Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Cugowski: Widać w nas pozytywną energię

Rozmawia Paweł Gzyl
Trzej panowie Cugowscy - od lewej: Piotr, Krzysztof i Wojciech. Ich wspólna płyta nosi tytuł „Zaklęty krąg”. Niebawem zagrają ja na żywo w Krakowie.
Trzej panowie Cugowscy - od lewej: Piotr, Krzysztof i Wojciech. Ich wspólna płyta nosi tytuł „Zaklęty krąg”. Niebawem zagrają ja na żywo w Krakowie. Fot. Sony Music Poland
„Zaklęty krąg” to pierwsza wspólna płyta Krzysztofa Cugowskiego z Budki Suflera i jego synów - Piotra i Wojciecha - z grupy Bracia . Miała swą premierę w piątek. Rozmawiamy o niej z dwoma pierwszymi artystami.

Panie Krzysztofie: kiedy pierwszy raz zauważył Pan, że synowie interesują się muzyką?
Nie ukrywam, że mam dużo na sumieniu w tej kwestii: bo posłałem chłopaków do szkoły muzycznej. Początkowo zastanawiałem się, czy to była słuszna decyzja, ale stało się. Konsekwencje tego są do dzisiaj widoczne. Pomogłem więc im, aby objawili swoje talenty muzyczne. Okazało się jednak, że chodzili do tej szkoły z takim samym zacięciem, jak ja kiedyś. (śmiech) Widać więc było wyraźnie, że to moi synowi. Wszyscy uczęszczaliśmy na zajęcia bez specjalnego entuzjazmu. Ale zarówno mnie, jak i im szkoła przydała się w dalszym życiu. Chłopaki mają podstawy - i tak ma być, bo genialni samoucy zdarzają się niezwykle rzadko.

Zabierał Pan swoich chłopaków na koncerty Budki Suflera?
Tak - ale to było już znacznie później. Nie mogłem przecież narażać małych dzieci na takie eksperymenty. Później już sami sobie dawali radę. Kiedy chcieli iść na jakiś koncert, to po prostu szli. Ponieważ ja byłem gościem w domu, synowie musieli samodzielnie organizować sobie życie towarzyskie. I nie było z nimi nigdy żadnych problemów wychowawczych. To wielki sukces ich mamy, bo przypilnowało tego tak, że zawsze wszystko było w porządku.

Piotrze: nie brakowało Wam taty przez to, że ciągle albo był w studiu albo w trasie koncertowej?
Traktowaliśmy to jako normalną sytuację. Inni ojcowie zajmowali się innymi sprawami - i też musieli pracować do wieczora. Nasz tata robił co innego, rzadziej bywał w domu, ale akceptowaliśmy to z całym dobrodziejstwem inwentarza.

No właśnie: pewnie mieliście dzięki tacie w domu takie płyty, których inni koledzy nie mieli.
(śmiech) To prawda. Rozumieliśmy że, aby zarobić, tata musiał na długo wyjeżdżając za granicę. Na osłodę mieliśmy potem płyty z Zachodu. Do dzisiaj pamiętam, jak tata wrócił w 1988 roku z USA i przywiózł całą walizkę kompaktów. Wtedy nie było one jeszcze w Polsce powszechne. A my nagle z dnia na dzień mieliśmy dostęp do stu kompaktów z różną muzyką. Wcześniej były to płyty winylowe lub kasety VHS. Trochę smutne jest, że dzisiaj ogólny dostęp do muzyki w internecie sprawił, iż młodzi ludzie nie są już nią tak zainteresowani, jak my kiedyś.

Mieliście wśród kumpli większy szacunek ze względu na słynnego tatę?
Właściwie nie. Wtedy było inaczej: wszystkie dzieci z osiedla bawiły się razem na podwórku, a ich rodzice byli przyjaciółmi naszych rodziców. Całe to towarzystwo jakoś się więc mieszało. Mama i tata zawsze mówili nam, żebyśmy się niczym nie chwalili przed rówieśnikami. Dlatego nigdy nie było tak, żebyśmy chodzili jak jakieś „święte krowy” po osiedlu. A wręcz przeciwnie - zawsze staraliśmy się zachowywać skromność.

Panie Krzysztofie: kiedy Piotr i Wojtek założyli zespół Bracia dawał im Pan jakieś rady lub przestrzegał przed zasadzkami show-biznesu?
Ja ich namawiałem tylko do tego, żeby grali razem. Bo na początku każdy z nich miał swój zespół i grał inne rzeczy. Powiedziałem więc im: „Jak będziecie razem, to będziecie mocniejsi”. I miałem rację. To była jednak jedna z niewielu sytuacji, kiedy mnie posłuchali - i z dobrym skutkiem. Uprzedzałem ich także, że nie ma łatwo i mówiłem „z czym się je” branżę muzyczną. Tutaj już byli mniej posłuszni. A z czasem oczywiście okazało się, że też miałem rację. Musieli jednak doświadczyć tego na swoim grzbiecie. Wiedziałem, że tak będzie, bo sam nie wierzyłem swoim rodzicom. Dopiero po latach przekonałem się, że mieli rację. To nie znaczy, że starsi są mądrzejsi od młodych. Oni po prostu mają większe doświadczenie, bo wiele przeżyli i wiedzą, jak się różne sytuacje kończą.

Przed czym Pan ostrzegał synów najbardziej u progu ich kariery?
Przede wszystkim chciałem im uświadomić, że znane nazwisko wcale nie sprawi, że będą mieli łatwiej. A wręcz przeciwnie - będą mieli trudniej, bo wszyscy będą ich porównywać ze mną. I rzeczywiście tak było. Oczywiści ci, którzy podchodzili do mnie z sympatią, potem podchodzili też z sympatią do moich synów. Wiadomo jednak, że jak ktoś jest sławny, ma też wielu tych przeciwników. I to się od razu przekładało na nich. Dlatego oni na początku wcale nie mieli za wesoło. Z takich powodów, o jakich mówię.

Mogliście Panowie zaśpiewać razem już wiele lat temu. Dlaczego nagraliście wspólną płytę dopiero teraz?
Oczywiście, że mogliśmy to zrobić już dawno. Ale wtedy wszyscy skoczyliby na nas: „O! Patrzcie, sławny ojciec ciągnie swoich synalków za uszy na scenę”. Nikt by nawet tego nie posłuchał, żeby ocenić czy to dobre czy złe, tylko od razu podniosłaby się wrzawa, że to protekcja i nepotyzm. Żeby uniknąć tego typu sytuacji, zaczekaliśmy do momentu, kiedy Bracia są bardzo mocnym zespołem na rynku. I teraz jedynie ktoś może powiedzieć, że to synowie ciągną starego ojca do góry. (śmiech) Na to mogę przystać - a na odwrotną sytuację nie.

Pewnie duże znaczenie miał też fakt, że w zeszłym roku Budka Suflera zakończyła działalność.
No tak. Wcześniej byłem dosyć zajętą osobą. Poza tym nie jestem jakimś tytanem pracy, żeby robić kilka rzeczy na raz. Musiałem mieć wolną głowę. Kiedy więc Budka Suflera przeszła do historii, zaczęliśmy razem grać i po kilku miesiącach przystąpiliśmy do komponowania i nagrywania wspólnych piosenek.

Mocno rockowe brzmienie albumu kojarzy się jednak z wczesnymi dokonaniami Pana macierzystej formacji sprzed czterech dekad.
Ja całe życie byłem rockowym śpiewakiem. Oczywiście były różne zakręty stylistyczne w karierze Budki Suflera. Nigdy jednak nie zmieniłem zdania co do tego, co mnie najbardziej kręci. Zresztą w ostatnich latach znów wróciliśmy do rocka - na koncertach sięgaliśmy z przyjemnością po stare piosenki. Najważniejszy był w tym kontekście nasz występ na Przystanku Woodstock, kiedy siedemset tysięcy widzów z zachwytem przyjęło repertuar Budki Suflera w większości z lat 70.

Inaczej się Panu pracowało z synami niż z kolegami z Budki Suflera?
To ciekawe - ale kiedy byłem w studiu z moimi chłopkami skojarzyło mi się to z atmosferą pracy z Budką Suflera na początku naszej kariery przy dwóch pierwszych albumach. To była ta sama energia. Nie było żadnych kalkulacji, nikt się nie zastanawiał czy utwór ma trzy czy siedem minut, czy ktoś go puści w radiu. czy też nie. Chodziło nam tylko, aby stworzyć muzykę, która będzie się nam wszystkim podobała.

A skąd pomysł, aby zaśpiewał na płycie Pana najmłodszy syn - Krzysztof Cugowski, Junior?
On jest teraz w liceum w Anglii, nie mógł więc szerzej zaznaczyć swojej obecności na albumie niż tylko w jednej piosence. Ale to jest taki znak - że jest nas czterech. Ponieważ płyta sygnowana jest nazwiskiem Cugowscy, nie sposób, żeby i on jej nie dotknął w jakimś sensie. Krzysiu od niedawna zainteresował się muzyką - trochę gra i śpiewa. Teraz ma dopiero osiemnaście lat - wszystko więc jeszcze wciąż jest przed nim.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski