Krakowianka która wybrała się nad morze

Czytaj dalej
Paweł Gzyl

Krakowianka która wybrała się nad morze

Paweł Gzyl

Znamy ją jako Annę Marczak z serialu „Barwy szczęścia”. Oglądamy ją w kinie, w „Małym Jakubie”. Dorota Kolak opowiada nam o swej artystycznej drodze, wiodącej spod Wawelu nad morze

Tęskni Pani dzisiaj za Krakowem?

Szczerze? (śmiech) Tu nad morzem nie ma tak często smogu, jest ciągle przewiew, pachnie morska bryza. Brakuje mi czasem jedynie tego Krakowa z czasów mojej młodości. No i oczywiście mamy i siostry, które tam mieszkają.

Często Pani przyjeżdża pod Wawel?

Utrzymuję kontakt z moimi koleżankami i kolegami z liceum i podstawówki. Mamy zjazdy - i wtedy staram się przyjeżdżać. Pracy żadnej w Krakowie nie mam. Bywam czasem na festiwalach, jak ostatnio na OFF Camerze.

Ma Pani swe ulubione miejsca w Krakowie?

Kocham wychodzić z mojej Sławkowskiej na Rynek Główny. Zawsze tam idę na spacer.

Studiowała Pani na krakowskiej PWST pod koniec lat 70. To był chyba wyjątkowo dobry okres dla tej uczelni?

Ta uczelnia ma jednak to do siebie, że zawsze byli i są w niej fajni pedagodzy. Nie gwiazdy, tylko dobrzy aktorzy, którzy mają w sobie pasję do uczenia i umieją uczyć.

Wybrała Pani chyba tę uczelnię nieprzypadkowo, bo Pani rodzina była związana z teatrem już wcześniej.

To prawda. Mój tata, Jerzy Kolak, przez ponad 30 lat był kierownikiem technicznym w Starym Teatrze, Teatrze Bagatela i Teatrze Ludowym. Ucieszył się, kiedy postanowiłam zostać aktorką, bo sam miał takie marzenia w młodości, ale niestety się nie spełniły. Jego mama, a moja babcia, nie bardzo chciała, aby wybrał taki zawód, uznawała go za kompletnie niepoważny i nie dla mężczyzny, bo nie da się z niego żyć. Kiedy więc ja się zdecydowałam, bardzo mnie wspierał.

Dlaczego od razu po studiach wyfrunęła Pani z Krakowa w Polskę?

Chociaż miałam tzw. czerwony dyplom, czyli skończyłam uczelnię z wyróżnieniem, peregrynując po wszystkich krakowskich teatrach, nie dostałam nigdzie angażu. Najpierw pojechałam więc z mężem do Kalisza - i tam graliśmy dwa lata. A potem, ponieważ jego ojciec, Stanisław Michalski, grał w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, Igor strasznie ciągnął mnie nad morze. Marzył o tym, by grać na tej samej scenie co ojciec. „Dobrze, to pojedziemy tam, może na rok czy dwa” - powiedziałam. I właśnie minęło ponad trzydzieści lat.

Od razu weszła Pani mocno w świat polskiego teatru. To dlatego, że w krakowskiej szkole funkcjonuje od lat taki romantyczny mit teatralnego aktora?

Jest w tym rzeczywiście coś romantycznego. I ja szłam do teatru właśnie w takiej aurze romantyzmu. Tak naprawdę wcale nie liczyłam, ile będę zarabiać, ani nie planowałam zostać gwiazdą. Chciałam tylko grać w teatrze.

I spełnił on Pani oczekiwania?

Tak. Ja tu w Teatrze Wybrzeże znalazłam swoje miejsce, spotkałam fantastycznych reżyserów, którzy chcieli ze mną pracować i „popychać” mnie w różnych kierunkach. Zagrałam tu w sumie 80 dużych ról, co oznacza, że jak do tej pory ciężko pracowałam.

A jak krakuska zadomowiła się prywatnie nad Bałtykiem?

Czuję się tu od dawna jak u siebie. I to nie tylko na Wybrzeżu, ale też na Kaszubach, które są przecież zaraz obok. To moja miłość od kilku lat: jeziora, lasy, przestrzeń. Dlatego generalnie wolę te moje równiny od gór.

Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym była taka mądra jak teraz jestem, jakieś 20 lat temu. Pokierowałabym swym życiem inaczej

Choć w latach 80. była Pani głównie związana z teatrem, kiedy w latach 90. polska telewizja zaczęła kręcić seriale, szybko trafiła Pani do jednego z pierwszych - „Radio Romans”. Co Panią do tego skłoniło?

Po prostu dostałam propozycję - i przyjęłam ją z wielką radością. A potem poszło! Właściwie każdy rok przynosił jakąś nową propozycję serialową. Łączyłam więc pracę w teatrze z pracą w telewizji. Nie jestem aktorką, która mówi, że w serialach gra się tylko dla zarobku. Ja tam bardzo często znajduję miejsce dla bardzo interesującej pracy.

Nie mówiło się w środowisku, kiedy zaczynała Pani współpracę z telewizją, że teatralnej aktorce to nie wypada?

Te kręcone w Warszawie seriale zdarzyły mi się dużo później. Poza tym zawsze miałam jasno ustawioną hierarchię: przede wszystkim teatr, a kiedy mam czas - jeżdżę grać w serialach.

Większość telewizyjnych widzów postrzega Panią jako Annę Marczak z „Barw szczęścia”. W tym roku mija dziesięć lat, od kiedy weszła Pani na plan tego serialu. Tak Pani polubiła tę postać?

Z Iloną Łepkowską, która czuwa nad scenariuszem „Barw szczęścia”, znamy się od czasów „Radia Romans”. Stworzona przez nią Anna Marczak to moja pierwsza duża rola w telewizyjnym serialu, więc mam do tej postaci duży sentyment. Dlatego pozostaję jej wierna - tym bardziej, że jestem trochę przesądna i obawiam się, że jak rozstanę się z „Barwami szczęścia”, skończy się moja dobra passa. (śmiech)

Dosyć późno upomniało się o Panią kino.

Po prostu tak się złożyło. Przecież dawniej nie byłam gorszą aktorką niż jestem teraz. Cały czas pracuję i rozwijam się. Ale właśnie taki jest ten zawód: talent i praca są ważne, ale liczy się też łut szczęścia, splot okoliczności, spotkanie właściwych osób.

Może to dlatego, że mieszka Pani poza Warszawą?

Niewykluczone. Choć ostatnio reżyserzy poszukują aktorów spoza stolicy. Ci najbardziej znani przecież już wiele zagrali, ich twarze się może trochę opatrzyły. Dlatego penetrują dziś Wrocław, Kraków i Gdańsk.

No i właśnie Mariusz Grzegorzek odkrył Panią dla kina, obsadzając Panią w swym filmie „Jestem twój”. To był przełom?

To była przede wszystkim praca studyjna, będąca miksem teatru i filmu. Mieliśmy normalne próby jak do spektaklu. Potem trzeba było to przełożyć na język filmu. Ale cały proces kształtowania postaci, dobrania kostiumu i praca nad tekstem, odbywały się na próbach. A Mariusz odpowiadał za to od strony kamery. Może dlatego tak dobrze się odnalazłam w tym filmie - i dostałam za tę rolę nagrodę na festiwalu w Gdyni.

Drugą taką nagrodę zgarnęła Pani w zeszłym roku za występ w głośnych „Zjednoczonych Stanach Miłości”. Lubi Pani pracować z takimi młodymi i odważnymi reżyserami, jak Tomek Wasilewski?

Lubię, jak ktoś nie traktuje mnie jak pomnika. Bo mam 60 lat i niestety już to się zdarza. On traktował mnie bez szacunku, jak lubię to nazywać (śmiech). Oczywiście w normalnym porządku życia Tomek mógłby być moim synem. To bardzo silna osobowość - i dobrze zgrało się to z moją. Jego ciekawość mnie z moją ciekawością jego. Powstało dzięki temu ścisłe porozumienie między nami.

Zagrała Pani w „Zjednoczonych Stanach Miłości” śmiałą scenę wymagającą nagości. Trudno było przełamać wewnętrzne opory?

No pewnie, że trudno. Na szczęście podczas realizacji filmu można stworzyć na planie w miarę komfortową sytuację, podczas której wszystkie zbędne osoby wychodzą. Tu też tak było - dzięki czemu miałam bardzo intymne i bezpieczne warunki. Gram jednak równie odważne sceny w teatrze - i tam zawsze o godz. 19 muszę to robić na oczach tłumu widzów. To jest w gruncie rzeczy trudniejsze wyzwanie.

Jeszcze w zeszłym roku mówiła Pani w jednym z wywiadów, że cieszy się, iż reżyserzy oferują Pani na razie role matek, a jeszcze nie babć. A tu tymczasem wszedł na ekrany „Mały Jakub”, gdzie gra Pani po raz pierwszy właśnie... babcię.

To prawda. Ale mnie właśnie takie wyzwania najbardziej kręcą! Najpierw zaciekawił mnie scenariusz, potem spotkałam się z reżyserem i to wszystko podpowiedziało mi, że warto w to wejść i zaeksperymentować. Co ciekawe: jeszcze nim dostałam tę propozycję, jechałam samochodem z Mirkiem Baką, a on mówi: „Słuchaj dostałem fajny scenariusz i tam jest fantastyczna rola babci”. „No to super. Czyli teraz już mam grać babcie?” - żachnęłam się. Nie minął tydzień - a zadzwonił ktoś z produkcji i zaprosił mnie na spotkanie z reżyserem. Było to więc trochę metafizyczne spotkanie.

To tylko pokazuje, że może Pani grać bardzo różne role.

Niby tak. Ale ten przedział wiekowy postaci, które mogę odtwarzać, powoli się jednak zawęża. Dlatego też szukam dla siebie takich miejsc, w których mogłabym być zupełnie inna. Stąd w „Zjednoczonych Stanach Miłości” byłam nauczycielką zafascynowaną swoją sąsiadką, a w „Małym Jakubie” - babcią.

„Mały Jakub” wzbudza refleksje dotyczące przemijania. Jak sobie Pani z nim radzi?

Kompletnie sobie nie radzę. Mnie się kompletnie nie podoba przemijanie. Martwi mnie utrata urody, utrata kształtów, wiele innych rzeczy. Ale podoba mi się powiększająca się przestrzeń refleksji. Prawdopodobnie moi młodsi koledzy i koleżanki jej jeszcze nie mają. Ja jestem jednak już w takim wieku, że o tym myślę. Pojawia się więc pytanie: w co warto było inwestować w życiu? Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym była taka mądra jak teraz jestem, jakieś 20 lat temu. Myślę, że inaczej pokierowałabym swoim życiem.

Co by Pani zmieniła?

Na pewno żyłabym intensywniej. Chyba mniej bym pracowała, a więcej poświęcałabym czasu mężowi i córce. I na wyjazdy w świat.

Odczuwa Pani to, że dla dojrzałych aktorek jest mało ról w polskim kinie?

Ostatnio to się zmieniło na lepsze. Bo sukcesy przecież odnoszą Agata Kulesza, Danuta Stenka, Agnieszka Mandat. Nie wiem, czy to jest przypadek, czy już reguła.

Mężczyźni mają w tym zawodzie lepiej?

No pewnie. Gram w takiej sztuce „Seks dla opornych”. I tam mam taką kwestię: „Mężczyźni się starzeją, ale są coraz bardziej i bardziej atrakcyjni. Ja się tylko starzeję”. Myślę, że to kwintesencja tego zagadnienia.

Irytuje Panią obecny kult młodości w show-biznesie?

Irytuje mnie to, że ciało jest ważniejsze od umysłu. To, że fajniej jest patrzeć na kogoś, kto ma piękne ciało niż na kogoś, kto ma piękny umysł.

Rodzina jest dla Pani ważna?

Gdyby nie oni, tobym niczego nie zrobiła. Bo często tak było, że mój mąż brał na siebie różne rodzinne obowiązki, abym ja mogła pracować.

Wszyscy jesteście związani z teatrem: Pani jest aktorką, córka również, a mąż - kiedyś też aktorem, a teraz dyrektorem. Nie za dużo tego aktorstwa w domu?

Takie same pytanie można by zadać rodzinie lekarzy czy prawników. To naturalne, że tworzą się takie sagi. Dzieci nasiąkają światem rodziców i idą w ich ślady. Jest takie powiedzenie: „Wybierz sobie zawód, który będziesz kochał - i nigdy nie będziesz pracował”. Tak jest w mojej rodzinie. Dlatego nie czuję, że mam za dużo aktorstwa w domu.

Chciała Pani, aby córka też została aktorką?

Nie. Bo wiem, że przyniesie on jej wiele bólu i rozczarowań. Ale cieszę się, że została aktorką. Bo wiem, że ona to kocha.

Wspieracie się z córką?

Jasne. Jesteśmy takimi rzemieślniczkami, które nawzajem się obserwują i dają sobie niezwykle precyzyjne rady. Nikt tak pięknie i mądrze nie rozłożył na czynniki pierwsze mojej roli w „Zjednoczonych Stanach Miłości” jak Kaśka. Żaden recenzent i krytyk. Ja też daję jej rady, ale tylko w momencie, kiedy mnie o to poprosi. Sama się nie pcham.

Jak się między Paniami odnajduje mąż?

Mąż nie uczestniczy w naszych przygotowaniach do ról. Jest zajęty swoim dyrektorowaniem w Teatrze Muzycznym, który kocha. To jest taki facet, który chodzi codziennie do pracy z prawdziwą radością. Aż się czasem dziwię, że tak wcześnie wstaje i tam jedzie. Czy jest dobrym dyrektorem? Mam nadzieję, że tak. Chociaż o to właściwie trzeba by spytać jego zespół.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.