MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kmiecik: Nie jestem żadnym pomnikiem

Rozmawia Bartosz Karcz
Kazimierz Kmiecik na trybunach stadionu swojej ukochanej Wisły
Kazimierz Kmiecik na trybunach stadionu swojej ukochanej Wisły Andrzej Banaś
Wciąż mogę ściągnąć buty z kołka i wyjść na trening. Na boisku spędziłem więcej czasu niż w domu. Gdybym został w weekend w domu, żona nie wiedziałaby, co robić – mówi KAZIMIERZ KMIECIK, były piłkarz Wisły

– Panie Kazimierzu, wszystko zaczęło się...

– W Węgrzcach Wielkich. Mój dom stał dosłownie 50 metrów od boiska Węgrzcanki. Były inne czasy. Nie mieliśmy tak wielu atrakcji jak teraz. Kopaliśmy więc cały czas: na przerwach, po lekcjach, od rana do wieczora. Było łatwiej, bo szkoła stała niedaleko – jej budynek mieścił się za jedną z bramek stadionu. Węgrzcanka zatem była moim pierwszym klubem.

– Kolejnym była Cracovia. Jak to się stało, że trafił Pan do „Pasów”?

– Byłem na kolonii koło Limanowej z kolegą, który kopał w Cracovii. Oczywiście graliśmy dużo w piłkę. Dostrzegł od razu, że coś potrafię, więc zaczął mnie namawiać, żebym przeszedł do nich. Później był jeszcze turniej „dzikich drużyn”. Zebrałem grupę paru chłopaków i zgłosiliśmy się. Po meczu podszedł do mnie ś.p. trener Ignacy Książek i zaproponował grę w „Pasach”. Szperacze talentów byli wówczas w każdym większym klubie. W Cracovii właśnie Książek, w Wiśle trener Mieczysław Jezierski. Chodzili po Błoniach i patrzyli, jak chłopcy kopią. Najzdolniejszym proponowali, żeby zapisywali się do ich klubów.

– W domu miał Pan tradycje sportowe?

– Jedynie wujek grał trochę w Węgrzcance. Tata początkowo nie patrzył zbyt przychylnym okiem na moje granie. Mama natomiast miała inne podejście. Zawoziła mnie na mecze, bardzo o mnie dbała. Była moim pierwszym, najwierniejszym kibicem. Zresztą na mecze Wisły chodzi do dzisiaj.

– W Cracovii długo Pan nie pograł. Kibice „Pasów” przez wiele lat mieli za złe Wiśle, że zabrała jej tak zdolnego juniora.

– W Cracovii grałem dwa lata. Zacząłem dostawać powołania do młodzieżowej reprezentacji Polski. Na jednym zgrupowaniu spotkaliśmy się z Krzyśkiem Obarzanowskim, który grał w Wiśle. I to właśnie on zaczął mnie namawiać, żebym się przeniósł. Przekonał mnie.

– Cracovia robiła problemy?

– Chciała mnie zatrzymać, ale problemy zrodziły się także w domu. Doszło nawet do małej scysji między mamą i tatą. Mama pracowała w spółdzielni, a Cracovia była właśnie klubem spółdzielczym. Tata natomiast był milicjantem, więc wolał, żebym grał w Wiśle. W końcu mama machnęła ręką, powiedziała, że najważniejsze, żebym był zadowolony. A ja już podjąłem decyzję, chciałem przejść do Wisły. Wiedziałem, że tam będę miał lepsze perspektywy.

– Pod koniec lat 60. XX wieku trafił Pan do pierwszej drużyny. Pewnie dla młodego chłopaka było to wielkie przeżycie?

– Ogromne. Nie miałem nawet 17 lat, gdy w meczu z Szombierkami Bytom zadebiutowałem w ekstraklasie. To był ostatni mecz w sezonie 1967/1968. Wygraliśmy 2:0, ale myśleliśmy, że spadliśmy. Okazało się jednak, że w ŁKS przegrał z Pogonią Szczecin i to on poleciał.

– Jako młody zawodnik musiał Pan znać swoje miejsce w szeregu?

– To był zespół, w którym grały prawdziwe legendy, jak Fryderyk Monica, Władysław Kawula. Trzeba było się odnaleźć w tym towarzystwie. Mną zaopiekował się Ryszard Wójcik. Ale muszę powiedzieć, że wszyscy podchodzili do mnie życzliwie. Jak np. wracaliśmy w nocy z wyjazdu, to zawsze któryś z kolegów zabierał mnie i odwoził do domu.

– W kolejnych latach do drużyny Wisły weszło wielu wychowanków. Przyszły sukcesy, m.in. w europejskich pucharach.

– Każdy wyjazd za granicę był dużym przeżyciem. Chcieliśmy się pokazać. Szczególnie mile wspominam mecze z Celtikiem Glasgow.

– Strzelił Pan Szkotom w sumie trzy bramki. Szacunku musieli nabrać do was już po pierwszym meczu w Glasgow, gdzie zremisowaliście 2:2.

– Owszem, ale na pomeczowym bankiecie i tak zapewniali, że spokojnie nas ograją w Krakowie.

– Nie wzięli pod uwagę, że Wisła ma Kmiecika? Strzelił Pan w rewanżu dwa gole, ale szczególnie ten z kilkudziesięciu metrów do dzisiaj jest wspominany przez starszych kibiców. Pan chyba też dobrze go pamięta, bo gdy stacja Orange Sport poprosiła Pana, żeby zademonstrował Pan tego gola, odtworzył Pan go bezbłędnie.

– Bo to był taki gol, że trzeba było zrobić ruch w lewo, w prawo i uderzyć precyzyjnie. Dlatego dobrze go pamiętam. Drużyna rzeczywiście była wtedy mocna. Już w 1974 roku na mistrzostwa świata pojechała piątka piłkarzy Wisły. Powoli tworzył się zespół, który w 1978 roku zdobył mistrzostwo Polski.

– Ma Pan dwa medale igrzysk olimpijskich, jeden mistrzostw świata. Z tych wielkich imprez jest coś, co szczególnie Pan zapamiętał?

– Klimat igrzysk i mistrzostw świata to dwie różne sprawy. Na igrzyskach kapitalną sprawą było to, że spotykaliśmy się wszyscy na stołówce. Gdy ktoś zdobywał medal, gratulowało się mu serdecznie. Atmosfera wioski olimpijskiej to było coś wyjątkowego.

– Dwa lata po zdobyciu medalu na igrzyskach olimpijskich w Monachium znów odnieśliście ogromny sukces. Zajęliście trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Pan zagrał wtedy jedynie w dwóch meczach. Był niedosyt?

– Był. Chciałem grać jak najwięcej, ale trener Górski miał swoją koncepcję, w której poszczególne formacje tworzyli zawodnicy z jednego klubu. Skoro drużynie szło, to nie mogłem mieć do niego pretensji. Kazimierz Górski był wyjątkową postacią. Potrafił stworzyć taką atmosferę, że żaden zawodnik, nawet jeśli siedział tylko na ławce, nie miał do nikogo żalu. Był dla nas jak ojciec.

– Atmosfera była podstawą waszych sukcesów?
– Też. Byliśmy grupą chłopaków, która nie stroniła od zabawy czy żartów. Często przekonywał się o tym Jacek Gmoch. Lubił się zakładać. Kiedyś Kaziu Deyna droczył się z Gmochem, że na pewno nie zje surowego ślimaka. Trener oczywiście podjął wyzwanie, zakład wygrał, a my mieliśmy z niego wielki ubaw.

– Gdyby taki sukces , jak Wy wtedy, odniosła dzisiejsza reprezentacja Polski, to jej piłkarze pewnie otrzymaliby oferty transferów do najlepszych klubów świata. Wy takich możliwości nie mieliście. Żałowaliście?

– Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie ma na to żadnych szans. Żeby myśleć o wyjeździe, trzeba było skończyć 30 lat. Dopiero później tę granicę obniżono do 28 lat. Dziś jest tak, że chłopak ma 16 lat, dwa razy dobrze kopnie piłkę i już go chcą wywozić.

– Wasz kolejny, tym razem srebrny medal na igrzyskach olimpijskich w Montrealu przyjęto wręcz jak klęskę.

– Tak, a przecież to był ogromny sukces. Na dwóch igrzyskach z kolei zagraliśmy w finale!

– Wróćmy do Wisły. Wspomnieliśmy, że mieliście w latach 70. bardzo mocną drużynę, ale tylko jeden raz zdobyliście mistrzostwo Polski. Zastanawiał się Pan, dlaczego tych tytułów nie było więcej?

– Mam duży niedosyt, bo powinniśmy rzeczywiście zdobyć dwa, trzy mistrzostwa. Byliśmy świetną paczką kumpli, ale brakowało nam takiego trenera-ojca, jak Kazimierz Górski w reprezentacji. Kogoś, kto wprowadziłby do tej drużyny nieco więcej dyscypliny. Nie mieliśmy twardej ręki, prawdziwego dowódcy. Stąd tylko jedno mistrzostwo Polski.

– Po wywalczeniu tego tytułu dobrze radziliście sobie w rozgrywkach o Puchar Europy. Byliście bardzo blisko gry w półfinale, ale ponieśliście w Malmoe chyba do dzisiaj niewytłumaczalną porażkę. Przypomnijmy fakty – wygraliście w Krakowie 2:1, a w rewanżu do 66 min prowadziliście 1:0, by ostatecznie przegrać 1:4. Pamięta Pan atmosferę w szatni po tym meczu?

– Była kompletna cisza. Wszyscy mieli spuszczone głowy, każdy zastanawiał się, co się stało. A przecież mogliśmy zagrać w finale. W półfinale trafilibyśmy najprawdopodobniej na Austrię Wiedeń, która była absolutnie w naszym zasięgu, bo to był słabszy zespół niż Malmoe.

– Na koniec swojej przygody z Wisłą miało miejsce jeszcze jedno ważne w Pańskim życiu wydarzenie – ożenił się Pan. Jak poznał Pan swoją żonę, byłą piłkarkę ręczną Cracovii?

– W tamtych latach chodziło się na wszystkie sportowe imprezy w Krakowie. Na koszykówkę, siatkówkę w Wiśle, na piłkę ręczną w Cracovii. Nie było takich antagonizmów jak teraz, więc widok piłkarza Wisły na meczu Cracovii nie był niczym zaskakującym. Trafiłem na mecz szczypiornistek „Pasów” i wypatrzyłem Małgosię. Później spotkaliśmy się w kawiarni i tak to się zaczęło. To było w okresie, gdy wróciłem na krótko do Polski po wyjeździe do Belgii. Szybko poszło, bo znaliśmy się raptem trzy, cztery miesiące i postanowiliśmy się pobrać.

– Wesele było huczne?

– Oj, było. Zorganizowaliśmy je w moim domu w Węgrzcach Wielkich. Ustawiliśmy namiot w ogrodzie i drużyna miała tygodniowe zgrupowanie...

– Fakt, że Pańska żona była sportowcem, pozwalał jej lepiej zrozumieć, czym jest życie piłkarza?

– Dzięki temu lepiej mnie rozumiała i rozumie do dzisiaj. Zawsze była dla mnie oparciem, za co jestem jej wdzięczny.

– Dochowaliście się Państwo dwójki synów, ale tylko Grzegorz poszedł w Pańskie ślady. Podobno nie chciał Pan za bardzo doradzać synowi?

– Dwa razy w życiu wyszedłem z nim na trening, ale musiałem zejść szybko z boiska, bo nerwowo nie wytrzymywałem. Grzesiek nie chciał mnie słuchać, wiedział lepiej, więc doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu.

– Drugi z synów nie chciał grać w piłkę?
– Piotrek był raz na treningu i tyle. Bardziej interesował się muzyką. Jest dzisiaj organistą w kościele w Strumianach. Skończył też AGH i uczy chemii w liceum.

– Jest szansa, że jeszcze jeden Kmiecik kiedyś w Wiśle zagra, bo ma Pan też wnuka. Pewnie jest oczkiem w głowie dziadka?

– Oj, tak, Franek dostarcza mi teraz najprzyjemniejszych chwil. Jak przyjeżdża do Węgrzc, to bardzo lubi pokopać sobie piłkę z dziadkiem. Ma jednak dopiero cztery lata, więc jeszcze wszystko w jego życiu może się zmienić.

– Pańskie życie związane jest nie tylko z Krakowem i Węgrzcami, ale również z zagranicą, gdzie grał Pan przez dobre kilka lat i to z sukcesami. Wspomniał Pan już o wyjeździe do Belgii.

– Zanim wyjechałem do Belgii, już rok wcześniej miałem propozycje z Austrii i Rapidu Wiedeń. Nie dostałem jednak zgody na transfer. W końcu pojawiła się propozycja z Charleroi. I na początku wszystko wyglądało dobrze. Tylko że po pół roku klub zaczął mieć problemy finansowe i musiałem wracać. Przez moment wydawało się, że trafię w końcu do Austrii, ale znów sprawa rozbiła się o pozwolenie na wyjazd. Grałem w Wiśle i nagle pojawił się temat wyjazdu do Grecji. Stał za tym Jacek Gmoch.

– Który, dodajmy, nie wziął Pana na mistrzostwa świata do Argentyny, mimo że był Pan królem strzelców ekstraklasy.

– Miałem o to ogromny żal do Gmocha, ale tym, że pomógł mi w wyjeździe do Grecji, odkupił swoje winy i przeszła mi złość na niego. Do dzisiaj mówi zresztą, że popełnił błąd w 1978 roku, że nie zabrał mnie na ten mundial. Okres gry w Larissie wspominam bardzo miło. Początkowo dawały mi w kość upały, ale się przyzwyczaiłem. Zdobyliśmy wicemistrzostwo, a później Puchar Grecji.

– Muszą tam Pana dobrze pamiętać, skoro później był Pan jeszcze trenerem Larissy.

– Do dzisiaj gdy tam jadę, czuję się jak u siebie.

– Jak przyzwyczaił się Pan do stylu życia w Grecji?

– Początkowo, gdy jeździłem samochodem, to strasznie na mnie trąbili. W końcu jednak nauczyłem się, jak poruszać się po ulicach. Mieszkało tam dużo Polaków lub Greków, którzy uczyli się w Polsce i później wracali do ojczyzny. Ciągle mam tam świetne kontakty.

– Po Grecji były Niemcy, czyli kraj bardziej zbliżony do nas kulturowo.

– Skontaktował się ze mną kolega, który powiedział mi, że w Stuttgarcie szukają takiego zawodnika jak ja. Wolałem już w tamtym okresie być bliżej Polski. Trochę mnie zdenerwowało, że Larissa przedłużała negocjacje na temat przedłużenia kontraktu. Obudzili się po tym, jak w 1985 roku zdobyliśmy Puchar Grecji. Ale ja wtedy już byłem po rozmowach ze Stuttgarter Kickers i ostatecznie trafiłem do tego klubu, w którym grałem trzy lata.

W 1987 roku doszliśmy do finału Pucharu Niemiec, w którym spotkaliśmy się z HSV, gdzie grał Mirek Okoński. Długo utrzymywał się remis, ale ostatecznie bramkę strzelił Manfred Kaltz i puchar pojechał do Hamburga. Ze Stuttgartu odszedłem w 1988 roku po awansie do 1. Bundesligi. Potrzebowali już młodszych zawodników. Do dzisiaj jednak o mnie pamiętają. Byłem m.in. zaproszony na stulecie klubu w 1999 roku. Na koniec pograłem jeszcze w Offenburgu.

– Gdy wrócił Pan do Polski w 1989 roku, miał Pan 38 lat. Trudno było podjąć decyzję o zawieszeniu butów na kołku?

– Doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jak będą grać młodsi. Trenerem Wisły był Bogusław Hajdas, później Adam Musiał, a mnie dołączono do sztabu.

– Sam również prowadził Pan Wisłę. Nie myślał Pan, żeby później pracować samodzielnie w innych klubach?
– Podjąłem taką próbę, gdy dostałem propozycję od Larissy. Żeby tam jednak pracować, to trzeba mieć charakter Greka, czyli mówić jedno, a robić drugie. Ja tak nie potrafię. Prezes miał układy z zawodnikami. On mówił jedno, ja drugie i na dłuższą metę tak się nie dało pracować. Wróciłem więc do Krakowa i już nie myślałem o tym, żeby pracować gdzie indziej niż w Wiśle. To jest mój klub. Całe moje życie.

– Dochował się Pan następców w Wiśle, którzy strzelali ponad sto bramek w ekstraklasie. Zawsze wyrażają się o Panu z dużym szacunkiem.

– Cieszę się, że chłopcy strzelali te bramki dla Wisły, jak Tomek Frankowski czy Maciek Żurawski, a teraz Paweł Brożek. Mnie wielką satysfakcję sprawia, że mogę ciągle przyjechać na trening, założyć buty i wyjść z nimi na boisko. Spędziłem na nim więcej czasu niż w domu. Zona jakbym w weekend był w domu, to nie wiedziałaby pewnie, co robić... Choć mówiąc poważnie, jak już mamy trochę czasu dla siebie, to potrafimy sobie go zorganizować. Lubimy pójść z psem na spacer czy przyjechać do Krakowa, gdzieś razem wyjść.

– Czuje się Pan jak żywy pomnik Wisły?

– Jestem człowiekiem spełnionym. Osiągnąłem trochę w futbolu, mam szczęśliwą rodzinę. Czego chcieć więcej? Pomnikiem jednak nie jestem. Niech kibice żyją obecnym zespołem. Chciałbym, żeby udało nam się stworzyć taką drużynę, która znów zdobędzie mistrzostwo Polski i dostarczy wiele radości wszystkim, którzy żyją tym klubem. A ja, dopóki będę miał zdrowie i siły, będę pomagał.

***

Kazimierz Kmiecik urodził się 19 września 1951 roku w Węgrzcach Wielkich. W tej miejscowości mieszka zresztą do dzisiaj. Jest wychowankiem miejscowej Węgrzcanki. Najmocniej związany jest z Wisłą Kraków, w której grał przez 14 lat (350 meczów). Dla „Białej Gwiazdy” strzelił w sumie 180 bramek, z czego 153 w lidze. W reprezentacji Polski zagrał 34 razy, strzelił 8 bramek. Jest medalistą olimpijskim – złotym z Monachium (1972) i srebrnym z Montrealu (1976). W 1974 roku z reprezentacją zajął 3. miejsce na mistrzostwach świata w Niemczech.

Po zakończeniu kariery piłkarskiej został trenerem. Prowadził m.in. Larissę, ale związany jest przede wszystkim z Wisłą, gdzie był już trenerem I zespołu, rezerw. Pracował też w drużynie Młodej Ekstraklasy. Obecnie jest asystentem trenera Franciszka Smudy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski