MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Krowy na Wielkiej Łące

ANDRZEJ KOZIOŁ
Zboże niemal w środku miasta uprawiano jeszcze kilkanaście lat temu Fot. Anna Kaczmarz
Zboże niemal w środku miasta uprawiano jeszcze kilkanaście lat temu Fot. Anna Kaczmarz
Jeszcze nie tak dawno miasto przerośnięte było wsią, tak jak tłuszcz białymi warstewkami przerasta mięso.

Zboże niemal w środku miasta uprawiano jeszcze kilkanaście lat temu Fot. Anna Kaczmarz

WIEŚ KRAKÓW. Pola szumiące zbożem * Chlew w centrum miasta * Głąbiki z Czarnej Wsi * Krowy na ulicach miasta i na Krakowskich Błoniach

Ot, choćby Zwierzyniec, prawdziwe Półwsie: przy ulicy Kraszewskiego, w miejscu bloku, który wyrósł w latach sześćdziesiątych, uprawiano ziemniaki, a sto metrów dalej staruszek ogrodnik krzątał się przy inspektach, w których pod szkłem wschodziła wiosną rozsada pomidorów, później, latem, czerwieniejąca owocami na dorodnych krzakach.

Jednak gdyby ktoś chciał zobaczyć prawdziwe ogrodnicze gospodarstwa, mógł iść do niezbyt odległej Czarnej Wsi i Nowej Wsi (jako jedyne pamiątki zostały po nich ulice: Czarnowiejska i Nowowiejska), gdzie ziemia rzeczywiście była czarna, połyskliwa i tłusta. Wprawdzie kilkadziesiąt lat temu, w czasach mojego dzieciństwa, dogorywały tam resztki ogrodniczych gospodarstw, ale wcześniej ogrodnictwo kwitło, a wśród tutejszych jarzyn nieostatnie miejsce zajmowały legendarne głąbiki krakowskie, rodzaj sałaty, które tak czule wspominał Stanisław Broniewski:

"Na obecnym placu Wolności (dzisiaj znów placu Inwalidów - AK), ul. Pomorskiej i Sienkiewicza lęgły się wśród sitowi dzikie kaczki. Ulica Czarnowiejska i Kazimierza Wielkiego były wiejskimi traktami, przy których rozsiadły się drewniane chałupy, na niebiesko bielone i nierzadko kryte strzechą. A między nimi nie kończące się zagony kapusty, cebuli, marchwi, nad którymi stróżowały złociste tarcze słoneczników. Pośród jarzyn biały kruk czarnowiejskiego warzywnictwa g ł ą b i k i, rodzaj sałaty, której kiszony pęd miał smak delikatniejszy od ogórków. Głąbiki te, zwane w oficjalnym warzywnictwie sałatą szparagową, których uprawa związana była ze specjalnymi właściwościami glebowymi tamtejszych czarnoziemów, należą już niemal do historii wczorajszego Krakowa".

Niemal? Całkowicie, niestety, całkowicie... Dodajmy tylko jeszcze, że przez długie lata kiszone głąbiki można było kupić w sercu miasta, na placu Szczepańskim. Dzisiejszy pusty miejski salon z fontanną, niedawny parking, był miejscem, gdzie rej wodziły pyskate przekupki, gdzie jesienią złociły się dynie, gdzie pachniało kiszoną kapustą, suszonymi śliwkami no i oczywiście kiszonymi głąbikami...

Półwsie Zwierzynieckie nie było ogrodniczą potęgą, ale prezentowało się bardziej rolniczo niż inne części Krakowa (wyjąwszy, oczywiście, Nową Hutę, czyli po prostu Mogiłę, gdzie przez długie lata fotoreporterzy w ten sposób fotografowali kominy, aby na pierwszym planie widoczne były kłosy zbóż). Kiedy od salwatorskiej pętli tramwajowej szło się ulicą św. Bronisławy, miasto nagle stawało się wsią. Bo gdy minąłeś cmentarz, kiedy przeszedłeś przez stary wiadukt zwany Diabelskim Mostem, po prawej stronie alei Waszyngtona, tuż przed kopcem Kościuszki, szumiało zboże.

A kiedy za kopcem szło się wąziutką ścieżynką, dzisiaj wyasfaltowaną, w stronę Lasku Wolskiego, dookoła było zielono-błękitnie od żyta, żółtawo od pszenicy, kosmato od jęczmienia. Dodajmy do tego granatowe chabry, dodajmy fioletowe kąkole, dodajmy świergot skowronka, który zawisł wysoko nad polami, a będziemy mieli wieś, najprawdziwszą, stuprocentową.
A jeżeli wieś - to także zwierzęta. Wszystko, co ryczy, rży, chrumka w oborach, stajniach, chlewach. Kiedyś gospodarskich zwierząt nie brakowało w sercu miasta, ale już od dziewiętnastego wieku zostały przepędzone z obrębu Plant. Na mocy "rozporządzenia Magistratu z dnia 24 sierpnia 1884 r. L. 5874, a obowiązującego od 1 października 1884 r.:

"Utrzymywanie krów w domach w obrębie plantacyi położonych, tudzież utrzymywanie trzody chlewnej i chowanie drobiu po podwórcu chodzącego, jak również utrzymywanie składu szmat i kości w całem mieście jest niedozwolonem."

To, co było ,,niedozwolonem" w obrębie plantacyi, było dozwolone poza nimi. I to długo, bardzo długo. Zwierzęce, rustykalne enklawy można było znaleźć w zaskakujących miejscach. Jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych, na początku sześćdziesiątych, podczas letnich upałów nie można było otwierać okien w budynku "Piątki", V Liceum Ogólnokształcącego przy ówczesnej ulicy Świer-czewskiego, dzisiaj Studenckiej. Liceum przez mur sąsiadowało z klasztorem Kapucynów, w którym, prastarym klasztornym obyczajem, hodowano świnie. A świnie, proszę zacnych mieszczuchów, chociaż tak je lubimy w kotletowej i szynkowej postaci, cuchną niemiłosiernie; obora emituje zapachy, przy których końska stajnia i krowia obora wydają się zgoła przyjemne.

Krowy też można było spotkać w zaskakujących miejscach, na przykład na ulicy Krakowskiej. Opowiadał mi o nich Wiesław Obrzydowski, znakomity malarz, od wojennego dzieciństwa mieszkający właśnie przy Krakowskiej, w sercu Kazimierza. I jeszcze po wojnie widział, jak codziennie z klasztornego przytułku, kolebiąc się ciężko, wychodziły poczciwe krasule, aby podreptać w stronę wiślanych wałów, gdzie czekała na nie soczysta trawa.

Nie inaczej było - i to jeszcze w późnych latach sześćdziesiątych - przy ulicy Kościuszki, gdzie stała obórka, a w obórce porykiwała krowa. Gdzie się pasła? Oczywiście, na Błoniach, ale żeby dojść do Wielkiej Łąki, trzeba było pokonać kawał drogi, między innymi ulicę Mlaskotów, która niegdyś nosiła inną nazwę, Prywatna. I rzeczywiście, była jak najbardziej prywatna, należała do pana Boronia, postaci znanej na Półwsiu. Co roku, pod koniec zimy, właściciel krów z ulicy Kościuszki odwiedzał pana Boronia. Nie z pustymi rękami, rzecz jasna. A kiedy półlitrówka stanęła na stole, kiedy niespiesznie, jak kazał dobry obyczaj, pogadano o tym i o owym, właściciel krów przystępował do sprawy. "No to co, będziemy przeganiać tego roku?" - pytał. Retorycznie, rzecz jasna, bo było wiadomo, że właściciel ulicy zgodzi się na codzienny przegon.

Na Błonia ściągały krowy z całego Półwsia Zwierzynieckiego. Porykując, przechodziły przez most na Rudawie i szły skubiąc trawę w stronę śródmieścia, zapuszczając się nawet pod hotel "Cracovia", który w połowie lat sześćdziesiątych wyrósł przy ulicy Focha. Trzeba pamiętać, że wówczas Błonia roiły się od ludzi; krakowianie traktowali je jak wielką plażę bez wody - opalali się na rozłożonych kocach. Zajadali przyniesione z domu kanapki, popijali to i owo, pomiędzy nimi, dźwigając wielkie kosze, krążyli sprzedawcy obwarzanków. Krowy, za nic mając oburzone krzyki mężczyzn i pełne obaw piski kobiet, parły na wschód, w stronę miasta, depcząc po kocach, wywracając koszyki z jadłem, racicami tratując słomkowe damskie kapelusze.
Za krowami podążał ostatni zwierzyniecki pastuch, z batem, obwieszony parasolami, z bokobrodami takimi, jakie nosił sam cesarz Franciszek Józef. Na antykrowie protesty, na pełne oburzenia wrzaski odpowiadał spokojnie, że krowy pasą się na Błoniach dzięki królewskim przywilejom i że dopóki na Półwsiu żyje choćby jedna krowina, będzie miała prawo skubać trawę na Wielkiej Łące...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski