Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krynica moja miłość

Redakcja
- Rozmawiamy w Krynicy-Zdroju. Niedawno odbyła się tutaj uroczystość przekazania Klubowi Olimpijczyka pamiątek po mistrzu i wicemistrzu świata w saneczkarstwie Jerzym Wojnarze, wspaniałym też szybowniku. Co Pani, jako jego koleżanka z reprezentacji Polski, czuje w takiej chwili?

ROZMOWA: z Marią Semczyszak-Haszczakową, saneczkarską mistrzynią świata z roku 1958

- Przypomniały się mi najpiękniejsze lata mojego życia, lata młodości, i uprawiania sportu. Zawsze jestem szczęśliwa, ilekroć mogę być tutaj, w mojej ukochanej Krynicy, którą często odwiedzam, kiedy tylko mogę tutaj przyjechać ze Słowacji, gdzie mieszkam. Tu mam rodzinę, z tym miejscem wiążą się najwspanialsze wspomnienia. Czuję się rada, że mogę uczcić pamięć wspaniałego kolegi Jerzego Wojnara.
- Jerzy Wojnar nazywany był przez kolegów od drugiego imienia Czarek. Co Pani może o nim dziś powiedzieć?
- My wszystkie jego koleżanki uwielbiałyśmy go, nie tylko ze względu na jego męską urodę, ale też z tego powodu, że wobec nas wszystkich zachowywał się bardzo serdecznie, przyjacielsko. Pomagał nam, zawsze chętnie służył radą, uczył tego, czego myśmy jako mniej doświadczone zawodniczki w saneczkarstwie nie wiedziały.
- Jak to się stało, że Pani została saneczkarką? W końcu jest tyle znacznie spokojniejszych i bezpieczniejszych dyscyplin sportu, choćby biegi narciarskie, zjazdy czy łyżwiarstwo.
- Mieszkałam w Krynicy. Zaczynałam od narciarstwa alpejskiego i klasycznego. Zresztą sentyment do biegania na deskach pozostał mi do dzisiaj. Bardzo chętnie zimą zakładam narty i sobie spaceruję dla zdrowia fizycznego i pogody ducha. To jest sport, który ciągle uwielbiam. Trafiłam do saneczkarstwa w sposób naturalny. W końcu tutaj w Krynicy były wielkie tradycje. Istniał znakomity tor, na którym rozgrywane była zawody najwyższej rangi. Trafiłam do sekcji, która mi imponowała, była bardzo dobrze zorganizowana. Moim trenerem był pan Witkowski, który wprowadzał świetną atmosferę. Wszyscy razem dobrze się czuliśmy. Miło wspominam treningi, wyjazdy na obozy, zgrupowania kadry i zawody. Solidna praca została poparta wynikami.
- Jak wyglądał Pani pierwszy w życiu ślizg na profesjonalnym lodowym torze?
- Ponieważ wywodzę się z tych okolic, więc od dziecka lubiłam zjeżdżanie na sankach. Ale dopiero tu w Krynicy odbył się pierwszy prawdziwy ślizg. To było wielkie przeżycie. W latach 50. ubiegłego wieku ten piękny tor na Górze Parkowej oczarował nie tylko mnie. Zjeżdżaliśmy z wysokiej wieży. Później po latach, kiedy widziałam, że nasi następcy suną z niższa niż my, nawet byłam zdziwiona. Nie wiedziałam, dlaczego, potem słyszałam, że zadecydowały względy techniczne. Wtedy byłam młoda, nie bałam się szybkości, pędu powietrza, chrzęstu płóz. Jakoś udało mi się uniknąć wypadków, nie przypominam sobie, bym wyleciała z trasy. Teraz na stare lata miałam dwa razy upadki na rowerze z powodu błędów technicznych. Odmówiły posłuszeństwa hamulce. Skończyło się poobijaniem i wstrząsem mózgu. To się zdarza. Ale dziś znowu jestem w dobrej formie.
- Największy sukces to na pewno mistrzostwo świata w Krynicy w roku 1958. Jak Pani wspomina te wielkie zawody, o których do dziś pamiętają starsi mieszkańcy uzdrowiska, choć to prawie pół wieku minęło.
- Rzeczywiście, to było moje najważniejsze osiągnięcie. Pamiętam swoje rywalki. Basia Gorgoniówna wywalczyła wtedy brązowy medal. Zapewne troszkę mi tego tytułu zazdrościła, ponieważ ona wcześniej ode mnie zaczęła karierę sportową. Ale w życiu tak bywa, to jest przecież sport, gdzie raz się wygrywa, innym razem trzeba się zadowolić trzecim miejscem.
- Rok 1958 - numer jeden na świecie. Dwa lata później były igrzyska olimpijskie, a tymczasem pani kariera nagle została przerwana. Dlaczego?
- Wyszłam za mąż, a mój małżonek nie życzył sobie, bym uprawiała tak niebezpieczny sport. Dlatego zrezygnowałam. W roku 1962 wyjechałam na Słowację. Tam mnie zachęcano do dalszych startów na torze w kadrze tego kraju. A kiedy nie chciałam już być zawodniczką, to proszono mnie, żebym została sędzią. Pamiętam, że w Tatrach zorganizowano też kurs dla trenerów. Na jego zakończenie odbyły się zawody i ja miałam najlepszy czas, mimo że już nie trenowałam i była w tym gronie jedyną kobietą. Panowie nie mogli tej porażki przeżyć, zwłaszcza, że ja wtedy byłam w piątym miesiącu ciąży. Główny organizator tych zawodów, powiedział w końcu jednak, że ze względu na to, że ja jestem mistrzynią świata, to jednak oni przeżyją tę klęskę. Od kilkudziesięciu lat mieszkam w Sabinowie. Mąż Jan jest inżynierem leśnikiem, dlatego bardzo często razem wędrujemy po górach. Córka Maria ukończyła architekturę. Przyjechała do Polski, tutaj zrobiła drugi fakultet - teologię. Spodobało się jej, została. Wstąpiła do zakonu, mieszka w Dębicy. Jest szczęśliwa. Pracuje z młodzieżą. Takie to zrządzenie losu, że ja wyjechałam na Słowację, ale córka za mnie wróciła do mojej ojczyzny. Syn Grzegorz teraz mieszka w Preszowie. Prowadzi biuro turystyczne. Zwiedza świat, sporo podróżuje.
- Trafiła Pani na Słowację. Czym się Pani tam zajmowała? Jak się Pani żyje u sąsiadów za miedzą?
- Skończyłam studia pedagogiczne i pracowałam w szkole jako nauczycielka. Jestem już na emeryturze. Bardzo dobrze mnie przyjęto w nowym kraju. Nigdy nie dawano mi do zrozumienia, że jestem obca. Często i chętnie przyjeżdżam do domu. W Krynicy mam jednego brata - Jana, a drugiego - Juliana w rodzinnej Andrzejówce. Utrzymujemy bliskie kontakty. Zawsze staram się odwiedzać na cmentarzu groby moich przodków.
- Jak Pani ocenia dzisiejszy sport, tak inny od tego romantycznego z czasów Pani kariery?
- My możemy jedynie zazdrościć młodzieży warunków, jakie mają teraz, w porównaniu do tych, które myśmy mieli. To jest jak niebo i ziemia. Trzeba jednak tych młodych zainteresować sportem, który niesie tak wiele wartości, który odciąga ich od rozmaitych niepotrzebnych szkodliwych pomysłów, nałogów, słabości, przeszkadzających w zdrowym życiu.
- Kiedy Pani ogląda mecze np. Polska - Słowacja, zawody, w których rywalizują Polacy i Słowacy, to komu Pani kibicuje?
- Powiem krótko - lepszym.
- Po latach zapaści, po rozebraniu krynickiego toru saneczkowego, odradza się w uzdrowisku ta dyscyplina sportu. Gotowe są plany budowy nowoczesnego sztucznie mrożonego toru saneczkowo**-bobslejowo-**skeletonowego, jedynego w Polsce. Co Pani o tym sądzi?
- Bardzo się z tego cieszę. Kiedy niedawno w sali Balowej Starego Domu Zdrojowego podczas gali sportu patrzyłam na tę wielką gromadę dzieci i młodzieży uprawiających sport, to serce mi się radowało. Wierzę więc, że sport nadal się będzie tutaj rozwijał. Tego mojej ukochanej Krynicy życzę.
Rozmawiał Piotr Gryźlak

Tak było:

Zimą 1958 roku w Krynicy odbyły się Mistrzostwa Świata w Saneczkarstwie. Tę wielką imprezę wspomina dziś Stefan Półchłopek, wtedy przewodniczący Prezydium Miejskiej Rady Narodowej.
- Jesienią 1957 r. przyjechali do mnie prezesi Polskiego Związku Saneczkowego panowie Świderski i Źróbik. Powiedzieli mi, że Krynicę spotkał wielki zaszczyt, że będzie organizatorem pierwszych w Polsce - a trzecich w ogóle - mistrzostw świata. Dodali też, że ja zostanę wiceprzewodniczącym Komitetu Organizacyjnego i że będę musiał godnie przyjąć wszystkie reprezentacje, działaczy, delegatów międzynarodowej federacji i przewodniczących ekip. Wszystko dobrze, pomyślałem, tylko, my nie mamy w budżecie ani złotówki na ten cel. Zadzwoniłem do Kazimierza Węglarskiego, przewodniczącego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Nowym Sączu i poinformowałem go, że będą w Krynicy mistrzostwa świata, a ja nie mam pieniędzy. A on na to, że też nie ma i że sobie muszę sam poradzić. I tak też się stało. Podczas zawodów zorganizowaliśmy wielkie spotkanie w Starym Domu Zdrojowym. Przewodniczący GKKFiT Włodzimierz Reczek siedział na środku jako szef, a poszczególni delegaci obok. To było przyjęcie na stojąco, taki jakbyśmy dziś powiedzieli - szwedzki stół, czyli lampka wina, koniaczek, poczęstunek. Wszystkim ekipom zagranicznym spodobała się naszą gościnność. Minister Reczek powitał ich w imieniu władz państwowych, ja w imieniu mieszkańców naszego uzdrowiska. Mistrzostwa zakończyły się wielkim sukcesem polskiego sportu, zarówno jeśli chodzi o znakomite wyniki, zdobycie siedmiu medali, jak i organizacyjnym. Krynica była pięknie udekorowana. Wspaniale wyglądały zwłaszcza lodowe rzeźby. Wtedy Jerzy Wojnar i Maria Semczyszak zdobyli tytułu najlepszych na świecie. Marysia to fantastyczna kobieta. Często przyjeżdża do Krynicy. Kilka lat temu była gościem honorowym jubileuszu 75-lecie KTH. Z wielką radością spotkałem ją ostatnio podczas gali sportu młodzieżowego.
Dodajmy, że w tych krynickich zawodach w roku 1958 srebrne medale wywalczyli: Ryszard Pędrak-Janowicz (jedynki) i H. Szubert (jedynki), Janina Suszczewska i Jerzy Koszla (dwójki mieszane), brązowe: Barbara Gorgoń-Flont (jedynki) oraz Helena Łacheta i Ryszard Janowicz-Pędrak (dwójki mieszane). Podczas następnych mistrzostw globu w Krynicy w 1962 r. Jerzy Wojnar był drugi, Danuta Nycz - trzecia.
Dodajmy, że Jerzy Wojnar był też mistrzem świata w roku 1961, a Ryszard Pędrak-Janowicz i Lucjan Kudzia - w roku 1963. Siedem lat później ich sukces powtórzyła Barbara Piecha.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski