Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krakowski program zna cię lepiej niż ty sam. Wie, o czym marzysz

Zbigniew Bartuś
Grzegorz Błażewicz ze swoim tajemniczym laptopem
Grzegorz Błażewicz ze swoim tajemniczym laptopem Fot. Anna Kaczmarz
Sprytny szpieg w laptopie szefa krakowskiego Benhauera to, według wrogów nowych technologii, ziszczenie koszmaru Orwella o totalnej inwigilacji. Jednocześnie unikatowy program firmy Grzegorza Błażewicza to spełnienie marzeń każdego, kto próbuje nam coś sprzedać.

Odziany w bluzę prezes uruchamia program i na ekranie widzi aktywność konkretnych ludzi w Europie. Z imienia i nazwiska. O której włączają komputer, jakie strony odwiedzają w środę, jakie w weekend o północy, czego szukają, co kupują, gdzie byli na wakacjach, a dokąd chcieliby pojechać. Kiedy się tyle wie o człowieku, można przygotować internetowe strony i e-maile dostosowane do jego zainteresowań, potrzeb, może... marzeń. Np. biuro podróży tworzy dziesiątki tysięcy indywidualnych ofert. – Skąd biuro wie, że chcę lecieć do Maroka? – dziwi się klient.

Oczywiście nikt w biurze nie analizuje zachowań klientów i nie przygotowuje oferty ręcznie. To niewykonalne. Robi to program komputerowy, oparty na unikatowym algorytmie, który przetwarza dane dostępne w sieci i bazach firm. Genialny algorytm to największy skarb każdej firmy informatycznej. Google zarobił setki miliardów dolarów dzięki szybkiemu i skutecznemu algorytmowi wyszukiwania danych w globalnej sieci. Krakowski Benhauer zarabia miliony (na razie) na najnowocześniejszym w świecie algorytmie wspomagającym sprzedaż towarów i usług.

Mogłoby się wydawać, że ów algorytm jest kolejnym wytworem łebskich informatyków, ale to tylko cząstka prawdy. Główną rolę odegrały życiowe doświadczenia Grzegorza Błażewicza, syna taksówkarza i krawcowej z bloków na tarnowskim osiedlu Jasna.

Koledzy mówią: „kliniczny przypadek ADHD”. Tysiąc pomysłów naraz, z tego część wizjonerskich. W szkole uprawiał jednocześnie piłkę ręczną, judo i modelarstwo. Szczypiorniakowi poświęcił ponad 10 lat, był kapitanem drużyny, zagrał z orzełkiem na piersiach. To było spełnienie marzeń. – Ale zdałem sobie sprawę, że tu trzeba być geniuszem albo harować jak wół. Nie byłem w stanie być najlepszy, nie chciałem być tylko dobry – wspomina.

W technikum założył z kolegą pierwszą firmę: myli okna. Potem zwiedzali autostopem Europę. W drodze pracowali. W Antwerpii robili remont u rabina. Po okolicy poszła fama o superfachowcach. Roboty mogliby mieć do emerytury. Z rabinem przyjaźnią się do dziś. Ale to niejedyny cenny kontakt z autostopu.

Po technikum elektronicznym w Tarnowie najzdolniejsi szli na AGH. Grzegorz jako jedyny wybrał anglistykę. Poszedł na Uniwersytet Śląski z uwagi na poziom i świetne programy wymiany studentów. Dzięki temu pół roku studiował na York University. Przez semestr zgłębiał tajniki „Tramwaju zwanego pożądaniem”, „Ryszarda III” i... socjologii komunikacji. Na zaliczenie musiał przepracować miesiąc w dziale PR. Trafił do agencji przygotowującej Polaków do reformy emerytalnej. I… zapisał się na drugie studia: marketing w polsko-francuskiej Śląskiej Międzynarodowej Szkole Handlowej. Był jeden warunek: musiał znać dobrze język Balzaca. Nauczył się w dwa miesiące.

O ŚMSH mówiło się „kuźnia prezesów”. – Początkowo tego nie czułem, ale po 15 latach spotykam kolegów w zarządach różnych firm. To pomaga – przyznaje Błażewicz.

Żeby zrobić magisterium z marketingu, musiał – zgodnie z francuskimi wzorcami – odbyć staż w zagranicznej korporacji. Wszyscy jechali nad Loarę, a on znów po swojemu: dzięki „kontaktom z autostopu” załapał się do nowojorskiej agencji Shore Fire Media, reprezentującej gwiazdy, jak Bruce Springsteen, Shania Twain i Radiohead. Intensywność i tempo pracy były tam trzy razy większe niż w Polsce. Potem jeszcze, dzięki znajomości nawiązanej w nowojorskim barze, przepracował kwartał w londyńskiej filii Connors Communications i – z olbrzymim bagażem doświadczeń – wrócił do Polski. Z kolegą Tomkiem Świerczkiem założył własną agencję. Nazwa szumna: Grupa Kreatywna. Siedziba: brak.

Dziwnym trafem wchodząca na nasz rynek firma informatyczna Micromuse (notowana na giełdzie NASDAQ, kupiona potem przez IBM) zaprosiła ich do przetargu na obsługę PR w Polsce. Konkurentami były doświadczone warszawskie agencje. – Stworzyliśmy ofertę i nocami, w 20-stopniowym mrozie, prowadziliśmy długie telekonferencje z przedstawicielami spółki w Nowym Jorku. Robiąc wszystko, by nie zauważyli, że dzwonimy z budki telefonicznej. Na kartę Telegrosik – śmieje się Błażewicz.
Mieli atut: znał świetnie dwa ważne języki – angielski i slang zachodnich korporacji. Wygrali przetarg. Przez prawie rok pracowali dla klienta, który myślał, że Katowice, skąd dzwonią, to lotnisko pod Warszawą. Robotę wykonywali jednak świetnie i szefowie Micromuse nie kryli zadowolenia.

Błażewicz zapomniał, że po powrocie do Polski wysłał do prezesów trzech firm podania o pracę. Odezwał się Janusz Filipiak, szef ComArchu. Rozmowa była krótka. Zaraz po niej adept rozpoczął staż. Błyskawicznie piął się w górę. _– Pracowałem ciężko, nie wiem, co to L-4, nigdy nie byłem po __awans czy podwyżkę. Profesor, mój mentor, sam mi je dawał _– opowiada Grzegorz.

Robił ciekawe rzeczy, ale znów dało o sobie znać ADHD. Z ciekawości dał się zaprosić na rozmowę o pracę w potężnej międzynarodowej firmie doradczej Deloitte. Poprosił profesora o dzień urlopu „w związku ze sprawami osobistym”. Następnego dnia, pod krawatem, czekał na samolot. Okazało się, że prezes Filipiak leci w tym samym kierunku, ba, w tym samym rzędzie. – Musiałem wyznać prawdę. Wściekł się. Rozmowa po powrocie nie była przyjemna. Ale stała się zaczynem rewolucyjnych zmian w pracy działów marketingu i sprzedaży ComArchu. Wcześniej marketing uchodził za kosztowny kaprys, sprzedawcy uważali wręcz, że przejada ciężko zarobione przez nich pieniądze. Udało mi się to zmienić, uczynić z marketingu narzędzie zarabiania pieniędzy – wspomina Grzegorz Błażewicz.

Półtora roku później Janusz Filipiak wezwał go i mówi: „Po pierwsze, zwalniam cię z pracy. A po drugie... [tu zawiesił głos] robię to po to, żebyś został prezesem Interii”. Chłopak z osiedla Jasna, w wieku 30 lat, został najmłodszym w historii szefem wielkiego portalu internetowego. Zoptymalizował koszty i po dwóch latach przeprowadził udaną transakcję sprzedaży Interii zachodniemu inwestorowi. Dostał za to od Filipiaka solidne wynagrodzenie. I postanowił pójść własną drogą.

Jego wspólnikiem został Konrad Pawlus, znakomity spec od nowych technologii, z bogatym doświadczeniem w amerykańskich firmach tworzących pionierskie oprogramowanie o zasięgu globalnym.

Potrzebowali nazwy. Traf chciał, że prezydent Lech Kaczyński wręczał Leo Beenhakkerowi, trenerowi piłkarskiej reprezentacji Polski, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Przejęzyczył się…

_–_Rzekł: Benhauer. Uznaliśmy, że to znakomita nazwa – uśmiecha się Błażewicz. Dodaje, że dziś wiele osób myśli, że są spółką z kapitałem niemieckim lub holenderskim.

Ich maszynką do zarabiania pieniędzy miał być program komputerowy pomyślany od początku jako… maszynka do zarabiania pieniędzy, czyli potężne narzędzie przetwarzania danych o klientach w celu przygotowania idealnie dobranej oferty. Błażewicz z doświadczenia wiedział, że coś takiego rozwiąże podstawowy problem działów marketingu. Na całym świecie. Może więc być hitem.

Droga do sukcesu była jednak długa, kręta i wyboista. Zanim stworzyli swe cudo, oferowali bez powodzenia trzy inne produkty. Próbowali zainteresować nimi małe i średnie firmy, ale okazało się, że nieduzi polscy przedsiębiorcy boją się nowych technologii i nie ufają im. Swoją szansę na dotarcie do klientów z indywidualną ofertą – i zwiększenie sprzedaży – dostrzegły natomiast duże biura podróży i sklepy internetowe, potem doszły banki.

Zatrudniający dziś 60 osób Benhauer ma już 1700 klientów w ponad 30 krajach. I szybko rośnie. W tym roku podwoi obroty i zyski – połowę przychodów czerpie z zagranicy, jest zatem kolejną krakowską firmą globalną. Atutem krakowian jest to, że zaproponowali coś nowego. Wprawdzie podobne systemy przetwarzania danych działają od dekady w USA, ale służą do obsługi sprzedaży pomiędzy firmami. A Polacy jako pierwsi w świecie skupili się na rozwoju kontaktów firm z ich klientami. Krakowskie rozwiązanie jest przy tym o wiele nowocześniejsze – i tańsze.

Na początku tego roku oprogramowanie Benhauera wspięło się na 12. miejsce w świecie pod względem ilości przetwarzanych danych. Wczoraj było na 7.

***

Niemal w dniu narodzin Grzegorza Błażewicza (rok 1976) wprowadzono w Polsce kartki na cukier.

Potem w kraju było już tylko gorzej. Kilometrowe kolejki, puste sklepy. Klient bez szemrania kupował każdy towar.

W ostatnim ćwierćwieczu wszystko diametralnie się zmieniło.

Konsumenta trzeba błagać, by cokolwiek kupił. Producenci i usługodawcy wydający dotąd miliardy na reklamy w prasie i TV rzucili się na internet: miał być dla nich najskuteczniejszym narzędziem pozyskiwania klientów. Ale rozpieszczony przez nadmiar wszystkiego klient jest reklamą znużony. Omija ją i blokuje, a e-maile z ofertami wrzuca do kosza.

Jak sprawić, by tego nie robił?

Trzeba dostarczyć mu ofertę idealnie dopasowaną do jego zainteresowań i aktualnych potrzeb. Jej tworzeniem zajmują się specjalne programy komputerowe typu „marketing automation”. Jeden z najnowocześniejszych na świecie powstał w Krakowie.

Wczoraj program spod Wawelu przetwarzał dane 10 milionów mieszkańców Europy Środkowej.

Z każdym dniem liczba dynamicznie się powiększa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski