyś podpisu na dokumentach powołania do służby wojskowej kolejnego rocznika poborowych, wśród których widniało nazwisko Wiktora Iwanowicza Iljina. Wielu ludzi odpowiedziało za jego czyn.
     Samego Iljina uznano za niepoczytalnego, cierpiącego na schizofrenię. Dawało to zbawienną dla radzieckiego systemu powszechnego zakłamania okazję do osadzenia sprawcy w zamkniętym szpitalu psychiatrycznym i dzięki temu jednoznacznego skompromitowania przede wszystkim motywów jego działania. Po niemal dwuletnim okresie śledztwa przewieziono Iljina w maju 1970 roku na przymusowe leczenie do kliniki psychiatrycznej w Kazaniu. Obyło się więc bez procesu, choć nawet gdyby do niego doszło,

byłby tajny

- i obyło się bez konkretnego wyroku, bo szpital psychiatryczny w realiach Związku Radzieckiego mógł być dożywociem, po prostu zniknięciem z istniejącego świata. Cichym i bezbolesnym dla przywódców totalitarnego państwa socjalistycznej władzy ludu pracującego miast i wsi.
     Dopiero w czasach Gorbaczowa, na fali pierestrojki i związanej z nią jawności, zaczęły docierać do wiadomości publicznej fragmentaryczne zrazu informacje na temat okoliczności i sprawcy zamachu. Kwestionowano wówczas orzeczenie lekarskie kwalifikujące Iljina jako chorego psychicznie, bowiem niejeden działacz histerycznie tępionej już w zarodku i niemal nie istniejącej w ZSRR opozycji skończył w kaftanie bezpieczeństwa - bez sądu i bez szansy przedstawienia swoich racji. Ujawniony jednak został zaskakujący dokument z 1977 roku, którego autorem był Iljin, będący ciągle pacjentem kliniki psychiatrycznej. Trwała wówczas w Związku Radzieckim niby-demokratyczna dyskusja nad projektem "breżniewowskiej" konstytucji. W liście do Rady Najwyższej ZSRR Wiktor Iljin zgłosił do niej projekt zapisu: "Każdy członek społeczeństwa ma prawo dokonać aktu terrorystycznego, jeśli partia i rząd postępują niezgodnie z Konstytucją".
     Iljin w jednoosobowej izbie szpitalnej spędził 19 lat odwiedzany tylko przez przybraną matkę, która jako jedyna miała do niego dostęp. Dzięki jej staraniom, a przede wszystkim dzięki pierestrojce, został przeniesiony do kliniki psychiatrycznej bliżej miejsca zamieszkania, do Leningradu, a w 1990 roku w szpitalu tym odbyło się posiedzenie wyjazdowe kolegium wojskowego Sądu Najwyższego ZSRR, które zwolniło go z przymusowego leczenia i pozwoliło mu wyjść na wolność. Deputowani do rady miejskiej Leningradu wydzielili dla niego jednopokojowe mieszkanie, otrzymał dowód osobisty i zameldowanie, przyznano mu - wówczas 43-letniemu człowiekowi - rentę drugiej grupy inwalidzkiej. Lekarze, pod opieką których przez wiele lat przebywał w klinice psychiatrycznej, przedstawiali go jako człowieka żyjącego z poczuciem winy za to, co zrobił. Szczerze ubolewał nad przypadkową śmiercią kierowcy samochodu, do którego strzelał chcąc zabić Leonida Breżniewa, zamartwiał się też losem przyjaciół, którzy przez niego odbywali wyroki w więzieniach.
     Sekretarz generalny Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Leonid Iljicz Breżniew, po długim okresie zniedołężnienia skrupulatnie ukrywanego przed opinią publiczną, zmarł śmiercią naturalną w wieku 76 lat w listopadzie 1982 roku. Związek Radziecki, jako państwo, dokończył żywota swojego w 1991 roku.
     Marek Jarosiński
Opracowano na podstawie publikacji:
Nikolaj Zieńkowicz "Kremlowska księga zamachów" Warszawa, Prószyński i S-ka 1997 r.
Marek Jarosiński "Tajemnice, które wyszły na jaw" Warszawa, Wydawnictwa Komunikacji i Łączności 1991 r.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski