MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kosmici i Tarantino

Redakcja
Fot. Metal Mind Productions
Fot. Metal Mind Productions
W piątek, 12 czerwca, w krakowskim klubie Rotunda wystąpi amerykańska grupa Tito & Tarantula, którą pewnie pamiętacie z występu w filmie "Od zmierzchu do świtu" Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino. Postanowiliśmy o tę przygodę zapytać lidera zespołu Tito Larrivę.

Fot. Metal Mind Productions

ROZMOWA. Tito Larriva opowiada o swej przygodzie z filmem i o polskich koncertach grupy Tito & Tarantula

Zaczniemy filmowo - jak poznałeś Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza?
- Ponieważ kręciłem się po Hollywood, od czasu do czasu grywałem małe rólki w filmach. Tak trafiłem do filmu Alexa Rockwella "Somebody To Love" z Harveyem Keitelem i Rosie Perez. Kiedy poszedłem spotkać się z reżyserem w tajskiej knajpie, siedział z nim wysoki, zabawny koleś, który okazał się Quentinem. Właśnie zrobił "Wściekłe psy", opowiadał więc o tym na okrągło. Kiedy Robert Rodriguez kręcił "Desperado", Tarantino szepnął mu słówko o mnie, i tak zostałem zaangażowany.
A stąd była już prosta droga do Waszego największego sukcesu - występu w "Od zmierzchu do świtu".
- Gdy miksowałem muzykę do "Desperado", lubiłem sobie pograć w przerwach na gitarze. Pewnego razu Rodriguez usłyszał, jak śpiewam stary kawałek o wampirach, który napisałem jeszcze w 1981 roku. Zagadnął wtedy: "Właśnie planujemy z Quentinem zrobić horror. Możemy wykorzystać tę piosenkę?". Dwa tygodnie później dostałem od niego telefon: "Człowieku, wkręciliśmy cię w film. Ponieważ chcieliśmy mieć scenę z Salmą Hayek tańczącą do twojej piosenki, dopisaliśmy w scenariuszu, że przygrywa jej meksykańska kapela. Zagrasz przed kamerą z kumplami".
W ten sposób Tito & Tarantula stali się sławni. Ciekawi mnie pochodzenie nazwy, zwłaszcza jej drugiego ogniwa.
- Przez pewien czas ze starym kumplem, Peterem Atanasoffem, grywaliśmy w knajpach w Los Angeles spontaniczne koncerty dla znajomych. Ponieważ szło nam nieźle, a nowych muzyków przybywało, zaczęliśmy to robić regularnie pod nazwą Tito & Friends. Nasz dobry znajomy, Charlie Midnight, kompozytor i producent, stwierdził kiedyś: "Wasza nazwa jest do bani. Powinniście się nazywać bardziej efektownie. Choćby... Tito & Tarantula". I tak już zostało.
Wasza muzyka ma do dzisiaj luzacki charakter - tak jakbyście ciągle grali w knajpie dla kumpli.
- W swoich poprzednich kapelach byłem autorem większości materiału. Tutaj wszystko robimy wspólnie. Ponieważ jesteśmy starymi wyjadaczami, nawet nie musimy grać prób przed koncertami. Materiał powstaje podczas wspólnego improwizowania, bez żadnego ciśnienia, w domowej atmosferze.
Trochę zbyt często zmieniacie skład, jak na tak demokratyczną kapelę.
- (śmiech) Człowieku, czasem tego nie da się uniknąć. Kiedyś graliśmy z młodą skrzypaczką. Po kilku koncertach zakochała się w naszym bębniarzu. Oczywiście, zmajstrowali dzieciaka, którego musieli brać w trasy. Jakoś to wytrzymaliśmy. Ale kiedy znowu zaszła w ciążę i urodziła drugiego malucha, tego już było za wiele - dla nas i dla nich. Musieliśmy się pożegnać.
Czego się można spodziewać po Waszych koncertach w Polsce?
- Promujemy nowy album - "Back Into The Darkness". Będzie więc trochę premierowych piosenek. Muzycznie to jakby powrót do naszych korzeni - trochę teksańskiego boogie, kalifornijskiego surf-rocka i melodii ze spaghetti westernów. Nie zabraknie, oczywiście, najbardziej znanych kawałków z poprzednich płyt.
To prawda, że byłeś pierwszym latynoskim punkiem w Los Angeles!?
- Punk otworzył Latynosom okazję do uczestnictwa w nowej subkulturze, która nie uznawała barier rasowych. Dlatego wielu z nas zaczęło chodzić na punkowe koncerty. To stało się dla mnie impulsem do założenia grupy The Plugz. Łączyliśmy punk z muzyką meksykańską, co zainteresowało duże wytwórnie. Odrzuciłem jednak ich propozycje, bo chciałem zachować niezależność. W książce adresowej znalazłem ogłoszenie niewielkiej firmy robiącej ręcznie płyty winylowe, zamówiłem u nich pięćset sztuk, na których wytłoczyliśmy debiutancki materiał. Sami wyprodukowaliśmy i wydaliśmy dwie płyty The Plugz - "Electrify Me" i "Better Luck".
To właśnie z The Plugz zaliczyłeś swoją pierwszą filmową przygodę przy realizacji "Repo Mana" Alexa Coksa w 1984 roku.
- Ponieważ znałem się z reżyserem, poprosił mnie o stworzenie soundtracku. Kiedy zaczęliśmy o nim dyskutować, okazało się, że obaj jesteśmy fanami muzyki Ennio Morricone do spaghetti-westernów. Postanowiliśmy, że musimy zrobić coś w tym stylu. Nagraliśmy kilka instrumentalnych kawałków i dorzuciliśmy trzy piosenki. Film bardzo się spodobał, dzisiaj ma status kultowego. Zdradzę ci pewną tajemnicę: kiedy "Repo Mana" obejrzał Quentin Tarantino, napisał scenariusz do... "Pulp Fiction". Jego film to tak naprawdę sequel "Repo Mana". W walizce, której szukali Travolta i Jackson, byli... kosmici z filmu Coksa. (głęboki śmiech)
Pytał Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski