MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kierownik przyjmie każdą pracę

Redakcja
Pan Kazimierz siedzi na wersalce, pamiętającej dobre czasy, w pokoju, w owych czasach umeblowanym: szkło, fornir, wysoki połysk; peerelowska klasyka. Wyciąga papierosa - ultra lights - miętosi go w palcach.

Ma tak duże kwalifikacje, wykształcenie i dorobek zawodowy, że nikt nie chce go zatrudnić

   - Już mniej palę - zaznacza. - I słabsze. Może się pomału odzwyczaję? Bo jakby zliczyć to, co z dymem idzie, kupę forsy się traci.
   Pani Janina nie ma takich oporów. Swoje czerwone marlboro kurzy - jednego za drugim.
   - A co? - pyta zaczepnie. - Żem wyszła za niezgułę, co na cygary nie zarobi, to mam sobie żałować? Coś mi się też należy.
   Atmosfera się psuje. Pan Kazimierz spogląda przepraszająco, jego żona łypie naburmuszona. Podobno takie spięcia często się im zdarzają - zwłaszcza od czasu, kiedy pan Kazimierz został wybrany prezesem bezrobotnych robotników rolnych.
   - No patrz pan - złości się pani Janina. - Wielki kierownik! Piąty rok szuka roboty dla siebie - i z mojej renty żyje. A dla innych - proszę, znalazł: Sekuła, Wroniak, Kozdęba, Rokicki, Malarz, Żołędziński, Rapoczko - wszyscy za jego poręką dostali pracę i śmieją się z nas... Teraz kurs zrobił - ja tylko wiem, ile same pekaesy kosztowały - i jeszcze pięciu poupychał w stolarni. A dla siebie nic nie umie znaleźć.
   Pan Kazimierz zaczyna się gniewać. Głosu jeszcze nie podnosi, ale mówi stanowczo.
   - Kobieto! Nie myl pojęć! Co innego kursy dla niewykwalifikowanych bezrobotnych, a co innego moja sytuacja: człowieka z wykształceniem, doświadczeniem zawodowym, stażem pracy na kierowniczym stanowisku!
   - Dużo ci z tego stanowiska przyszło - sierdzi się, nie na żarty, pani Janina. - Od rodziny mnie oderwałeś, wywiozłeś na koniec świata i teraz nawet na siebie nie zarabiasz! A idź do diabła!
   Pan Kazimierz ani myśli słuchać żoninego polecenia. Siedzi na swojej wersalce, pali papierosa, strzepując starannie popiół na spodek. Kiedy pani Janina wychodzi z pokoju, uśmiecha się smutno i zaczyna tłumaczyć, dlaczego żona taka nerwowa.
   To fakt, że nie chciała tu przyjeżdżać, że musiał ją przekonywać, obiecywać złote góry. Ale nie kłamał: jemu też złote góry obiecano. Kombinat potrzebował speca od gorzelnictwa, więc "łowca głów" pojechał szukać kandydata na północ. Popytał tu, tam; wskazano mu pana Kazimierza. Nie chwaląc się, był dobry: pensję miał wysoką, nagrody zbierał; powodziło się. Tylko, że w kombinacie na dzień dobry dawali pobory dwa razy wyższe niż w PGR - i na dodatek całą furę rozmaitych bonusów, których w tamtych, socjalistycznych czasach nikt nie nazywał bonusami: ale mieszkanie od ręki, możliwość zakupu mebli, asygnata na "malucha" - to były fakty. I praca dla żony: nie miała konkretnego zawodu, więc poszła do biura.
   - Moje zadanie: zorganizować gorzelnię - tłumaczy pan Kazimierz. - Wyszkolić załogę, dawać produkcję. Dla mnie nie nowość, zadanie wykonałem. Były premie, podwyżki, jakieś odznaczenie. Cenili mnie.
   Rodzina miała się dobrze. Kiedy robota szła swoim tokiem, można było wsiąść do auta i jechać w odwiedziny w swoje strony. Nie mogli narzekać na los.
   Za nowej Polski wszystko się skończyło. Kombinat został zlikwidowany, więc gospodarstwo też. Wtedy jeszcze wszyscy się śmiali, nikomu do głowy nie przyszło, że może być niepotrzebny; ludzie cieszyli się, że jest luz, że można to i owo wyszabrować - zwłaszcza gdy dyrektorzy dawali przykład, jak rozdrapać majątek... - że mieszkania wyprzedają za półdarmo. Ale potem zaczęli cienko prząść.
   - Ucieszyliśmy się, jak przyszedł prywaciarz. Wziął w dzierżawę gorzelnię, zapowiedział, że produkcja pójdzie pełną parą. On był szefem, mnie wziął na kierownika zmiany. "No nic", myślę sobie, "w fachu mnie nie zagnie, popracuję chwilę, zobaczy, na co mnie stać, nie będę miał źle". Ale się przeliczyłem: gość nie miał pojęcia o gorzelnictwie. Wskazałem mu parę razy, co robi źle, co myśli głupio - ale kulturalnie, w cztery oczy, nie przy załodze - a ten mnie zaczął sekować. Objechał raz, drugi - i to publicznie! - że u mnie na zmianie jest mniejsza produkcja niż u zmiennika - a tak między nami, ten zmiennik to straszny lewus, co w kombinacie był na wylocie - no i nie ścierpiałem. Powiedziałem, że tu nic nie przyśpieszy, bo jest coś za coś: albo ilość, albo jakość; i niech pomierzy alkoholomierzem spirytus z mojej zmiany i z tej drugiej, zobaczy różnicę; ale co tam... Przygadaliśmy sobie na ostro, zostawiłem tę robotę.
   I tak już piąty rok pan Kazimierz wysiaduje wersalkę. Żyją z renty żony - udało jej się załapać na stałe świadczenie; dzieci korzystają z pomocy gminy. I wcale go nie cieszy, że przedsiębiorca zbankrutował na tej gorzelni, bo jak mu zaczęli podług żądania produkować na ilość - żaden "Polmos" takiego barachła nie kupił. Został chłop z pełnymi tankami; i z długami. Ludzie wypłat też nie ujrzeli.
   - Dobrze, że mnie już nie było - mówi pan Kazimierz. - Autorytet zachowałem. Jakbym był do końca, mieliby do mnie pretensje o nie wypłacone pobory... Autorytet to ważna sprawa: ja go mam, więc starosta ze mną rozmawia jak z równym, burmistrz, wójt jeden, drugi; z dyrektorami się dogaduję bez problemu. Dlatego teraz, jak mnie wybrano prezesem, mogę dopomóc ludziom. Ze starostą organizujemy kursy zawodowe, w urzędzie pracy jestem stałym gościem, każą siadać, może kawki?; z dyrektorami i właścicielami firm załatwiam zatrudnienie dla tych, których wyszkolimy. Trzeba sobie radzić, trzeba sobie pomagać.
   Opowiada z werwą, prostuje się, mówi wyraźnie i dobitnie. Prawdziwy kierownik... Potwierdza, co mówiła żona: że to praca społeczna, że nie dostaje za nią żadnej rekompensaty, że z własnej kieszeni wykłada pieniądze na bilety. I że nie w tym rzecz, aby coś dla siebie skręcić, bo na takich machlojkach milionów się nie zbije, za to szybko straci autorytet - i wtedy jest się nikim. Tylko dlaczego nie znajdzie sobie posady?
   - Z tym jest trudno - markotnieje. - Mam kłopot. Prosiłem już kilku pracodawców, tych, z którymi załatwiałem przyjęcie moich bezrobotnych. Jeden mi powiedział, że z takimi kwalifikacjami, wykształceniem i dorobkiem zawodowym nie postawi mnie do fizycznej roboty, a kierownikiem jest on i wystarczy; drugi - że jestem taki rzutki, że sobie znajdę coś porządnego, za więcej niż 500 złotych, które on by mi dał za robotę od świtu do zmierzchu; a trzeci - przy kielichu - klepnął w ramię i się śmiał: "Kazek, na coś mi potrzebny? Tyś do rządzenia dobry, ty mnie objedziesz, jak coś głupio zrobię - i co wtedy? Gniewać się będziemy?".
   - I to jest mój problem - mówi pan Kazimierz. -_ Można powiedzieć: pat. Nie wolno mi nalegać, bo stracę w oczach rozmówców i nic więcej nie załatwię dla bezrobotnych, ale z drugiej strony - ja naprawdę wezmę każdą pracę, bo już słuchać nie mogę, jak mi żona dziurę wierci. Tylko, że ona nic z tego nie rozumie, pewnie pan zauważył... _WALDEMAR BAŁDA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski