Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Król futbolu Pele podawał, Janusz Kowalik strzelał

Redakcja
Pele przygląda się, jak strzela Janusz Kowalik. Zdjęcie z dedykacją Brazylijczyka dla Polaka. Rep. Michał Klag
Pele przygląda się, jak strzela Janusz Kowalik. Zdjęcie z dedykacją Brazylijczyka dla Polaka. Rep. Michał Klag
ROZMOWA. - W zdobyciu paszportu i wyjeździe do Stanów Zjednoczonych pomógł mi wysokiej rangi oficer z Wisły Kraków, a w uzyskaniu certyfikatu do gry walizka dolarów dla przedstawicieli Komitetu Centralnego PZPR - mówi legendarny napastnik Cracovii

Pele przygląda się, jak strzela Janusz Kowalik. Zdjęcie z dedykacją Brazylijczyka dla Polaka. Rep. Michał Klag

- Już za życia stał się Pan jedną z legend Cracovii - rozpoczynamy rozmowę z Januszem Kowalikiem. - Pana życiorys obfituje w wiele ciekawych wydarzeń. Starsi kibice "Pasów" zapewne świetnie pamiętają Pana występy, młodsi nie mieli szczęścia zobaczyć Pana na boisku. Wszystkim chcemy więc przypomnieć, bądź przybliżyć Pana nietypową karierę. Rozmawiamy w hotelu "Cracovia", tuż obok Błoń, gdzie właśnie ta kariera przed ponad pół wieku temu się zaczęła...

- Mieszkałem blisko stadionu Cracovii, na ulicy Kościuszki. Mój tata Albin był trenerem juniorów Cracovii. Do klubu trafiłem, mając 10 lat. W 1959 roku zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów.

- Szybko stał się Pan ulubieńcem kibiców. W pierwszej drużynie w latach 1961, 1962 i 1966 w 47 meczach I ligi zdobył Pan 16 goli, w tym aż 4 w jednym meczu z Pogonią Szczecin, a w latach 1963-1966 w 93 spotkaniach II ligi 46 bramek.

- Byłem pierwszym graczem Cracovii, który zadebiutował w pierwszej lidze przed 16. urodzinami. Dobrze mi się grało w derbach Krakowa. W tym czasie Wisła miała fantastyczną drużynę. Była między nami sportowa rywalizacja, ale poza boiskiem byliśmy wobec siebie bardzo koleżeńscy. Kibice byli fanatyczni, jednak nie dochodziło do chuligańskich ekscesów. Porażka bolała fanów, ale na tym się kończyło.

- Jak to się stało, że w tym okresie Cracovia aż cztery lata grała w drugiej lidze?

- W drużynie było kilka indywidualności - między innymi Krzysztof Hausner i Andrzej Rewilak - ale i szereg przeciętnych zawodników. Mieliśmy za to dwóch bardzo dobrych trenerów: Michała Matyasa i Adama Niemca.

- W październiku 1962 roku został Pan zdyskwalifikowany na 3 lata za "próbę szantażu pieniężnego wobec klubu". Domagał się Pan wielkiej kasy?

- Graliśmy wtedy za darmo, choć byliśmy profesjonalistami. Ja byłem wtedy gówniarzem, ale najlepszym zawodnikiem drużyny, a poza boiskiem jej liderem. Starsi koledzy mieli rodziny na utrzymaniu i w ich imieniu zacząłem się upominać w klubie o pieniądze. Moje stanowisko było ostre. Prezes klubu powiedział, że jestem naiwny. Ja odparłem, że każdy członek Komitetu Centralnego PZPR może być prezesem klubu, a Kowalik jest jeden. Chciały mnie pozyskać Legia, Gwardia, Wisła... W końcu działacze Cracovii jakoś to załagodzili, bo bali się, że przyjdzie odgórny przykaz i trafię do Gwardii lub Legii. Nie występowałem na boiskach przez dziewięć miesięcy.

- W piłkę grali także trzej Pana bracia. Z największym powodzeniem o 5 lata od Pana młodszy Andrzej, który występował między innymi w Cracovii, Beskidzie Andrychów i Clepardii.

- Był napastnikiem, wielki talentem. Chciał wyjechać do Holandii, ale nie dostał paszportu. Starszy brat Albin był rozgrywającym i napastnikiem, także grał w Cracovii. Przerwał karierę ze względu na ciężkie zapalenie płuc. Inny starszy brat Adam był bramkarzem, występował w Hutniku. Był z nas najmniej utalentowany, nie miał takiego zapału do futbolu jak pozostali bracia. Wszyscy mieszkają koło Wieliczki.

Pokonałem Maiera

- Pan, Hausner i Rewilak byliście członkami słynnej ekipy "Portugalczyków", która w 1961 roku zajęła drugie miejsce w turnieju UEFA 18-latków, nieoficjalnych mistrzostwach Europy w tej kategorii wiekowej. To był duży sukces polskiego futbolu, a Pan miał w nim ogromny udział.

- W półfinale w Porto pokonaliśmy 2-1 drużynę RFN, w której występowali Sepp Maier, Reinhard Libuda i Wolfgang Overath, a prowadził ją Helmut Schoen. Zdobyłem wtedy dwa gole. Najpierw Jerzy Musiałek strzelił z 20 metrów, Maier odbił piłkę, ale dobiłem ją z 10 metrów. Potem wyrównał Overath. W końcówce meczu przeprowadziłem akcję od połowy boiska i z 25 metrów trafiłem w okienko bramki. To był instynktowny strzał. W finale w Lizbonie przegraliśmy z gospodarzem turnieju Portugalią 0-4. Już w pierwszej minucie Rewilak, nasz najlepszy obrońca, stoper, doznał kontuzji kostki i musieliśmy grać w dziesiątkę, gdyż wtedy nie można było dokonywać zmian.

- W pierwszej reprezentacji Polski zadebiutował Pan jako... drugoligowiec w 1965 roku w Brukseli w meczu z Belgią (0-0). W sumie w latach 1965-1966 rozegrał Pan tylko 6 spotkań w kadrze.

- Wtedy rzadziej się grało niż dziś. Mile wspominam mecz w Liverpoolu z Anglią, zremisowany 1-1. Bardzo dobrze mi się grało. W ostatniej minucie strzeliłem w słupek. Z kolei mecz w Chorzowie z Anglią, przegrany 0-1, był dla mnie przeciętny.

- Mało kto wie, że mógł Pan wrócić do reprezentacji w 1974 roku i zagrać na mistrzostwach świata w RFN, w których nasza drużyna niespodziewanie zajęła trzecie miejsce.

- Trener reprezentacji Kazimierz Górski przyjechał do mnie do Rotterdamu kilka miesięcy przed mistrzostwami. Oglądał moje mecze i wydawało się, że powoła mnie do kadry. Wiem, że został zaproszony do Komitetu Centralnego PZPR, gdzie powiedziano mu: "Panie Kazimierzu, to my decydujemy, kto może pojechać na mistrzostwa świata". Nie dostałem żadnego sygnału w sprawie kadry. Potem wiele razy widziałem się z Górskim, mieliśmy bardzo przyjacielskie kontakty - raz nawet powiedział do mnie "kolego" - ale nigdy nie wracaliśmy do tematu powołania do reprezentacji.

Na i pod stołem

- Brak powołania był zapewne pochodną tego, co się wydarzyło kilka lat wcześniej. 27 listopada 1966 roku rozegrał Pan swój ostatni mecz w Cracovii, w Łodzi z ŁKS. Potem wyjechał Pan do USA. Zaskoczenie było totalne. Zniknął Pan nie tylko z polskich boisk, ale i mediów. Nie można było o Panu pisać. Wokół Pana wyjazdu narosło wiele legend. Jaka jest prawda?

- Ja - oficjalnie - nie wyjechałem, żeby grać, ale na wakacje. W tamtych czasach nie było zagranicznych transferów, taki był "prikaz" z Moskwy. Żeby wyjechać, trzeba było mieć paszport, a ja go nie miałem. Udało mi się go jednak zdobyć. Mój tata był oficerem Wojska Polskiego, kapitanem. Był w niemieckiej niewoli, przeżył jeniecki obóz. Był w Armii Krajowej. Członkowie podziemia polskich AK-owców byli lojalni wobec siebie, także po latach. Dzięki koneksjom ojca i przy pomocy wysokiego oficera z Wisły, który bardzo dyskretnie to zorganizował, dostałem paszport. Poleciałem do Brukseli, a stamtąd do Nowego Jorku, a potem do Chicago. Gdy siedziałem już w samolocie, władze dowiedziały się o tym i chciały go zawrócić. Moja sprawa dotarła do Kremla i Waszyngtonu. Wysłano za mną szpiega do USA, ale zajęło się nim FBI.
- Cracovia i PZPN nie złożyły doniesienia do FIFA, które uniemożliwiłoby Panu grę za oceanem. Dlaczego?

- Żebym mógł grać, musiałem mieć certyfikat, a nie było możliwości, bym go otrzymał. Do Polski przyleciała - z walizką pieniędzy - delegacja klubu Mustangs Chicago: mój kuzyn Leon Kowalik, kiedyś walczący pod Monte Cassino; to on mnie formalnie zaprosił do USA - i dyrektor klubu. Abym dostał zwolnienie z Cracovii i PZPN, musiał się zgodzić Komitet Centralny PZPR. Były dwa rodzaje płatności - jedno na stole, drugie pod stołem. Rozmowy z KC odbywały się na szczeblu ministerialnym. Długo jednak nie dawały efektu. Ci z KC nie chcieli się zgodzić na mój transfer. Dyrektor Mustangs Chicago powiedział więc do mojego kuzyna, że muszą wychodzić, na to on odparł: "Zagrajmy ostatnią kartą". I wysypali na stół górę "zielonych". Ci z KC popatrzyli na siebie i zaczęli się pocić. Spojrzeli na siebie raz i drugi, w końcu otworzyli szufladę i zgarnęli dolary. Pieniądze dostały także PZPN i Cracovia, a ja zgodę na grę. Nie można było jednak pisać o mnie. Do czasów Edwarda Gierka nie byłem w Polsce. Gdy grałem w Holandii, nie mogłem też jeździć na mecze pucharowe do krajów socjalistycznych, bo mogły mnie złapać odpowiednie służby. Zablokowano także karierę mojego brata Andrzeja. Po moim wyjeździe był na zgrupowaniu Cracovii, ale wysłano go do domu. Potem próbowałem go ściągnąć do Holandii, ale nie dostał paszportu.

Byłem królem i MVP

- Jak się Panu wiodło na amerykańskich boiskach?

- W Mustangs Chicago w jednym sezonie w 28 meczach zdobyłem 30 goli i miałem 15 asyst, zostałem królem strzelców i najlepszym zawodnikiem rozgrywek ligi NASL, w której grały gwiazdy z całego świata. W California Clippers nie rozegrałem żadnego meczu ligowego, bo była przerwa w lidze. Graliśmy tylko mecze towarzyskie. W spotkaniu z Fiorentiną, wygranym 4-1, zdobyłem dwa gole i miałem dwie asysty. Fiorentina chciała mnie kupić, ale wtedy w Serie A był zakaz transferów obcokrajowców. W spotkaniach z Dynamem Kijów - było 2-1 i 1-1 - strzeliłem trzy bramki Jewgienijowi Rudakowowi.

- W 1969 roku znalazł się Pan w Sparcie Rotterdam.

- Miałem grać w Feyenoordzie Rotterdam, ale prezes Sparty przyleciał do mnie do San Francisco i znalazłem się w tym klubie. W pierwszy sezonie zajęliśmy piąte miejsce w lidze. W meczach z Twente Enschede strzeliłem aż sześć goli Pietowi Schrijversowi (późniejszy dwukrotny wicemistrz świata i raz brązowy medalista ME - przyp. J.F.) - dwa razy po dwa w lidze i dwa w Pucharze Holandii. W 1971 roku awansowaliśmy do finału Pucharu Holandii, w którym zmierzyliśmy się z Ajaksem Amsterdam. Zremisowaliśmy u siebie po dogrywce 2-2. Strzeliłem oba gole. W powtórzonym meczu, w Amsterdamie, przegraliśmy 1-2.

Tylko Cruyff lepszy

- W sezonie 1971/1972 został Pan wicekrólem strzelców ligi holenderskiej. Zdobył Pan 20 goli, o 5 goli mniej od "boskiego" Johana Cruyffa i o 2 więcej od Ruuda Geelsa, który potem aż pięć razy sięgał po koronę najlepszego snajpera Eredivisie.
- Przed ostatnią kolejką mieliśmy z Cruyffem tyle samo goli na koncie - po 20. Niestety, w meczu z Utrechtem ściął mnie Co Adriaanse (potem trener m.in. Ajaksu, FC Porto i Red Bull Salzburg, a obecnie Twente Enschede - przyp. J.F.) i upadłem na bark. Pękły mi wiązadła, do tej pory to odczuwam. Myślałem, że w meczu u siebie z Telstarem strzelę dwie czy trzy bramki, ale nie mogłem zagrać. Tymczasem Cruyff, który nie wiedział, czy ja zagram, zdobył pięć goli w meczu z Vitesse Arnhem (rozgromił beniaminka ligi na własnym boisku 12-1 - przyp. J.F.). Ciekawostka: Cruyff był fenomenalnym piłkarzem, ale na boisku nie istniał, gdy jego rywalem był Ter Horst, który się go nie bał, choć nie grał brutalnie. W wieku 50 lat Horst dostał zawału serca i zmarł podczas meczu oldbojów.

- W Sparcie w ciągu pięciu sezonów w 123 meczach ligowych strzelił Pan 66 bramek. Brylował Pan także w europejskich pucharach, choć - jak Pan wspomniał - nie mógł jechać do krajów socjalistycznych...

- Moimi atutami były technika, szybkość i strzał. Choć miałem tylko 170 centymetrów wzrostu, w jednym sezonie strzelałem sześć - siedem bramek głową. Puchary... Pamiętam mecz z Lewskim-Spartakiem Sofia w 1/16 finału Pucharu Zdobywców Pucharów. W Bułgarii było 1-1. Przed rewanżem powiedziałem, że choćbym miał umrzeć na boisku, to wygramy. Strzeliłem bramkę, wygraliśmy 2-0.

- Potem przez dwa sezony grał Pan w NEC Nijmegen, strzelając w 25 meczach w II lidze pięć bramek i w 5 meczach I ligi jednego gola. Stamtąd trafił Pan do Chicago Stings.

- Trenerem tej drużyny był Bill Foulkes, jeden z dziewięciu piłkarzy Manchesteru United, który przeżył pamiętną katastrofę samolotową w 1958 roku w Monachium (zginęło ośmiu graczy - przyp. J.F.). Kiedyś lecieliśmy razem z Chicago do Nowego Jorku. Trafiliśmy na wielką burzę. Lotniska były zamknięte. Byliśmy niesamowicie przestraszeni, było nawet trochę paniki. W końcu wylądowaliśmy na LaGuardia w Nowym Jorku. Foulkes był blady, powiedział: "Myślałem, że drugi raz mi się nie uda". Opowiedział mi o wypadku w Monachium. "Pilot wykonał najpierw jedno, potem drugie podejście do startu, ale były one nieudane. Przy trzecim podejściu nie mógł zawrócić i samolot zawadził skrzydłem o dom. Myśmy grali z kolegami wtedy w karty. Gdy samolot spadł, siedziałem przypięty pasem, przede mną było tylko powietrze. Ja nadal trzymałem karty w ręce, ale z mojej prawej i lewej strony nie było nikogo. Wyskoczyłem z samolotu i zacząłem biec. Pomyślałem jednak, że może ktoś potrzebuje pomocy i zawróciłem. Zatrzymała mnie ekipa medyczna, dała mi zastrzyk. Byłem w szoku".

Best na rezerwie

- Foulkes to jedna z legend Manchesteru United, pięciokrotny mistrz Anglii. Tylko Ryan Giggs i Bobby Charlton rozegrali więcej od niego meczów w barwach tego klubu. W 1976 roku miał Pan przyjemność spotkać inne wielkie gwiazdy futbolu.
- Wystąpiłem w ekipie "gwiazd świata", grającej pod firmą USA, w meczach zorganizowanych z okazji 200-lecia Ameryki. W Waszyngtonie przegraliśmy z Włochami 1-2, w Filadelfii z Anglią także 1-2, a w Seattle zremisowaliśmy z Brazylią 0-0. W drużynie Włoch grali między innymi Dino Zoff, któremu strzeliłem gola z podania Pelego, dalej Paolo Rossi, Franco Causio i Marco Tardelli. W ekipie Anglii wystąpił Kevin Keegen, a w Brazylii Zico i Rivelino. Atak "gwiazd świata" tworzyli Georgio Chinaglia, Pele i Kowalik. A na ławce rezerwowych siedział George Best, którego nasz trener Eddie Firmani, noszący przydomek "Złoty paw" (pochodził z RPA, grał m.in. w Interze Mediolan, prowadził m.in. New York Cosmos - przyp. J.F.), usunął z ekipy za picie alkoholu. Pele przeciw Brazylii nie grał.

- Wspomniał Pan o Pelem. Do dziś trwają spory, kto był lepszy: Pele czy Maradona? A może lepszy od nich jest już Leo Messi?

- Widziałem piłkarzy z różnych generacji. Dla mnie klasyfikacja najlepszych graczy w historii jest prosta. Pierwszy jest Pele, a potem długo, długo nikt. Każdy z piłkarzy miał jakieś słabsze strony, na przykład Maradona grał słabiej prawą nogą i głową. Pele jest jedynym piłkarzem w historii, który nie miał żadnej słabej strony. Miałem przyjemność i zaszczyt trenować z nim przez dwa tygodnie. Przy nim człowiek ma kompleks niższości, wydaje mu się, że nic nie umie, wygląda jak trampkarz. Szybkość, technika, gra głową, obiema nogami, umiejętność strzelania bramek - to wszystko Pele opanował do perfekcji. Taktycznie - profesor. Rzuty wolne? Na treningu po strzale z rzutu wolnego złamał rękę bramkarzowi.

Trzy awanse

- Karierę kończył Pan w Europie. Najpierw w MVV Maastricht, z którym w wieku 34 lat awansował Pan do Eredivisie. Ostatnim Pana klubem był II-ligowe belgijskie Patro Eisden.

- W Maastricht w I lidze w sezonie 1978/1979 zdobyłem 22 gole. Przygotowywałem się już do pracy szkoleniowej. Patro zaproponowało mi funkcję grającego trenera. Byłem nim przez dwa lata. Myślałem, że nauczę się trenerskiego fachu i roztrenuję na koniec kariery. W pierwszym sezonie uzyskałem 30 bramek i zostałem królem strzelców drugiej ligi. W drugim grałem mniej, miałem 20 gole na koncie.

- W 1978 roku ukończył Pan szkołę trenerską w Zeist, uprawniającą do prowadzenia każdego zespołu na świecie. Jak wyglądały początki Pana działalności szkoleniowej po pracy w Patro?

- Z Maastricht awansowałem do I ligi, z Genk zająłem miejsce w środku tabeli I ligi, a Vitesse wprowadziłem do I ligi. Potem zostałem trenerem olimpijskiej reprezentacji Nigerii, która uzyskała kwalifikacje do igrzysk w Atlancie. Byłem też technicznym doradcą tamtejszego związku piłkarskiego. W kadrze prowadziłem między innymi Jay-Jay Okochę i Daniela Amokachiego, a odkryłem Kennetha Zeigbo i Emmanuela Olisadebe. W Nigerii prowadziłem też klub Rangers International, o którym można powiedzieć, że ma... 30 milionów członków. W Nigerii są trzy główne grupy etniczne: Ibo, Hausa i Uruba. Ta pierwsza przegrała walki z Hausą i jedynymi miejscami, gdzie członkowie tej grupy mogli się organizować były piłkarskie stadiony. Rangers to klub Ibo, każdy nowonarodzony członek Ibo staje się automatycznie członkiem klubu. Gdy byłem w Nigerii, panowała tam dyktatura wojskowa. Z Rangers zdobyłem mistrzostwo i Puchar Nigerii.

Cudotwórca

- Kolejnym etapem Pana pracy była Grecja.

- Pierwszego dnia po powrocie z Nigerii do Holandii otrzymałem telefon z Ionikosu. Powiedziałem, że przyjadę za trzy tygodnie, ale działacze chcieli, żebym się zjawił na drugi dzień! Wziąłem szczoteczkę do zębów, koszulę na zmianę i poleciałem. Na lotnisku prezes klubu zaproponował mi pracę. Powiedział, że drużyna w siedmiu meczach nie zdobyła punktu, strzeliła 2 bramki i straciła 21. Odparłem, że nie potrzebują mnie, tylko cudotwórcy, że nie podejmę się tego wyzwania. Wtedy prezes zapytał, czy mogę zagwarantować mu, że wyjdzie z twarzą nawet jak Ionikos spadnie i ile chcę zarobić. Wyjął czek. Rozmawialiśmy dwie godziny i zdecydowałem, że zostanę. Zadzwoniłem do żony - z Elizabeth jesteśmy małżeństwem 31 lat, jest moją prawą ręką w firmie menedżerskiej - i powiedziałem, że prezes zaproponował mi taki kontrakt, że nie mogę odmówić.

- Okazał się Pan cudotwórcą?

- Do pierwszego meczu zostało dwa dni. Znałem tylko jednego zawodnika Ionikosu, jedną z ikon greckiego futbolu, Nikosa Vamvakoulasa, największą gwiazdę drużyny. Ponieważ przeszkadzał mi na treningu, wyrzuciłem go z zajęć. Na przedmeczowym zgrupowaniu zapytał mnie, czy może zagrać. Powiedziałem, że nie. "Przyjedziesz po meczu, to możemy porozmawiać" - dodałem. A on na to: "Po meczu Pana może już nie być". Wygraliśmy 2-0. Konferencja prasowa, pierwsze pytanie: "Dlaczego nie grał Vamvakoulas?" A ja na to: "Ile punktów zdobył Ionikos z tym graczem w składzie? Dziękuję. Konferencja skończona". Na drugi dzień Vamvakoulas powiedział: "Ja tak zawsze się zachowywałem". Odparłem: "Ale nie u mnie". I co się okazało? On mnie uratował, grał bardzo dobrze, choć nigdy nie trenował intensywnie. Pewnego razu powiedział, że wszystko go boli. Powiedziałem: "Odpocznij dwa dni". Był wzorem dla wszystkich. I utrzymaliśmy się w lidze. Byłem w tym klubie dwa lata. Zostałbym dłużej, ale prezes dostał zawału serca, był operowany w Houston.

Działacze pili...

- Przedostatnim klubem, który Pan prowadził, był Górnik Zabrze. Pracował Pan w nim od lipca do września 1992 roku, zaliczając pięć meczów ligowych, w tym dwa zwycięskie i trzy przegrane.

- Popełniłem błąd. Myślałem, że skoro zmienił się system polityczny, wprowadzę profesjonalizm, ale przeliczyłem się. Zawodnicy nie byli przyzwyczajeni do reżimu treningowego. Powiedziałem im, że pieniądze będą dostawać, ale największe pieniądze leżą na boisku. To było dla nich coś nowego. Zjawiałem się w klubie rano, tymczasem działacze zaczynali dzień od wódki. A dla mnie alkohol to temat tabu. Mówiłem zarządowi, że decyduję o wszystkim albo o niczym. Może byłem zbyt ambitny. Zaczęły się opory ze strony działaczy. Któregoś dnia pokazałem im kluczyki od samochodu, mówiąc, że jestem człowiekiem niezależnym i albo zaakceptują moje metody pracy, którym muszą się podporządkować wszyscy - od zawodników do zarządu - albo włączam motor i wyjeżdżam. Wkrótce wyjechałem. Potem pracowałem w III-ligowym klubie belgijskim KFC Eeklo, robiąc przysługę zaprzyjaźnionemu prezydentowi klubu.
- Od 1995 roku jest Pan licencjonowanym menedżerem FIFA. Jak się Pan czuje w tej roli?

- Jeśli zgłasza się do mnie jakiś piłkarz, młodszy czy starszy, chcę mu pomóc. Mnie nie chodzi tylko o finansowy aspekt transferu. Ja wiem, czego zawodnik potrzebuje, gdy przechodzi z klubu do klubu. Robię wszystko, by tak się urządził w nowym klubie, żeby odniósł sukces. Gdy transfer zostanie zrealizowany, moja praca nie kończy się, ale dopiero zaczyna. Zajmuję się zawodnikiem na przykład, gdy ma kontuzję. Jeśli trener ma jakiś problem z piłkarzem, to może na mnie liczyć, by zawodnik skoncentrował się tylko na swoim rozwoju. Zajmowałem się transferami między innymi Mirosława Waligóry, Krzysztofa Bukalskiego, Grzegorza Kaliciaka, Adriana Mierzejewskiego, Przemysława Tytonia i Mateusza Prusa. Współpracuję z menedżerem Krzysztofem Jakubczakiem. Wspólnie pracowaliśmy przy transferach Tytonia i Prusa.

Menedżer Robinho

- Wspomniał Pan o zagranicznych zawodnikach, którymi się zajmował. Kto był największą gwiazdą w Pana "stajni"?

- Często jeżdżę do Brazylii. Kiedyś byłem w Santosie. Na klepisku bez trawy trenowali zawodnicy do lat 16. Trener powiedział mi, żebym zwrócił uwagę na jednego z graczy. Chudziutkiego, cieniutkiego, który umie już wszystko. Sam wcześniej zwróciłem na niego uwagę. To był Robinho. Prezes Santosu Marcelo Teixeira dał mi pełnomocnictwo na trzy miesiące, bym mógł wytransferować Brazylijczyka. Zaproponowałem go Ajaksowi Amsterdam i PSV Eindhoven, ale nikt z tych klubów nie wybrał się do Brazylii. Powiedziano mi, że "my też mamy swoich skautów i inne talenty na oku". Rok później Robinbho grał w Copa America. PSV się obudził i zaproponował za niego 15 milionów euro. Santos odparł, że rozmowy zaczyna od 50 milionów euro. Potem Robinho przeszedł do Realu Madryt.

- Nie każdy klub poznaje się na wielkim talencie...

- Kiedyś zaproponowałem KFC Eeklo wspomnianego Amokachiego (grał w nigeryjskim Ranchers Bees - przyp. J.F). Po tygodniowych testach trener Eeklo uznał, że Nigeryjczyk nie nadaje się do jego drużyny. Amokachi przeszedł do FC Brugge, gdzie grał Tomasz Dziubiński.

- Kogo teraz ma Pan na oku?

- 21-letniego Irańczyka Karima Ansarifarda. Interesuje się nim szereg klubów z najwyższej półki, ale on preferuje grę we Włoszech lub w Hiszpanii. Według mnie to jeden z największych talentów w ostatnich pięciu latach. W reprezentacji Iranu gra od dwóch lat. Klub, który go kupi, będzie miał zapewnione 20-30 bramek w sezonie. Takie gole, jakie on strzela, potrafią zdobywać tylko Cristiano Ronaldo i Messi.

- Wspomniał Pan o Tytoniu, na którego bardzo liczy selekcjoner Franciszek Smuda. Wyleczył już kontuzję barku?

- Tak, jest zupełnie zdrowy. Nie miał poważnej kontuzji - pęknięta chrząstka barku - ale wymagała czasu na wyleczenie. Cztery tygodnie bronił z tą kontuzją! Został uznany za najlepszego bramkarza ligi i szóstego zawodnika w minionym sezonie. Potem udanie zastępował go Prus, który w kilka miesięcy stał się jednym z lepszych bramkarzy w Holandii.

Puste Błonia

- To kolejny przykład, że w polskim futbolu talentów nie brakuje. Dlaczego więc nadal jesteśmy tylko piłkarskimi średniakami?

- Będąc w Krakowie, wybrałem się na Błonia. Piękna pogoda, zielona trawa, rodziny z dziećmi... Ale połowa Błoń była pusta. Za moich czasów trudno było tam znaleźć miejsce, żeby zagrać w piłkę trzech na trzech. To naturalne szkolenie, które widzi się na przykład w Brazylii na każdym skrawku trawy, co sprawia, że młodzież operuje piłką perfekcyjnie. Zostało dowiedzione naukowo, że piłkarz w wieku od 12-13 do 18 lat potrzebuje 10 tysięcy godzin treningów. Potrzebuje więc 3-4 godzin zajęć dziennie. Na Błoniach tyle graliśmy, i to było właśnie naturalne szkolenie. Zawodnicy do 14. roku życia powinni grać, szlifować technikę, bez akcentu na stronę fizyczną. A u nas bywa z tym różnie.

- Piłkarz, trener, menedżer. Futbolowi oddał się Pan bez reszty.

- Przeżyłem różne epoki w piłce nożnej. Rozwijałem się jako piłkarz, potem jako szkoleniowiec, teraz jako menedżer. W dalszym ciągu się uczę, bo człowiek, który przestaje się uczyć, cofa się. Mój futbolowy zegar nie przestaje pracować. Wyciągam wnioski z przeszłości, staram się ciągle rozwijać.

Rozmawiał JERZY FILIPIUK

Janusz Kowalik

Urodzony 26 marca 1944 roku w Nowym Sączu. Wzrost: 170 cm. Waga: 65 kg. Wykształcenie: wyższe (filologia i historia w WSP w Krakowie). Miejsce zamieszkania: Meerssen (Holandia). Pozycja: napastnik. Kluby: Cracovia (1954-1966), Chicago Mustangs (1968), California Clippers (1968), Sparta Rotterdam (1969-1974), NEC Nijmegen (1974-1976), Chicago Stings (1976-1977), MVV Maastricht (1976-1979), KFC Patro Eisden (1979-1981). Szkoła trenerska: Zeist (Holandia, 1978). Trener: Patro Eisden, Maastricht, Genk, Vitesse Arnhem, olimpijska reprezentacja Nigerii, Rangers International, Ionikos, Górnik Zabrze, KFC Eeklo. Obecnie wykonywany zawód: menedżer FIFA (od 1995 roku).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski