Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kłopoty Obamy

Redakcja
Od wyboru Baracka Obamy na 44. prezydenta Stanów Zjednoczonych minął miesiąc. Wrzawa po tym wydarzeniu przycichła. Nie cichną za to spekulacje wokół tego, jakie będą pierwsze - strategiczne - decyzje nowego lokatora Białego Domu. W czyim towarzystwie będzie je podejmował jest już wiadome. Świat czeka już tylko na jasne zdefiniowanie priorytetów polityki zagranicznej, a te w przypadku jego poprzedników nie zawsze bywały prostą pochodną koncepcji tworzonych na użytek kampanii wyborczej. Tragiczne wydarzenia w Bombaju podsyciły tylko atmosferę oczekiwania. Sam zainteresowany milczy jak grób, świadom konsekwencji, jakie wywołać może nieprzemyślana polityczna deklaracja. Milczeć będą zapewne również jego ministrowie. Tak więc realnie niewiele wiadomo, wobec czego niewiele można powiedzieć o tym, jakie będą pierwsze kroki nowej administracji. Nie wymaga za to posiadania daru prorokowania analiza wyzwań, z jakimi polityka zagraniczna Obamy będzie się musiała zmierzyć.

Scheda po poprzedniku

Bezdyskusyjnie najtrudniejszym zadaniem dla amerykańskiej polityki zagranicznej będzie sprawa wojen trwających w Iraku i Afganistanie. Kłopoty Amerykanów w tym rejonie świata potęguje jeszcze to, że walczą oni z praktycznie niewidzialnym wrogiem - islamskim fundamentalizmem, a ściślej rzecz biorąc - z jego ideą, która nie potrzebuje paszportu, aby przekraczać jakiekolwiek granice. Przekonał się o tym boleśnie rząd Indii. W tej sytuacji nie da się w krótkim czasie wdrożyć żadnej sensownej strategii zmieniającej sytuację regionu. Ona zwyczajnie nie istnieje - George W. Bush namieszał na Bliskim Wschodzie zbyt dużo. Wskazanie Hilary Clinton jako przyszłego sekretarza stanu, a także pozostawienie Roberta Gatesa w Pentagonie oznacza, że Obama nie wykona nadmiernie "rewolucyjnych" kroków w kierunku szybkiego wycofania wojsk z Iraku oraz zmiany sytuacji militarnej w Afganistanie, tak jak to deklarował w czasie kampanii wyborczej. Trzeba mieć świadomość, że sytuacja polityczna i wojskowa na dwóch głównych teatrach działań wojennych jest znacznie bardziej skomplikowana niżby to wynikało z doniesień medialnych. Zarówno senator Clinton, jak i Gates będą musieli przygotować zaplecze dla zapowiadanych zmian. Mało tego, na pomysł, jak to zrobić, trzeba będzie dopiero wpaść. Demokraci wykonali na razie znakomite posunięcie na politycznej szachownicy, sięgając po polityków republikańskich. Tworzy to bowiem dobre wrażenie. Sojusznicy będą zadowoleni, bo Waszyngton dzięki Gatesowi będzie przynajmniej przewidywalny, a wrogowie widzą na razie tylko twarz Obamy obiecującego zmiany i mówiącego - Yes, we can!
W tej optyce mieści się również ukochana przez polskich polityków tarcza antyrakietowa, przy której zapomnieli oni, iż jest to instalacja obronna USA i sami Amerykanie tak ją traktują. Sojusz z Polską nie ma tu większego znaczenia. Pomysł budowy tarczy nabrał tempa po kompletnym zdestabilizowaniu całego bliskowschodniego teatru działań i miał być remedium na spodziewane atomowe zbrojenia Iranu i kilku innych krajów. Ekipa nowego prezydenta zapewne dokona jego rewizji nie tylko pod kątem finansowym, ale merytorycznym. Chodzi tu raczej o to, aby budowa zapowiadanego przez Obamę "nowego wizerunku Ameryki" nie okazała się po raz kolejny polityką kija i marchewki.

Wojna o islam

Na drodze do rozwiązania sprawy obu wojen stoi jednak kilka sporych przeszkód. Dziś faktem już jest, że rozpoczęcie wojny w Iraku oraz Afganistanie okazało się porażką dogorywającej administracji republikanów. Przeświadczenie o możliwości eksportu demokracji poniosło klęskę, nieodwracalnie niszcząc delikatne status quo w regionie. Zakładanych celów nie udało się dotąd osiągnąć; międzynarodowe siatki terrorystów mają się lepiej niż kiedykolwiek przed i po 11 września 2001 roku. Działają z reguły niezależnie i dzięki temu są trudne do wykrycia; nie liczą się ze stratami we własnych szeregach oraz kosztami. Zamachy w Islamabadzie oraz Bombaju pokazują tylko ich skuteczność. Działania wojenne spowodowały również pewien skutek uboczny - wyniesienie Iranu do roli regionalnego mocarstwa. Oczywiście, nie pod względem militarnym czy gospodarczym, ale politycznym. To w zupełności ajatollahom wystarcza. Ich myślenia o polityce nie da się z niczym porównać, głównie dlatego, iż swoje podejście do niej opierają na założeniu, iż każda część ludzkiego życia to islam. Państwo i jego instytucje to islam. To utrudnia, a niekiedy uniemożliwia jakiekolwiek kompromisy pomiędzy tym, co religijne, a tym, co polityczne.
Od chwili przejęcia wła- dzy w Iranie w 1978 roku, po obaleniu szacha Rezy Pahlawiego i powołaniu szyickiego państwa wyznaniowego, marzeniem radykałów z Teheranu było rozprzestrzenienie ich rewolucji na cały świat islamu. Podobnie działał niegdyś Związek Radziecki, dążący do masowego eksportu komunizmu gdzie się tylko da. Sama dystrybucja idei nie wymaga przecież instytucji i państw. Wystarczy, że znajdzie się pewna liczba ludzi - misjonarzy, która zaniesie ją tam, gdzie ktoś będzie chciał jej słuchać. To zostało zignorowane przez Busha w czasie przygotowywania uderzenia na Irak, jak i Afganistan. Uczynienie z Iranu części "osi zła" oraz jego izolacja spowodowały przyspieszenie procesu dystrybucji ich wersji islamu w całym regionie i krajach Maghrebu. Poza tym Amerykanie po 11 września oparli swoje sojusze na instytucjach państw, których radykałowie muzułmańscy nie potrzebują. Widać to ewidentnie w Pakistanie i samym Iraku, który od czasu obalenia Saddama Husajna nie może się podnieść jako stabilne państwo z władzą zdolną wprowadzić porządek na swoim terytorium, a co za tym idzie - powstrzymać rosnące wpływy potężnego sąsiada. Francis Fukuyama analizując w dość głośnej publikacji "Ameryka na rozdrożu" zagrożenie ze strony fundamentalizmu islamskiego napisał, że radykalizm w tym kształcie nie jest (... ) próbą przywrócenia autentycznej, wcześniejszej formy islamu, ale próbą stworzenia nowej uniwersalistycznej doktryny, która będzie źródłem tożsamości w nowoczesnym, zglobalizowanym, wielokulturowym świecie.

Pakt z diabłem i oczy Putina

Konsekwencje tego stanu rzeczy będą dla nowego rządu USA trudne do przełknięcia. Iran zaczął rozdawać karty w regionie. Ta teza jest, oczywiście, niezmiernie dyskusyjna, ale jeśli przeanalizujemy ostatnie działania prezydenta Mahmuda Ahmadineżada w sprawie budowy reaktorów atomowych w jego kraju, okaże się, iż jest to niezwykle zręczny polityk, sprytnie szafujący populistycznymi - z irańskiego punktu wiedzenia - hasłami. Z nim będzie musiał rozmawiać Obama, jeśli chce doprowadzić konflikt iracki do jakiegoś honorowego końca. Być może trzeba będzie pokonać liczącą sobie trzydzieści lat psychologiczną barierę w stosunkach z Iranem, podobną do tej, jaka niegdyś dzieliła USA i Chiny. Obamie nie pomoże w tym jednak ani Arabia Saudyjska, ani Pakistan, ani też Izrael, który najbardziej obawia się rosnącej pozycji Iranu i skłonny byłby wykonać prewencyjne bombardowania instalacji nuklearnych. Potencjalnych sojuszników w rozmowach szukać trzeba w Moskwie i Pekinie.
Ani chińscy towarzysze, ani duet Miedwiediew - Putin nie są politykami zbyt chętnymi do jakichkolwiek układów politycznych z Amerykanami. Mają swoje interesy, które nie zawsze pasują do celów polityki zagranicznej USA. Dość przypomnieć, że podczas słynnej debaty Obamy z McCainem, podczas której ten ostatni powiedział o Putinie, iż w jego oczach widzi tylko trzy litery: KGB, demokrata przyznał mu rację co do wizji stosunków z Rosją. Muszą być zdecydowane. W tym jest problem, ponieważ Rosja zupełnie nieźle dogaduje się z krajami islamskimi, zwłaszcza tymi, które są izolowane w społeczności międzynarodowej (Syria, Libia i Iran). Podobnie rzecz ma się w przypadku Chin, które szczodrze wspierają między innymi Sudan - od dawna spełniający rolę mecenasa organizacji terrorystycznych.
Zarówno Rosja, jak i Chiny mają także dużo do powiedzenia w sprawie Afganistanu, który - jak pokazały niedawno ujawnione statystyki - coraz mocniej popada w anarchię, stając się powoli jedną z większych potęg w produkcji i dystrybucji narkotyków. Przerwanie szlaków przerzutowych nie uda się bez udziału zależnych od Rosji państw byłego ZSRR oraz graniczących z nim Chin, a nawet Indii, których przyszłe zaangażowanie w tym kraju upatruje się jako jedną z przyczyn zamachów w Bombaju.

Obrona sycylijska

Barack Obama stając wobec szybko ewoluującego układu sił na świecie, który w rzeczy samej zawdzięcza poprzednikowi, może jednak patrzeć z nadzieją w przyszłość. Zapewne zabrzmi to dziwnie, ale światowy kryzys ekonomiczny stworzył szansę zdobycia pożądanych sojuszników z dwóch wymienionych wcześniej stolic. Moskwa i Pekin nie mają bowiem wystarczających środków, aby przeciwdziałać dotykającej je światowej recesji. Ma je rząd amerykański, a przynajmniej wszem i wobec ogłasza, że ma. Do tego dochodzi jeszcze jedna sprawa, o której wspomina Fukuyama. Uważa on, że znakomita większość muzułmanów nie nienawidzi Stanów Zjednoczonych, do czego przekonywał świat i swoich sojuszników Bush. Wydaje się, że wielu młodych Irańczyków, którzy wychowali się pod władzą islamskiej dyktatury, nieszczególnie za nią przepada i wolałoby żyć w bardziej otwartym, nowoczesnym, prozachodnim społeczeństwie - dodaje Fukuyama. Nic więc dziwnego, że muzułmanie też się cieszyli z tego, że Barack Husejn Obama został 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Adam Bartosiewicz\*
\*Autor jest dziennikarzem i publicystą Centrum Informacji Obywatelskiej. Naukowo zajmuje się problematyką religii i spraw międzynarodowych w Instytucie Politologii UKSW.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski