Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kimono na początek dnia

Redakcja
Pani Monika z koleżankami z firmy Fot. archiwum Moniki Leśniak
Pani Monika z koleżankami z firmy Fot. archiwum Moniki Leśniak
Sądeczanka, studentka piątego roku geografii i turystyki UJ, spędziła w tym kraju sześć miesięcy, weryfikując swoje poglądy na jego temat. Od dzieciństwa marzyła, by tam pojechać, choć nie potrafi powiedzieć, co sprawiło, że skierowała swoje zainteresowania właśnie na kraje Dalekiego Wschodu.

Pani Monika z koleżankami z firmy Fot. archiwum Moniki Leśniak

PODRÓŻE. - Japonia miała być przygodą życia. Mam nadzieję, że nią nie była, bo to oznaczałoby koniec moich podróżniczych planów - mówi Monika Leśniak

- Może to były jakieś zdjęcia oglądane w dzieciństwie, może jakiś film - zastanawia się Monika Leśniak. - Zaintrygowały mnie kultura i historia tego kraju, a potem doszło jeszcze przekonanie nas, ludzi Zachodu, że Japonia liczy się w świecie. Chciałam zobaczyć to z bliska.

Chciała, choć nie wierzyła do końca, że jeszcze w czasie studiów uda się zrealizować to marzenie. Przez międzynarodową organizację studencką AIESEC starała się o praktykę w Japonii. Usłyszała, że szanse są marne, ale potem sytuacja się zmieniła. W październiku 2009 r. pojawiła się oferta z firmy Tondaya w Kioto funkcjonującej w tradycyjnym, 130-letnim japońskim domu - rodzaju muzeum, które zwiedzają turyści z całego świata. Nie mogła lepiej trafić. Kioto (dosłownie "miasto stołeczne" - przyp. Red.) położone w zachodniej części wyspy Honsiu do 1868 r. było stolicą Japonii i siedzibą cesarza. Do dziś uważane jest za kulturalne centrum kraju tak ważne, że w czasie II wojny światowej omijały je amerykańskie samoloty bombardujące terytorium wroga. Dzięki temu Kioto zachowało swoją tradycyjną zabudowę i zabytki z pałacem cesarskim na czele. W mieście przetrwało 1600 buddyjskich świątyń i 400 chramów wyznawców religii shinto.

Pani Monika wzięła urlop dziekański, spakowała walizki i po 20 godzinach lotu, z przesiadką w Amsterdamie, postawiła nogę na japońskiej ziemi. Jako takie poczucie bezpieczeństwa dawała jej znajomość języka angielskiego i wątłe podstawy japońskiego zdobyte w szkole językowej prowadzonej w Krakowie przez Japończyka. W Kioto trafiła jednak na inny dialekt, więc szybko zrezygnowała z prób porozumiewania się po japońsku. Przynajmniej na tym początkowym etapie pobytu.

Szoku nie było

- Przygotowana byłam na różne opcje, ale nawet przy najbardziej pesymistycznym scenariuszu założyłam, że jakoś przeżyję te pół roku - wyznaje nasza rozmówczyni. - Tymczasem na miejscu szokiem dla mnie było to, że... szoku nie przeżyłam. Angielski wystarczał do tego, by się porozumiewać z innymi, a musiałam dużo mówić, bo przypadła mi w udziale rola przewodnika wycieczek. Ubrana w kimono opowiadałam o historii i kulturze oraz ceremonii parzenia herbaty. Goście słuchali tych moich opowieści, choć momentami odnosiłam wrażenie, że bardziej interesuje ich to, skąd się tutaj wzięłam. Faktycznie z moimi rudymi włosami wyglądałam dość oryginalnie w tradycyjnym kimono i wnętrzach wyjętych wprost z podręcznika poświęconego zabytkowej architekturze Japonii.

Jak wszystko w tym kraju, samo przygotowanie się do kolejnego dnia pracy wymagało perfekcji i dyscypliny. Na początku ogromnym wyzwaniem było już tylko włożenie standardowego kimona uszytego z materiałów o długości ponad pięciu metrów. Do tego dochodzi szeroki, blisko dwumetrowy pas obi. Trudno więc się dziwić, że w pierwszych dniach ubranie kimona (w japońskim oznacza dosłownie "coś do noszenia na sobie" - przyp. Red.) zabierało jej półtorej godziny. Po kilku tygodniach było już znacznie lepiej, bo potrzebowała na to tylko kwadransa. Te wszystkie zabiegi były jednak niczym wobec ceremonii parzenia herbaty. Z pewnością nie można się jej nauczyć w ciągu pół roku, a ortodoksi twierdzą, że nawet najlepsi specjaliści w tej dziedzinie tak naprawdę zgłębiają tajniki tej sztuki przez całe życie. Odbywa się ona w specjalnym herbacianym domu w ogrodzie. Wchodzi się tam przez nieduży otwór nazywany "nijiri-guchi". Jest na tyle mały, że każdy wchodzący musi kucnąć, by się tam dostać. Symbolizuje to równość wszystkich uczestników ceremonii. Potem podziwiają tokonomę, rodzaj wnęki w ścianie. Wisi tam specjalny zwój z wykaligrafowaną sentencją zen nawiązującą do pory roku. Goście siadają na podłodze wokół paleniska i w skupieniu przyglądają się czynnościom wykonywanym przez mistrza ceremonii. To cały zestaw wyreżyserowanych ruchów, czyszczenia czarek, gotowania wody do temperatury 98 stopni, podawanie herbaty po wykonaniu trzykrotnego obrotu naczyń zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a po wypiciu przekręceniu ich w przeciwnym kierunku taką samą ilość razy.

Tradycja dla turystów

To wszystko wymaga czasu, którego współczesnym Japończykom rozpaczliwie brakuje. Dlatego tradycja powoli odchodzi w zapomnienie i bywa, że większą uwagę przywiązują do niej turyści spragnieni egzotycznych wrażeń niż sami mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni.

- To pracoholicy - podsumowuje krótko Monika Leśniak. - Zostają w biurach po godzinach - nawet jeśli nie mają nic pilnego do zrobienia. Bywa, że dojeżdżają do pracy wiele kilometrów, więc zostają w mieście na noc w jakimś tanim hotelu. Wieczorem wychodzą z kolegami do baru, więc w zasadzie wciąż przebywają w towarzystwie znajomych z pracy. Ale paradoksalnie, choć spędzają ze sobą dużo czasu, w ogóle się nie znają. Rozmawiają, ale nie przekraczają pewnej granicy prywatności. Pewien Japończyk powiedział mi kiedyś, że ma kolegę, z którym spotyka się od 15 lat, a tak naprawdę niczego o nim nie wie. Studiowali razem, a dziś po prostu mieszkają blisko siebie, więc regularnie chodzą do baru. I tyle.

Ten rodzaj dystansu istnieje też w rodzinach. Rodzice i dzieci widzą się w zasadzie tylko podczas śniadania.

Ojca nie ma do wieczora, bo pracuje, a matka, zwykle zatrudniona gdzieś na pół etatu, też ma mnóstwo zajęć, bo to na jej głowie jest dom. Dzieci chodzą do kilku szkół i uczestniczą w wielu dodatkowych zajęciach. Ta podstawowa, państwowa szkoła nie przekazuje im wystarczającej wiedzy. Uczy za to tego, co w Japonii najważniejsze - dyscypliny i pracy w grupie, bo w tym kraju liczy się właśnie dobro całej społeczności. Jednostka jest tylko niewielkim trybikiem w doskonale funkcjonującym mechanizmie.

Perfekcjonizm i wysokie wymagania, które tak imponują ludziom Zachodu, mają swoje złe strony. W Japonii notuje się coraz więcej przypadków śmierci z przepracowania. Wysoka jest też liczba samobójstw. Dążenie do perfekcji sprawia, że Japończycy potrzebują więcej czasu na zrobienie tego, czego się od nich żąda. Kultura wymaga też bycia pomocnym dla innych. Ten wymóg robi wrażenie na obcych, ale bywa zgubny w skutkach.

- Japończycy poproszeni o pomoc nigdy nie mówią "nie" czy "nie wiem" - opowiada Monika Leśniak. - Dlatego zapytani na przykład o drogę zawsze jakąś wskażą. Nawet, jeśli nie mają pojęcia dokąd nas doprowadzi. Są mili, ale tylko w granicach obowiązku. Na przykład moi studenccy opiekunowie zabrali mnie kilka razy na kolację, ale mieli na to określony czas, po którym wracali do swoich innych licznych zajęć. Generalnie Japończycy są mili, choć wystarczy tam trochę pomieszkać, by nabrać podejrzeń i zadawać sobie pytanie, czy ich zachowanie jest szczere, czy to tylko wyuczone, wyreżyserowane gesty.

Japonia na kilka miesięcy

Dlatego po tej półrocznej przygodzie pani Monika nie ma wątpliwości, że mogłaby wrócić do Japonii i trochę tam jeszcze pomieszkać, ale z pewnością nie chciałaby tam zostać na stałe. A już na pewno nie chciałaby wyjść za mąż za Japończyka, dla którego w pewnym sensie byłaby na drugim planie. Bo na pierwszym oczywiście jest praca.
- To swoisty paradoks nowoczesnego kraju, w którym panuje bardzo tradycyjny model rodziny - podkreśla Monika Leśniak. - Kobieta nie jest tam równorzędnym partnerem dla mężczyzny w naszym europejskim rozumieniu. Poza tym trudno jest żyć wśród ludzi, którzy są dla siebie obcy. Z którymi tak naprawdę trudno się zaprzyjaźnić, bo chyba w ogóle nie czują potrzeby budowania takich relacji.

Z zupełnie innymi wrażeniami nasza rozmówczyni wróciła z Chin. Spędziła tam minione wakacje, a pojechała na praktykę za pośrednictwem AIESEC. W mieście Dalian w północno-wschodniej części kraju miała uczyć małych Chińczyków języka angielskiego. W błędzie jest jednak każdy, kto myśli, że u ludzi o skośnych oczach jedzących pałeczkami można doszukiwać się jakichkolwiek mentalnych podobieństw z Japończykami. Zauważyła to już w szkole, bo jej klasy w niczym nie przypominały karnych i zdyscyplinowanych japońskich uczniów.

- Mali Chińczycy są pełni energii i bardzo żywiołowi - mówi Monika Leśniak. - Bywało to uciążliwe, a na jednej z lekcji doszło nawet do bójki pomiędzy uczniami, którą jednak szybko udało się opanować. Różnią się więc znacznie od japońskich dzieci, choć sytuacja jest tam i tak zdecydowanie lepsza niż w polskich szkołach.

Wyluzowany jak Chińczyk

Już to jednak obrazuje zupełnie inne podejście Chińczyków do życia. Generalnie są bardziej na luzie, a już na pewno nie należą do pracoholików. Prowadzą bogate życie towarzyskie skupiające się głównie na ulicach, gdzie wieczorami wystawiają swoje małe krzesełka, by pograć w karty czy mahjong. Są aktywni, więc nikogo nie dziwi widok 80-latków uprawiających gimnastykę w parkach miejskich. Można tam zobaczyć nawet staruszków ćwiczących z mieczem.

Chińczycy są bardziej otwarci i przyjacielscy od Japończyków. Pogodnego podejścia do życia nie przekreśla nawet bieda, którą po prostu widać podczas podróży przez ten kraj. Kontrastuje z bogactwem i nowoczesnością najbardziej rozwiniętych miast i regionów. Tylko Europejczyków szokuje widok obdartego starca w łachmanach wyciągającego rękę po jałmużnę. Na miejscowych nie robi to wrażenia.

Mimo młodego wieku pani Monika wiele już widziała, a jest przekonana, że prawdziwe zwiedzanie świata i poznawanie różnych kultur ma dopiero przed sobą. Świat jest tak fascynujący, że trzeba by urodzić się kilka razy, by oswoić choćby niewielką część tego bogactwa. W przyszłym roku kończy studia i będzie musiała znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Nie widzi siebie w roli pracownicy biura podróży czy pilota wycieczek odhaczającego kolejne przereklamowane miejsca z kolorowych folderów. Pewna jest natomiast, że nie zrezygnuje z podróżowania. Na Daleki Wschód pewnie jeszcze wróci, choć ostatnio jej myśli płyną w zupełnie innym kierunku, bo do Ameryki Południowej.

- Wierzę, że tam pojadę - mówi. - W końcu już sama Japonia miała być mrzonką, marzeniem nie do spełnienia, a żyłam i pracowałam tam pół roku. Dlaczego więc wyprawa do Peru czy Ekwadoru miałaby być nierealna? Jestem przekonana, że nie przeżyłam jeszcze przygody życia. O ile coś takiego w ogóle istnieje...

Paweł Szeliga

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski