Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysiowa lekcja jest prosta: kochaj bezwarunkowo. Ale dziś. Nie jutro

tekst Majka Lisińska-Kozioł
Ania i Michał:  - Zdjęcie synka w małej ramce mamy zawsze przy sobie. Posyłamy mu buziaki. I wierzymy, że jest szczęśliwy po swojej stronie tęczy
Ania i Michał: - Zdjęcie synka w małej ramce mamy zawsze przy sobie. Posyłamy mu buziaki. I wierzymy, że jest szczęśliwy po swojej stronie tęczy Fot. Archiwum rodzinne
Na zewnątrz zimno i buro, a u Ani i Michała ciasto i śmiech. Anielka przeciąga się i patrzy na zdjęcie brata. A on patrzy na nią. Z nieba

Mieli po 26 lat, gdy okazało się, że urodzi im się synuś. Tyle że od początku ciąży nie wszystko szło jak po maśle. A to Ania więcej leżała, niż mogła chodzić, a to w obrazie z USG lekarz dopatrzył się nie tego, co chciał. Niepokój coraz częściej zakradał się do serc przyszłych rodziców. - Po porodzie ledwie zdążyłam zobaczyć Krzysia, a już zabrano go na oddział wcześniaków - opowiada Ania. - Lekarze obiecywali, że za tydzień wypiszą nas do domu. Nie wypisali. Za to dzień po dniu dowiadywaliśmy się, co jeszcze i jeszcze zepsuło się w Krzysiu.

Wykryto wadę serduszka, torbiele w nerkach, kłopoty w główce. Krzyś był podłączony do respiratora, karmiony przez sondę, pod ręką stale musiał być odsysacz i tlen. No i zadomowił się w szpitalu przy Kopernika na całe 90 dni. Aż przewieziono go do Prokocimia. - Może tam wyczarują mu zdrowie - marzyli rodzice. I choć Krzyś walczył o nie przez kolejnych pięć miesięcy jak waleczny rycerz, częściej tracił, niż zyskiwał energię. Lekarze już wiedzieli, że wad w jego ciałku jest bez liku. Wciąż jednak nie umieli nazwać choroby.

Rodzice zrozumieli, że ich dziecko zdrowe już nie będzie, i tym bardziej chcieli wziąć synka do domu. Nauczyli się zakładać sondę, poznali obsługę ssaka, wiedzieli, jak podłączać tlen. Dzień w dzień powtarzali: „ Synku, chodź z nami do domku”. Po ośmiu miesiącach spędzonych na oddziałach intensywnej terapii mały, chory chłopiec zamieszkał u siebie. - Wtedy poczuliśmy się rodziną. Wreszcie było normalnie. No, w miarę normalnie - opowiadają. - Po rozpaczy przyszło ukojenie. Synka tulenie, jego karmienie, nasze niedziele, wspólne poranki. Jeździliśmy na spacery we czwórkę; my i jeszcze butla z tlenem. Zapraszaliśmy znajomych, co miesiąc wyprawialiśmy Krzysiowi urodziny. Był z nami na Dzień Matki i na Dzień Ojca. Dostał maskotkę na swój pierwszy - i ostatni - Dzień Dziecka.

A potem przyplątała się kolejna sepsa. Nieraz już tak było, więc rodzice liczyli, że Rycerzyk i tym razem powalczy. - Starał się, ale powoli osaczała nas natrętna myśl, że trzeba się będzie pożegnać. Cierpiał, a my nie mogliśmy mu pomóc. Któregoś dnia szepnęłam więc synkowi do uszka: „Ty decyduj; zostań tu jeszcze na trochę, jeśli chcesz, albo bądź naszym aniołkiem”. 5 czerwca o trzeciej w nocy zadzwonił telefon. Głośno - choć był przyciszony. Ania i Michał pojechali do Prokocimia. - Krzyś miał pogodną, spokojną twarzyczkę. I to była dla nas jakaś pociecha. Wiedzieliśmy przecież, z jakim bagażem odchodził.

Dziś są pewni, że Krzyś nauczył ich żyć na sto procent. I pośród łez dostrzegać uśmiech. Chcieli tą lekcją podzielić się z innymi. Przez trzy lata pisali blog, żeby zdjąć martyrologię z rodzin obdarowanych dzieckiem nie do końca zdrowym. Udowodnić, że trudniej nie musi znaczyć gorzej. - Bo radość również była w naszym życiu. Los dał przecież naszej rodzinie trzy dobre miesiące. Mogliśmy brać synka na ręce, kąpać go i wycierać. Lubiłam patrzeć, jak Michał siadał z Krzysiem w fotelu; mały chłopak drzemał, a duży czytał mu bajki - opowiada Ania.

Pisali blog także po to, żeby ośmielić bliższych i dalszych znajomych, którzy wobec nieszczęścia, jakie na nich spadło, nie wiedzieli, co powiedzieć. Jedni milczeli, inni rzucali zdawkowe; trzymajcie się, jeszcze pobiega. To bolało, bo wiedzieli, że synek nie wyzdrowieje i raczej nie dorośnie. Lekooporna padaczka atakowała go kilkaset razy na dobę. Lekarze przestrzegali, że Krzyś boi się dotyku. - A ja kładłam sobie synka na brzuchu i głaskałam. Leciutko, leciusieńko. Odprężał się i po godzinie albo dwóch spokojnie zasypiał. W szpitalu może nie lubił dotyku. W domu się do nas przytulał. A my dawaliśmy mu chwilę, która właśnie trwała, i dzień, i spokojną noc. Bo czas z Krzysiem w domu był dobry . Nigdy wcześniej zwykłe śniadanie nie było tak odświętne, a rodzinna niedziela tak zapamiętana w najmniejszym szczególe… Nigdy wcześniej nie było takiej wiary w niemożliwe. Nigdy wcześniej nie było takiej wdzięczności za każde szczęśliwe „wczoraj” i podarowane „jutro”. A przede wszystkim nigdy wcześniej nie było takiego entuzjazmu, zaangażowania w „dziś” - pisali na blogu Tabajowie. I żyli tak, jakby jutra miało nie być.

Wciąż celebrują chwile. Michał pracował dziś w domu, bo chciał zobaczyć, jak mała Anielcia zje pierwszą w życiu marchewkę. A gdy na wsi spadł śnieg, wyszedł do ogrodu i tuż przed oknami ulepił swojej córci bałwanka; na powitanie zimy. -Każdy dzień wzbogaca kolekcję naszych wspomnień. Bezcennych przecież - mówią. - Jak życie. Także to z Krzysiem; on nie jadał marchewki, ale miał inne sukcesy; w domu radził sobie bez respiratora i wytrzymywał podczas kąpieli bez tlenu.

Po odejściu synka żałoby w potocznym jej rozumieniu chyba nie przeżyli. Bo jak powiedział im ksiądz Lucjan Szczepaniak, kapelan ze szpitala w Prokocimiu, już w dniu narodzin dziecka rozstali się ze swoimi wyobrażeniami o beztroskim dzieciństwie Krzysia i swoim radosnym rodzicielstwie. I już wtedy wiedzieli, że synek będzie z nimi krócej, niżby chcieli. Gdy więc ostatni raz pożegnali Krzysia, pojechali w Bieszczady. Spacerowali, płakali, wspominali. I rysowali grafy swojego przyszłego życia. - Pamiętam pierwsze słowa Michała po odejściu Krzysia. Powiedział, że on jest ciągle naszym synkiem, tylko w niewidzialnej postaci. Jest naszym aniołem. Od tamtej pory czujemy jego delikatną opiekę.

Czas mijał, ich dom z każdym dniem wydawał się coraz bardziej cichy i pusty, a aktywna codzienność coraz bardziej bezcelowa. Chcieli znów być rodzicami. - Po doświadczeniu z wyjątkowym Krzysiem pragnęliśmy, aby nasze kolejne dziecko było absolutnie zwyczajne: zdrowe, szczęśliwe, beztroskie… Jak miliony innych dzieci! I mamy je. Jest dziewczynką. Śliczną. Uśmiechniętą. Ma na imię Anielka - mówi Ania. - Wciąż nie możemy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę… Że jeździmy na wycieczki, chodzimy na spacery, kąpiemy, przytulamy, śpiewamy kołysanki, patrzymy w czarne szczęśliwe i zdrowe oczka - koraliki. I tylko jedno nie zmieniło się od Krzysiowych czasów: każdy dzień traktujemy jak prezent i wiemy, że dołożył się do niego nasz synek - aniołek.

Ania mówi, a Anielka słucha i patrzy na świat spod długich rzęs, wesoło majtając nóżkami. Wtula się w mamę albo pręży zachwycona na rękach taty. Bezpieczna, szczęśliwa. Ma swoje domowe łóżeczko w sypialni rodziców. Tuż obok wielkiej ściany Krzysia. Są na niej jego zdjęcia; a to w wózeczku, a to w ręczniku z pomarańczowym paskiem zaraz po kąpieli. A to na materacyku w grochy, a to przed śniadaniem, a to po obiedzie… Dzień po dniu poznaje starszego brata. Bo Krzyś to wartość dodana rodziny Tabajów. Był z nimi krótko, nie powiedział ani jednego słowa, ale przekazał im bardzo dużo. - Lepiej siebie poznaliśmy - mówią. I dbają, by coś z tego ich życia zostało.

Dwa lata temu wydali książkę pt. „Rycerzyk”. Piszą tam o swoim życiu z Krzysiem, a dochód z jej sprzedaży przekazali na rzecz chorych dzieci z hospicjum domowego Alma Spei. Przed zeszłorocznym Bożym Narodzeniem oddali na aukcję albumowe wydanie tej książki i zebrali kolejne pieniądze dla potrzebujących dzieci. Prowadzili „Rycerzykową akcję pomocy”. - Bloga regularnie już nie pisujemy, ale jeszcze do niedawna byliśmy tam w każdy 21. dzień miesiąca, na pamiątkę urodzin naszego synka. Wybieraliśmy losowo malucha, który potrzebuje pomocy, i układaliśmy o nim wierszyk do rapowania. Bilet wstępu na nasz rapowy koncert kosztował 5 złotych dla rodziny. Podawaliśmy link do strony dziecka, a tam było jego subkonto i każdy kto, ma otwarte serce, mógł wpłacić pieniądze - opowiada Michał.

Inny pomysł wpadł Ani do głowy w czasie ciąży z Anielką. Któregoś dnia znalazła w Internecie przepis na skarpetkowe bałwanki. Tłumaczy: - Są naszym wkładem w weselsze święta dla chorych dzieci i ich rodzeństwa.

O bałwankach Ania czasami opowiada Anielce. A mała ciekawie patrzy na zimowe stworki. Jak dorośnie, też będzie miała otwarte serce. I będzie pamiętała o starszym bracie. Na razie jeździ w jego wózeczku, nosi jego dżinsy, dostała amerykański cumelek, którego Krzyś nie zdążył wypróbować. - Zdjęcie synka w małej ramce mamy zawsze przy sobie. Posyłamy mu buziaki. I wierzymy, że jest szczęśliwy po swojej stronie tęczy - uśmiecha się Michał. Tymczasem Anielka drzemie przytulona do mamy, a Krzyś Rycerzyk przycupnął na okładce książki. Czym jest dla was ta niezwykła, osobista do bólu opowieść? - pytam rodziców Anielki i Krzysia. - Odrobieniem zadania z najważniejszej lekcji życia - mówią. - Obiecaliśmy synkowi przekazać ją dalej. Jej temat brzmi: „Kochaj bezwarunkowo i bezgranicznie. Dziś. Nie jutro”.

„Rycerzyk” Anna Ługowska-Tabaj, Michał Tabaj

Kupując tę książkę, wspomagasz dzieci z Hospicjum Domowego Alma Spei.

Zainteresowanych kupnem prosimy o kontakt pod adresem: hospicjum @almaspei.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski