Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Komunizm upadł po śniadaniu

Redakcja
Kiedy Roman Kozak, przewodniczący "Solidarności" w świdnickiej WSK, słyszy o historycznej roli kotleta schabowego z zakładowej stołówki, krzywi się. Narzeka, że słowo "kotlet" trochę obniża rangę zdarzeń, ale pewnym faktom nie zamierza zaprzeczać.

8

lipca 1980 r., we _wtorek, robotnicy podczas przerwy śniadaniowej poszli, jak zwykle, do zakładowego baru. Wkrótce zawrzało. Ceny kanapek i dań w ciągu jednego dnia skoczyły w górę o kilkadziesiąt procent. Rzeczony kotlet z 10,20 do 18,20 zł, przeliczając na dawne pieniądze. Co prawda władza dzień wcześniej informowała przez telewizory, że ze względu na trudną sytuację rynkową żywność w Polsce podrożeje, ale zapewniała, iż podwyżki nie obejmą punktów zbiorowego żywienia. Zakładowych stołówek też nie. Ludzi wyprowadziło z równowagi to, że zostali okłamani.
   Do dzisiaj trwają spory, kto pierwszy wyłączył maszynę w hali fabrycznej. Najczęściej wymienia się Mirosława Kaczana, który potwierdza tę wersję wydarzeń. Nie wszyscy się z nim zgadzają.
   - _Proszę sobie wyobrazić, że przez dwadzieścia lat nikt nie negował, że to ja jako pierwszy dałem sygnał do przerwania pracy - _mówi Mirosław Kaczan. - _Aż na jubileusz 20-lecia zdarzeń w Świdniku pojawiły się wypowiedzi różnych osób, które twierdzą, że to one zatrzymały zakład. Może nieporozumienie wynika stąd, że wszyscy ci, którzy zwoływali ludzi na swoich wydziałach, są przekonani o swojej kluczowej roli w rozpoczęciu strajku. Ja nie zamierzam się o to wykłócać, żeby nie prowokować zupełnie zbędnych dyskusji. Publicznie więc twierdzę, że byłem nie pierwszym, lecz jednym z pierwszych…

Minister przy obrabiarce

   Mirosław Kaczan zatrzymał obrabiarkę w wydziale 320; pracował przy produkcji pierścieni do piasty popularnego śmigłowca Mi-2. Stało się to, kiedy zdenerwowani ludzie wrócili z baru, okropnie po drodze złorzecząc. Krzyczeli, że władza sobie z nich kpi, a na życie mają coraz mniej pieniędzy. Kaczan, który mówi o sobie, że bywa impulsywny, miał wówczas powiedzieć do kolegi, Stanisława Konowałka: - Tak dalej nie może być, stajemy!
   Wyłączyli maszyny, a Maria Stańczak, pracująca w kontroli jakości, chwyciła się za głowę: - To we dwóch będziecie stać, we dwóch chcecie robić strajk?
   W lipcu 1980 r. w WSK-PZL w Świdniku, gdzie produkowało się jeszcze motocykle, pracowało ok. 8 tys. osób. 8 lipca prędko rozeszła się wieść o strajku na wydziale 320. W ciągu dnia, wydział po wydziale, stanęła wielka fabryka związana z obronnością kraju. Namowy członków kierownictwa zakładu i nadzoru produkcji do powrotu do pracy nie przyniosły rezultatu. Władza wpadła w popłoch.
   - Nigdy nie przypuszczali, że w takim Świdniku, mieście położonym na obrzeżach kraju, w zakładzie w dużym stopniu zmilitaryzowanym i, wydawałoby się, świetnie prześwietlonym, wybuchnie poważny strajk - _mówi przewodniczący Kozak.
   - _Tamtego lata docierały do nas informacje, że w kilku punktach kraju, między innymi w WSK w Mielcu, rośnie niezadowolenie robotników - _wtrąca Mirosław Kaczan. - _Wieści te pochodziły od kierowców i zaopatrzeniowców kursujących z towarem po całej Polsce. Kiedy 8 lipca wyłączyliśmy maszyny i oświetlenie, poczuliśmy się wyjątkowo nieswojo. Nigdy na tym wydziale nie było o tej porze tak cicho i ciemno…

   Na miejsce protestu w WSK-PZL w Świdniku ściągnięto pierwszego sekretarza KW PZPR w Lublinie oraz prezesa Gminnej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska", odpowiedzialnego za zaopatrzenie zakładowego baru.
   - Chociaż starzy działacze rzeczywiście strajk ten do dziś nazywają "rewolucją kotletową", rozmawialiśmy wtedy o różnych postulatach, nie tylko socjalnych - _dodaje Mirosław Kaczan. - _Był nawet taki, by partia nie mieszała się do czysto ekonomicznych decyzji podejmowanych przez kierownictwo zakładu. Krytyce poddane zostały związki zawodowe, które słabo broniły robotniczych interesów. Ówczesny dyrektor Jan Czogała, mimo że był pułkownikiem LWP, zachowywał się, trzeba przyznać, rozsądnie, czego nie można powiedzieć o sekretarzu KW. Nie dogadywaliśmy się z nim, dlatego strajk trzeba było podtrzymywać. Gdy sytuacja się zaostrzyła, z Warszawy przyjechał do nas minister przemysłu maszynowego, pan Kopeć. Gorliwie nas namawiał do podjęcia pracy, przyszedł do hali, usiłował włączyć obrabiarkę, lecz główne zasilanie było nieczynne.

Masa mięsna

   Początkowo minister Kopeć nie miał żadnych upoważnień centrali do podejmowania decyzji, co utrudniało dochodzenie do sedna sprawy. W końcu, po czterech dniach strajku, 11 lipca 1980 r. zawarto porozumienie między przedstawicielami załogi, dyrekcją, radą zakładową i samorządem robotniczym. W czterech pierwszych punktach pisze się o przeszeregowaniach pracowników WSK-PZL, o kwestiach finansowych. Wywalczono dla całej załogi podniesienie średniej płacy o 400 zł.
   Ponadto "wojewoda lubelski zagwarantował, że miasto Świdnik w rozdziale masy mięsnej będzie traktowane jako ośrodek robotniczy i zaopatrywane jak miasto Lublin". W porozumieniu zaznaczono też, iż "w stosunku do całej załogi oraz jej przedstawicieli nie będą wyciągane żadne konsekwencje z tytułu postoju".
   - Jak na tamtą chwilę nie mogliśmy sobie pozwolić na wiele więcej, zwłaszcza w sensie politycznym - _uważa Mirosław Kaczan. - _Ten strajk był, moim zdaniem, niezwykły. Wybuchł bez jakichkolwiek wcześniejszych przygotowań, nie miał komitetu strajkowego jako takiego ani jego przewodniczącego. Tylko na czas rozmów z przedstawicielami władzy zorganizowano specjalną delegację. Jeszcze teraz dziwię się, że praktycznie nikt nie był przeciw strajkowi, pracownicy przyłączali się do nas bez wahania. Od początku do końca zachowywaliśmy się bardzo spontanicznie. Jakby nie pamiętając, że dziesięć lat wcześniej strzelano do robotników z Wybrzeża, zaryzykowaliśmy bez namysłu. Poszliśmy na żywioł, lecz nie daliśmy się sprowokować, nie wyszliśmy na ulicę, nie dostarczyliśmy dodatkowego argumentu władzy. To był pierwszy w Polsce strajk, na który przyjechała władza centralna.
   Lipcowe wydarzenia z 1980 r.
upamiętnia pomnik ustawiony na terenie WSK-PZL, niedaleko za główną bramą. Z ludzi, którzy 25 lat temu zaczynali strajk, w zakładzie pracuje jeszcze tylko Mirosław Kaczan. Przewodniczący Kozak, świeżo po maturze, akurat przychodził do pracy, gdy zaczynało robić się niespokojnie. A inni? Stanisław Konowałek na rencie, Maria Stańczak, Tadeusz Sokół i Wiesław Bielak - na emeryturze, Antoni Grzegorczyk, w stanie wojennym internowany, mieszka obecnie w Kanadzie.
   Kariera Mirosława Kaczana jest nietypowa jak na takie życiorysy. Po 13 grudnia 1981 r. działał w strukturach podziemnej "Solidarności", pomagał rodzinom internowanych, za swoją działalność od stycznia 1984 r. pół roku przesiedział w więzieniu. Wcześniej za zorganizowanie w zakładzie 15-minutowego strajku potępiającego wprowadzenie stanu wojennego wraz z 300 innymi osobami zwolniono go z pracy. Powrócił do niej dopiero w 1990 r.

   Ludzie z podobnymi życiorysami po 1989 r. robili kariery - polityczne i samorządowe. Kaczan - nie. Jeśli nie liczyć jego wiodącej roli w proteście w lipcu 1980 r., nigdy nie był na pierwszej linii. Nie jego wybrali na pierwszego przewodniczącego "Solidarności", lecz Zbigniewa Puczka, który po latach zmarł na emigracji w USA. Ba, nie ma nawet podpisu Kaczana na historycznym porozumieniu lipcowym. Mówi, że pewnego rodzaju zaszczyty nigdy mu nie odpowiadały. Pozostał robotnikiem, niemal z 40-letnim stażem. Na tym samym wydziale, przy podobnej maszynie.
   Kilka miesięcy temu, mając nadany przez IPN status pokrzywdzonego, Mirosław Kaczan zajrzał do swojej teczki. Okazało się, że pośród dawnych działaczy podziemia z lat 80. znajdował się bardzo dobrze umiejscowiony przez Służbę Bezpieczeństwa donosiciel.
   - To był świetny agent, musiał być świetny, skoro jego jako ostatniego wskazalibyśmy w tej roli. Człowiek rzutki, inteligentny, towarzyski, koleżeński. Przyszedł z podlubelskiej miejscowości z opinią zdecydowanego antykomunisty. Po odkryciu prawdy ja i moi koledzy spotkaliśmy się z nim. Niczemu nie zaprzeczał, skruchy nie wyrażał. W zasadzie nie wiem, dlaczego na nas donosił.

Nas się pomija

   Działacze ze świdnickiej "Solidarności" od lat żalą się, że mimo niezwykłości tamtego strajku nie może on znaleźć właściwego miejsca w historii. W rozmowach daje się wyczuć cichą pretensję, że Sierpień 80 w Gdańsku zanadto przytłoczył Lipiec 80 w Świdniku.
   - Niedługo po powstaniu "Solidarności" nasi ludzie pojechali do Lecha Wałęsy - _opowiada Mirosław Kaczan. - _Jeden z kolegów relacjonował, że gdy przedstawili się jako ci, którzy zaczęli zmieniać Polskę, Wałęsa obruszył się. Zapytał zadziornie: "Wy żeście zaczęli, naprawdę?". Po czym stwierdził, że jest umówiony na wywiad z duńskim dziennikarzem i szybko wyszedł…
   Przewodniczący Kozak uważa, że nikt nie próbuje odebrać gdańskiemu Sierpniowi tego, co mu się należy. - Na Wybrzeżu powstała "Solidarność" i nikt już tego nie zmieni, nie podważy zasług Gdańska czy Szczecina, to święta rzecz. Boli nas jednak, że przy różnych okazjach zapomina się o nas. Nie tylko o Świdniku. Przecież 25 lat temu za Świdnikiem poszły duże zakłady w Lublinie: Fabryka Maszyn Rolniczych Agrometr, Zakłady Napraw Samochodów, FSC, Zakłady Przemysłu Skórzanego, Lokomotywownia, a 16 lipca cały lubelski węzeł kolejowy. W Lokomotywowni postulowano wolne wybory do władz związkowych, w FSC upominano się o wolne wybory samorządowe. Taka jest historia, toteż mamy mieszane uczucia, gdy na jednym z transparentów w Gdańsku wypisano ostatnio: "Zaczęło się na Wybrzeżu". Przecież zaczęło się u nas!
   Tylko podziemna "Solidarność" w 1982 r. wyróżniła Świdnik za niezłomną postawę jego mieszkańców; chodziło o to, że w porze nadawania reżimowego dziennika telewizyjnego świdniczanie demonstracyjnie wychodzili z mieszkań i udawali się na godzinny spacer.
   O ile w wielu popularnych wydawnictwach, w przypadku Lublina wydarzenia z lipca 1980 r. są odnotowane, w przypadku Świdnika - cisza. Andrzej Perzak, miejscowy działacz opozycji z lat 70. i późniejszych, kolporter konspiracyjnego "Robotnika", w Internecie opublikował wypowiedź, w której zawarł myśl, że "działacze związkowi nie potrafili wypromować Świdnik na fali lipcowych i sierpniowych przemian. (…) Nie potrafiliśmy się przebić, zabrakło doświadczenia w naszym Regionie. Dlaczego nikt nie uderzył w stół i nie zapytał - a gdzie są porozumienia i postulaty Świdnickiego Lipca? A przecież były takie same jak późniejsze porozumienia sierpniowe. (…) Trzeba mówić głośno o roli Świdnika jako prekursora przemian ustrojowych w kraju".
   Miesiąc temu prasa lubelska doniosła, że Lublin walczy o uznanie rangi wydarzeń z lipca 1980 r. W czerwcu na KUL zorganizowano sympozjum naukowo-historyczne pod znamiennym hasłem _"Na początku był Lipiec". _Marian Król, przewodniczący Regionu Środkowowschodniego NSZZ "Solidarność", podkreślał, że w Świdniku zostało podpisane pierwsze porozumienie z podtekstami politycznymi. Król przypominając, że chociaż od kwietnia 1980 r. w Polsce było więcej przestojów w pracy - w Tomaszowie, Mielcu, Ursusie - to po raz pierwszy w WSK w Świdniku doszło do dłuższego strajku zakończonego podpisaniem porozumienia.

Kotlet wiecznie żywy

   Część uczestników podczas sympozjum oczekiwała większego uznania dla Świdnika i Lublina. Lekko poirytowany Janusz Śniadek, przewodniczący KK NSZZ "Solidarność", wyszedł wtedy na mównicę i - według relacji prasowych - powiedział: - Mam prośbę, nie skazujcie mnie na to, że jeżdżąc po Polsce, jak teraz w Lublinie, mam dowartościowywać środowiska i mówić: "To wy byliście najważniejsi." Za chwilę pojadę do Szczecina i tam też będą czegoś podobnego ode mnie oczekiwać, podobnie w Jastrzębiu. Wszyscy jakoś zagraliśmy swoją rolę.
   Mirosław Kaczan jest pewien, że gdański Sierpień po części korzystał ze świdnicko-lubelskich doświadczeń. W sierpniu wiedziano już, że władza, mimo wszystko, siada za stołem do rozmów z robotnikami i że okupacyjna forma protestu, bez wychodzenia na ulicę, jest najskuteczniejsza. - My pierwsi spróbowaliśmy tych sposobów i aż dziw bierze, że się udało. Przecież za Sierpniem stali doświadczeni ludzie z opozycji, wykształceni doradcy, wszystko wcześniej było tam uzgodnione i przygotowane. A u nas? Zadecydowała jedna chwila w barze…
   Z okazji zbliżających się obchodów 25-lecia Świdnickiego i Lubelskiego Lipca o Mirosławie Kaczanie znów jest głośno. I chociaż w rozmowach z dziennikarzami nie gloryfikuje swoich zasług, słychać, że jego popularność komuś przeszkadza. Drażni. On o tym dobrze wie i dlatego z trudem można go namówić na przykład na zdjęcie w gazecie. A już za nic nie chce pójść do najsłynniejszego w Polsce baru, by tam pozować.
   - _Nigdy w życiu. Poza tym wtedy mnie w tym barze nie było. Miałem kanapki zrobione w domu - _broni się.
   Bunt, który zrodził się w świdnickiej stołówce, rozpoczął przewracanie starego porządku na skalę ogólnopolską, a może i szerszą. Mało kto jednak chce mówić o "kotletowej rewolucji". W oficjalnych publikacjach używa się raczej określenia: "historyczne śniadanie". Bo tak brzmi dumniej. A bar? Istnieje nadal, z kotletem schabowym w menu. Kiedyś socjalistyczny zakład zbiorowego żywienia, dziś ma prywatnego właściciela.
WiesŁaw Ziobro

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski