Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kocha Kraków. To tu usłyszała kiedyś: Ech, Seniuk to była bomba

Rozmawia Jolanta Ciosek
Uciekłam z Krakowa do stolicy, bo chciałam się st ąd wyrwać choć na jeden sezon. Zostałam na zawsze.
Uciekłam z Krakowa do stolicy, bo chciałam się st ąd wyrwać choć na jeden sezon. Zostałam na zawsze. Andrzej Banaś
W szkole teatralnej postrzegano mnie jako osobę pozbawioną temperamentu. Kiedyś koledzy zajrzeli do notesu z uwagami pedagoga o studentach. O każdym sporo napisał, a o mnie tylko jedno zdanie: "Ciężka artyleria". I to nie z powodu wagi - wspomina Anna Seniuk

- "Pragnie wiele i to natychmiast. Jeżeli nawet podporządkuje się poleceniom innych, to i tak zachowa własne zdanie. Lubi błyszczeć i olśniewać otoczenie. Żywa, pomysłowa i nieprzeciętnie ruchliwa. Ma chłonny i błyskotliwy umysł, namiętność, niemniej jednak powinna uważać na swoją porywczość. Nie przejmuje się porażkami, gdyż jej poczucie odpowiedzialności dostosowane jest do tego, co dla niej wygodne. Umie rozkazywać i wymuszać posłuszeństwo" - czy te słowa coś Pani mówią?

- To chyba nie o mnie??

- To charakterystyka osoby o imieniu Anna. I jeszcze muszę Panią zmartwić: ponoć Anny uwielbiają mataczyć. Zgadza się?

- "Wiele i natychmiast" - to nie ja. A w pozostałych stwierdzeniach? Być może w każdym jest krztyna prawdy. Jeśli prowadzę swój statek, to odpowiedzialnie trzymam stery w rękach. Jeśli muszę, potrafię podejmować szybkie decyzje. Nie posiadam jednak w sobie cech przywódczych i nigdy nie miałam ambicji zasiadania na kierowniczych stanowiskach. Najlepiej czuję się jako szara eminencja.

A co do mataczenia? Powiem tak: jeśli zagmatwana sytuacja wymaga wywikłania się z niej, nie urażając jednocześnie nikogo,
to czasami używam nazwijmy to… dyplomacji. Nie znoszę awantur, histerii. Sama też nie jestem osobą gwałtowną czy nieopanowaną.

- Czyli: do rany przyłóż?

- Nie. Tak różowo to nie jest. Ale wizerunku rozbieganej, energicznej, dynamicznej kobiety też nie lubię. W szkole teatralnej byłam wręcz postrzegana jako osoba pozbawiona temperamentu. Kiedyś koledzy zajrzeli do notesu z uwagami pedagoga o studentach. O każdym coś tam było, a o mnie jedno zdanie: "Ciężka artyleria". I to nie z powodu wagi, bo wówczas byłam szczupłą, wiotką blondynką, pełną zawstydzenia.

(Jak ja się w tej szkole w ogóle znalazłam?!) Żywiołowe najczęściej są moje postaci sceniczne, które niesłusznie widzowie utożsamiają ze mną prywatnie. W życiu zrobiłam zaledwie jedną awanturę na forum publicznym, a temperament sceniczny to tak naprawdę odkryłam w sobie dopiero w Starym Teatrze, gdzie dostałam angaż po studiach.

- Szkoła Teatralna, Stary Teatr, Jama Michalika, Kabaret Literacki - te początki to były dla Pani szczęśliwe krakowskie lata?

- Bardzo. Choć minęło już prawie 50 lat od ukończenia studiów, to z wieloma kolegami przyjaźnimy się do dziś. Pomagamy sobie. Tak naprawdę to nigdy nie rozstałam się z Krakowem. Jak można nie pamiętać miasta młodości i koronowania na królową juwenaliów? To były szalone dni. Roztańczone Planty, spotkania w ciemnych zaułkach, grzane wino w Pasiece, najpopularniejszej wówczas winiarni na Małym Rynku, Piwnica pod Baranami… Kraków to moje "przyszywane" rodzinne miasto.

- Podobno ktoś wybił szyby w gablotach przed Starym Teatrem, by ukraść z nich Pani zdjęcie?

- To prawda. Nawet poznałam tego człowieka.

- Ale ten najpiękniejszy ze światów ujrzała Pani w Stanisławowie?

- Stanisławowa - miasta, gdzie przyszłam na świat - nie pamiętam. Jestem pozbawiona tych wspomnień. Jako miejsce urodzenia mam wpisywane przez władze kolejne państwa: najpierw Polskę, potem Związek Radziecki, teraz Ukrainę. Byłam małą dziewczynką, gdy wraz z dziadkami, rodzicami i siostrą pod koniec wojny zostawiliśmy wszystko i bydlęcym wagonem wyjechaliśmy na zachód. Zapamiętałam kilka obrazów.

To takie przebłyski. Płonący ogień w piecyku na środku wagonu, sterty koszy, pierzyn i poduszek, na których siedzieli dziadkowie. Wyglądali jak ci starzy ludzie z opowieści Brunona Schulza.

Zatrzymaliśmy się najpierw w Jawiszowicach, później w Zatorze pod Oświęcimiem, w pałacu Potockich, gdzie mieściła się szkoła rolnicza, której ojciec był dyrektorem. Były jeszcze Krzeszowice, aż wreszcie dotarliśmy do Krakowa. Te ciągłe zmiany miejsca, inne pokoje, mieszkania, ciągła zmiana szkół - to był koszmar. A Kraków? To był czas stabilizacji, westchnień i pierwszych miłości.

- Którzy mistrzowie z krakowskiej PWST mieli wpływ na Pani teatralny rozwój?

- Eugeniusz Fulde - wybitny pedagog, Marek Walczewski - jego asystent, który był gwiazdą Konrada Swinarskiego i bardzo interesującą osobowością. Dawał nam jakiś kolor szaleństwa, wyobraźni. Uczył nas także Jerzy Nowak, wielki erudyta i artysta. Zajęcia z piosenki i prozy prowadziła profesor Marta Stebnicka. To ona zaprotegowała mnie do Kabaretu w Jamie Michalikowej, co wówczas stanowiło w Krakowie ogromne wyróżnienie.

- Dlaczego Warszawa musiała nam Panią porwać?
- Uciekłam z Krakowa, gdzie mieszkałam z rodzicami prawie do trzydziestki. W maleńkim mieszkaniu nie miałam nawet swojego pokoju. Gdy dostałam propozycję z warszawskiego teatru Ateneum, po prostu wyjechałam, choć w Krakowie miałam już ustaloną pozycję: etat w Starym Teatrze, nagrody publiczności, występowałam też w dwóch kabaretach literackich. Czy ktoś o zdrowych zmysłach zostawia taki skarb? Sporo mnie to kosztowało, ale chciałam się wyrwać choć na jeden sezon. I tak zostałam.

- W Warszawie miała Pani szczęście do znakomitych reżyserów.

- Nie tylko do reżyserów. Również do kolejnych dyrektorów, nauczycieli i kolegów w teatrze. Mówi się, że teatr jest miejscem pełnym intryg i zazdrości - ja tego nigdy nie doświadczyłam. Wszystko, co dobre, zaznałam w teatrze. Mogłam liczyć na przyjaźń i opiekę. Trzej moi dyrektorzy to najwięksi artyści XX wieku: Hübner, Warmiński, Dejmek. Miałam styczność z największymi osobowościami. To byli panowie z wielką klasą i elegancją. Najwyższej próby profesjonaliści.

- Nawet surowego Kazimierza Dejmka tak czule Pani wspomina?

- Perfekcyjny dyrektor. Miałam w jego teatrze bardzo przykrą przygodę. Jeden jedyny raz w życiu zdarzyło mi się nie przyjść na przedstawienie. Po prostu zapomniałam. Trzeba było odwołać. Straszne.

- Jak mówi porzekadło: aktor może nie przyjść na przedstawienie tylko jeden raz: kiedy umrze.

- No właśnie. A ja, niestety, żyłam! I co z tym było zrobić? W takiej sytuacji obciąża się aktora kosztami spektaklu. Przychodzę więc na drugi dzień skruszona do gabinetu dyrektora - znanego z nieprawdopodobnej dyscypliny, chcę przeprosić, kajać się. On nie dopuściwszy mnie do głosu pyta: "Gotówką czy na raty?". Kiedy w końcu powiedziałam, że bardzo mi przykro, że właśnie z panem mi się to przydarzyło, to Dejmek spuentował: "Powiedziała panna Ziuta panu Waldkowi, leżąc na kanapie".

- Brakuje dziś takich ludzi z klasą?

- Bardzo. Wszędzie i w każdych okolicznościach. Nie istnieje już powiedzenie: "nie wypada" - nagminne jest hołdowanie zasadzie: "jeśli coś nie jest zabronione, to jest dozwolone". A gdzie miejsce na dobry obyczaj? Bywa, że muszę uczyć studentów, że niestosownym jest przysyłanie mi SMS-a z informacją, że się nie będzie obecnym na zajęciach.

- A przecież jest Pani uwielbiana przez młodzież?

- No, nie przez wszystkich. Muszę jednak być wobec nich szczera, zawsze konsekwentna, co nie znaczy, że chcę komukolwiek robić przykrość. Jeśli widzę, że student nie stara się, nie pracuje i efekty tego, co robi, są marne, to mówię mu to bez ogródek. Niedawno jeden z moich wychowanków na mój komentarz o braku predyspozycji aktorskich odpowiedział mi: "O, nie, pani profesor, predyspozycje to akurat mam. Proszę o inną uwagę".

- W ciągu ostatnich kilkunastu lat spotykamy się po raz kolejny, a Pani wciąż się nie zmienia. Czas się Pani nie ima. Jakim cudem?

- Nie wszyscy są tego zdania. Nie tak dawno jechałam taksówką. Widzę, że kierowca uporczywie mi się przypatruje. W końcu, nieco poirytowana, pytam: "Dlaczego pan bez przerwy tak się przygląda?". A on odrzekł ze spokojem: "Patrzę, jak ten czas szybko leci". Odpowiedziałam ze śmiechem: "Panu też leci".

- Zawsze miała Pani poczucie humoru?

- Tego zawodu nie da się uprawiać bez poczucia humoru i bez dyscypliny. Nie mając tych podstawowych zasad, wszystko się rozlatuje. Zapasiewicz zawsze mówił, że uprawiamy bardzo niepoważny zawód, dlatego należy go traktować poważnie.

- Okres Wielkanocny to czas refleksji, zatrzymania się nad sobą i swoim życiem. Często zadaje Pani sobie pytanie o sens życia?

- Jestem jednym wielkim znakiem zapytania. Wciąż siebie męczę: Czy mam wpływ na swój los, czy jestem tylko liściem na wietrze? Czy mam się zdać na fatum, czy iść pod prąd? Czy to wszystko jest gdzieś do końca zapisane? Tego się nigdy nie dowiemy. To jest Tajemnica. Cudowna zresztą. Staram się iść przez życie nie za pomocą siekiery i łomu, tylko powoli drążyć skałę. Myślę, że to, co mnie spotkało, chyba przerosło moje nadzieje. Miałam udane życie, choć nie było pozbawione dramatycznych momentów. Ciągle uczę się szacunku dla ludzi, żeby nie sprawiać im bólu. Uczę się wdzięczności za dobro, jakie spotkało mnie od nich.

- A kiedy dopadły Panią chwile strasznej choroby, pytała Pani o sens bólu, cierpienia?

- Jestem wierząca, więc widzę sens w każdej takiej, nawet bardzo trudnej sytuacji. Choćby taki, że Ktoś na górze daje sygnały: zatrzymaj się, nie pędź, pomyśl. A my nie słuchamy, więc zsyła nam czas na wyciszenie. Nie zadawałam pytania: dlaczego właśnie ja.

- Wedle słów księdza Kazimierza Orzechowskiego, który powiedział mi niegdyś podczas wywiadu: "Pamiętaj, nigdy takich pytań nie zadawaj, bo i tak nie znajdziesz na nie odpowiedzi".

- I Kazimierz miał absolutną racje. Walczyłam po swojemu: cierpliwością, bez pośpiechu. Zarówno podczas choroby, jak i w innych dramatycznych momentach życia. Cały czas uczę się z trudem optymizmu, bo z natury jestem "zamartwiaczem".

- Pamięta Pani Wielkanoc z dzieciństwa?
- Pamiętam kolorowy czas przed świętami, dziecięce rękodzieła: woskowanie jajek, malowanie farbkami. To był radosny czas.

- Gdzie spędzi Pani te święta?

- Z rodziną, u mnie w domu. Mam duży stół, wszyscy się zmieszczą.

- A jakie życzenia złoży Pani najbliższym?

- To są życzenia dla nas wszystkich: nauczmy się wybaczać, bo to jest najważniejsze. I miejmy poczucie humoru. Na miłość boską: śmiejmy się częściej z siebie samych. Bo, jak napisał ksiądz Twardowski: "Pan Bóg wymyślił humor, by ocalić czułość''.

***
Nie ma stałego rytmu życia: raz wypoczywa, innym razem pracuje do upadłego. Lubi nieprzewidywalność, stąd też jej miłość do dalekich podróży. Ceni sobie samotność. Uwielbia Kraków, w którym spędziła wspaniałe lata, została królową juwenaliów, a Wojciech Plewiński, który robił jej fotografię na okładkę "Przekroju", wspomina: "Ech, Seniuk to była bomba. Chodząca pokusa". Znakomita aktorka filmowa i teatralna, prof. Akademii Teatralnej w Warszawie. W 1964 roku ukończyła PWST w Krakowie i zadebiutowała w Starym Teatrze rolą Irmy w "Wariatce z Chaillot".

Zagrała dziesiątki ról dramatycznych i charakterystycznych. W kilkudziesięciu filmach i serialach stworzyła świetne kreacje, a publiczność pokochała ją za rolę Magdy Karwowskiej z serialu "Czterdziestolatek". Wielka gwiazdą Teatru Polskiego Radia. Od 2003 r. związana z Teatrem Narodowym. Uwielbia uczyć młodzież, bo daje jej siłę i uruchamia wyobraźnię. Z kompozytorem Maciejem Małeckim ma dwójkę dzieci: Magdalenę i Grzegorza, który jest aktorem. Niedawno Kraków oglądał mamę z synem w "Obietnicy poranka".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski