Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kokietuje czy naprawdę czuje się aktorem prowincjonalnym?

Henryka Wach-Malicka
Henryk Talar podsumowuje 50 lat na scenie i ekranie: „Jak się obejrzę za siebie, muszę przyznać: wykonałem kawał porządnej roboty”
Henryk Talar podsumowuje 50 lat na scenie i ekranie: „Jak się obejrzę za siebie, muszę przyznać: wykonałem kawał porządnej roboty” Fot. wojciech barczyński
Wywiad. Henryk Talar, znany m.in. z serialu „Polskiego drogi”, o półwieczu swojej kariery aktorskiej, nietypowym debiucie scenicznym i o tym, dlaczego nie został w Krakowie.

- Jakoś trudno uwierzyć w te pańskie 50 lat na scenie. Kilkaset ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych zaświadcza jednak o nich bezdyskusyjnie.
- A wie pani, że ja swoich ról-wcieleń nie liczę? Zrobili to za mnie inni. Ja tylko pamiętam, że miałem role udane i takie, które chętnie bym tu i ówdzie poprawił.

- Samokrytyka? To raczej nietypowe w tym zawodzie.
- Jeśli podchodzi się do niego na zasadzie „zagrać i zapomnieć”, faktycznie, można nie wyciągać wniosków z własnych potknięć. Choć na czyich błędach człowiek ma się uczyć, jeśli nie na swoich? Inna rzecz, że ja jestem z tego pokolenia, które za podstawę zawodu uznawało mozolne wspinanie się po szczeblach scenicznego wtajemniczenia. Najpierw nauka, potem terminowanie, także na prowincji (cóż to zresztą znaczy?), podpatrywanie doświadczonych aktorów, a dopiero potem skok na głęboką wodę.

- I Pan wybrał taką drogę. Po skończeniu, z wyróżnieniem, krakowskiej PWST, otrzymał Pan propozycję angażu w tym mieście, jednak z niej nie skorzystał!
- Nigdy nie żałowałem. Dzięki swojej decyzji już w pierwszych latach na scenie zagrałem wiele ważnych ról. Takich, których w Krakowie prawdopodobnie długo bym nie dostał; tutejsze teatry pełne były bardziej ode mnie uznanych artystów. Na owej „prowincji” - jeśli w ogóle można tak mówić o Kaliszu czy Szczecinie - zagrałem przecież Konrada w „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego, tytułowego Eryka XIV w dramacie Strindberga, Andrzeja Prozorowa w „Trzech siostrach” Czechowa czy Willy’ego w „Niemcach”… Grałem raz lepiej, raz trochę gorzej, ale z każdą rolą nabierałem doświadczenia. Nawet w pozornie prostych sprawach, jak to, kiedy mówić głośniej, kiedy ciszej i jak zachowywać się na drugim planie. Początkujący aktor tak wtedy jak i dziś musi po prostu dużo grać. Tymczasem obserwuję moich młodych, utalentowanych kolegów z Teatru Narodowego w Warszawie. Pracują na renomowanej scenie, ale grają rzadko, a czasem ani razu w sezonie. Nie dlatego, że ktoś ich traktuje złośliwe. Zwyczajnie - czekają na swoją szansę w bardzo długiej kolejce. Lata mijają, a niektórzy z nich wciąż stoją w tym samym zawodowym punkcie.

- Gromadził Pan artystyczny potencjał przez lata, ale niepowtarzalny głos miał Pan od urodzenia. To była pierwsza pokusa, żeby zostać aktorem?
- Cóż za zbieg okoliczności! Nie wiedziałem przecież, że zada pani takie pytanie. A wczoraj o tym myślałem. Konkretnie przed mikrofonem I Programu Polskiego Radia, gdzie nagrywałem fragmenty nowej, nawiasem mówiąc, mocno „pieprznej”, powieści „Jaśnie Pan” Jaume Cabre’a. Czytałem, czyli operowałem tylko głosem. I przypomniałem sobie moment, gdy nie dostałem się za pierwszym razem do szkoły teatralnej. Byłem wtedy, nie ukrywam, rozżalony. Ale dociekliwy. Zapytałem listownie, czego mi brakuje. Otrzymałem odpowiedź mniej więcej taką: „nie ten talent, nie ten wzrost i nie ten głos”. W młodości rzeczywiście miałem poczucie, że mój głos jest, nie wiem, jak to nazwać... no, że jest trochę „zdefektowany”. Ale od dzieciństwa moim idolem był wielki aktor Tadeusz Fijewski, którego namiętnie słuchałem. Ja, chłopak z podbeskidzkich Kóz, pomyślałem wówczas ambitnie, że zrobię wszystko, żeby mu… dorównać. Zacząłem dużo czytać, także na głos. Zaimponowałem tym zresztą kolegom z boiska. Ku mojemu zaskoczeniu, słuchali. Wtedy pomyślałem, że może ta barwa, trochę matowa, trochę chrapliwa, jest jednak czymś, co mnie odróżnia od innych… I chyba dlatego tak skonfundowała mnie uwaga profesorów ze szkoły aktorskiej. Po latach okazało się, że to jednak głos stał się jednym z atutów mojego aktorstwa.

- I przyniósł Panu Złoty Mikrofon. Pan w ogóle opływa w artystyczne złoto - Złoty Ekran, Złota Maska…
- Deprymują mnie wyróżnienia, ciągle uważam się w jakimś sensie za aktora prowincjonalnego, na którego spadają nie do końca zasłużone zaszczyty. Tylko, że jak pani to napisze, to pewnie powiedzą: „Talar kokietuje”.

- Przecież wyróżnienia nie spadają z nieba.
- To prawda. Jak się obejrzę za siebie, muszę uczciwie przyznać: wykonałem kawał porządnej roboty. Już od szkoły teatralnej. Nasz kolega z roku, przystojny brunet Leszek Tele-szyński mógł sobie spać do południa, a my - ja i Jurek Trela, też niekoniecznie amanckiej urody - ćwiczyliśmy od bladego świtu! Żartuję, oczywiście, ale coś w tym jest. Ci, co liczą sobie mniej centymetrów wzrostu, na ogół dłużej muszą udowadniać, że w aktorstwie coś potrafią.

Rozmawiała: Henryka Wach-Malicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski