Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ks. Łukasz Kleczka: Ksiądz nie przychodzi po kopertę, ale by zanieść ludziom Boże Błogosławieństwo

Krystyna Trzupek
Krystyna Trzupek
Ks. Łukasz Kleczka
Ks. Łukasz Kleczka arch. prywatne
Jak wygląda kolęda w USA? Czym różni się od polskiej? Czego oczekują wierni? Czy chętnie zapraszają kapłana w swoje progi? Dlaczego ,,koperta" to ciągle drażliwy temat. Rozmowa z księdzem Łukaszem Kleczką, salawtorianinem, pracującym w polskiej parafii w New Jersey.

W New Jersey jest już po duszpasterskich odwiedzinach?

Odwiedziny jeszcze trwają. Tutaj wygląda to zupełnie inaczej, niż w Polsce. Parafia, w której aktualnie pracuję, składa się z trzech grup etnicznych: amerykańsko-angielskojęzycznej, polskiej i włoskiej. Każdy parafianin co tydzień dostaje w kościele biuletyn parafialny. Jest on dostępny także na stronie internetowej parafii. Przed świętami Bożego Narodzenia zamieszczaliśmy w nim informację o „kolędzie” i jeśli tylko ktoś sobie życzy, może wypisać specjalną kartkę, podając imię, nazwisko, adres, telefon, a nawet może zaznaczyć, którego księdza chce zaprosić do domu.

Do ilu mieszkań dziennie ksiądz pukał?

To zależy. Zaplanowaliśmy kolędowanie na trzy dni. Ponieważ nasza parafia jest po części personalna, a nie, jak w Polsce, terytorialna. Nasi parafianie mieszkają praktycznie na terytorium całego miasta. Podzieliliśmy zatem nasze miasto na trzy sektory. W Ameryce nie jest to takie trudne, gdyż miasta są budowane na planie kwadratów. Każdy wiedział, w którym dniu odwiedzi go ksiądz. Do każdego też telefonowaliśmy wcześniej informując, że mniej więcej o tej godzinie będzie ksiądz. To były trzy bardzo intensywne dni. Ja na przykład nie jeżdżę samochodem, pokonywałem prawie 20 kilometrów pieszo każdego dnia, odwiedzając około dwadzieścia mieszkań. Oczywiście osoby, które pracują, prosiły o kolędę wieczorem. Z takimi umawiałem się indywidualnie i właśnie teraz jest czas na ich odwiedzanie. Czasami jest to jedna rodzina na jeden wieczór, gdyż zazwyczaj parafianie chcą też księdza ugościć, proponując obiad, czy kolację.

Jak wygląda kolęda w New Jersey w porównaniu do polskiej?

Ponieważ nasza ekipa duszpasterzy składa się z Polaków, kolędujemy po polsku. Ja na przykład śpiewam kolędę, odmawiam modlitwy o Boże błogosławieństwo dla domu i rodziny. Jest to zawsze „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo” i „Wieczny odpoczynek za zmarłych”. Później błogosławieństwo i pokropienie mieszkania. Ludzie zwykle proszą, żeby obejść wszystkie pomieszczenia domu, także piwnice i garaże! Ważnym elementem jest też napisanie na drzwiach kredą „C+M+B 2019”. Moi parafianie byli zaskoczeni, gdyż używam kredy koloru zielonego, ponieważ ta jest widoczna praktycznie na każdym rodzaju drzwi. Później rozpoczynam rozmowę o rodzinie, o tym, jak się im żyje, jakie mają uwagi i propozycje dla parafii i kościoła. Wielu ludzi chce się trochę wygadać. Chcą też ugościć. Jestem im za to bardzo wdzięczny, aczkolwiek z kilkoma rodzinami umówiłem się że wpadnę na obiad w innym terminie. Trudno zjeść kilka, a nawet kilkanaście obiadów tego samego dnia! Wizyty duszpasterskie to nie jest typowy polski zwyczaj. Kiedy mieszkałem we Włoszech, duszpasterze chodzili „po kolędzie” w Wielkim Poście i okresie Wielkanocnym. Głównym celem było pobłogosławienie mieszkania i jego mieszkańców. Amerykanie także cenią sobie tę praktykę.

Co może zmienić kilkunastominutowe spotkanie? To jak stać w długiej kolejce do lekarza, gdzie na każdego przypada 10-15 min.

Mam zwyczaj każdemu poświęcić tyle czasu, ile naprawdę potrzebuje. Cenię sobie słuchanie ludzi. A oni chcą się wygadać, w końcu sami zaprosili księdza do domu. Kiedy czuję, że jest jakaś sprawa, która potrzebuje naprawdę długiej rozmowy, proponuję, że umówimy się na inny dzień. Ludzie bardzo cenią czas, który mogę im poświęcić. To także buduje relacje między nami. Buduje wspólnotę.

Częściej ksiądz spotyka się z biedą materialną czy biedą duchową?

Raczej tę duchową. Tu, w Stanach Zjednoczonych jest oczywiście wiele biedy materialnej, choć mogłoby się to wydawać wręcz niemożliwe. A jednak jest. Ludzie mają potrzebę wypłakania się księdzu ze swoich trosk, poszukiwań. To są naprawdę często bardzo piękne spotkania. Ludzie mówią też dużo o swoich rodzinach. Bardzo lubię odwiedzając starszych, oglądać rodzinne fotografie, zdobiące honorowo ściany domu. W ten sposób poznaję rodziców, dzieci, wnuki i ich historie. A takie rodzinne sagi są obecne w prawie każdym domu. Amerykanów zawsze pytam o to, skąd wywodzą się ich rodziny. Wielu, będących trzecim czy czwartym pokoleniem Polaków, wciąż pamięta niektóre polskie słowa. Z dumą opowiadają mi o swoim polskim pochodzeniu.

Jakie to są rozmowy? Szczere, głębokie? Może spowiedzi?

Nie spotkałem się z nieszczerymi rozmowami! Każda jest szczera. Ludzie, którzy nas do siebie zapraszają, mają wielki szacunek i zaufanie do nas - księży. Amerykanie cenią sobie to, że rozmawiamy z nimi płynnie po angielsku, Włosi, że po włosku, znając detale kultury włoskiej. To bardzo zbliża. I zawsze pytają, jak wy to robicie, że jesteście Polakami z Polski, a tak dobrze nas rozumiecie. Odpowiadam wtedy, że to, co nas łączy to nasz katolicyzm i to, że wszyscy jesteśmy członkami tego samego Kościoła. O spowiedź na kolędzie nikt nie prosi. Ci ludzie wiedzą, gdzie i kiedy mogą się wyspowiadać.

Te spotkania zbliżają?

Tak. Każde spotkanie jest wyjątkowe. Każdej rodzinie gwarantuję dyskrecję, a z moimi współbraćmi księżmi dzielę się tylko tym, czym mogę się podzielić. Szczerość i gościnność moich parafian mnie wzrusza. Jest po prostu piękna! W niedzielę po-kolędową odprawiałem trzy msze. Każda w innym języku: włoska, polska, angielska. Podziękowałem tym, którzy zaprosili nas na kolędę. Powiedziałem do nich te słowa: dzięki spotkaniom w waszych domach, staliście mi się jeszcze bardziej bliscy. Dzisiaj wiem, kim jesteście i jak żyjecie. Nie jesteśmy więcej dla siebie anonimowi. Teraz czuję się, jak w rodzinie. A jestem w tej parafii zaledwie od pół roku. Jeszcze taka może trochę śmieszna, a dla mnie serdeczna sprawa. Amerykanie dojrzeli, że lubię zakładać popularne ostatnio także w Polsce „Happy Socks”, czyli różnokolorowe skarpetki. I w prezencie takie właśnie otrzymuję! A mnie cieszy to, że taka mała fanaberia może mnie jeszcze bardziej zbliżyć z ludźmi, którzy naprawdę bardzo głęboko przeżywają swoją katolickość.

Są osoby, które czekają cały rok na tę wizytę, by móc z księdzem porozmawiać? Np. chore, samotne?

Na pewno tak, chociaż ludzie wiedzą, że każdy z nas jest do ich dyspozycji cały czas. Kilka dni temu na przykład przyszedł do zakrystii pan, polskiego pochodzenia, który jest nadzwyczajnym szafarzem komunii świętej. Poprosił o komunię, którą chciał zanieść do szpitala dla swojej teściowej. Poprosiłem, żeby zapytał ją, czy nie chce, żeby w szpitalu odwiedził ją ksiądz z sakramentem naszczenia chorych, spowiedzią i komunią świętą. Na drugi dzień otrzymałem odpowiedź, że teściowa czeka na moją wizytę. Poszedłem do szpitala i otrzymałem piękny prezent, w postaci spotkania 92-letniej pani Irenki. Jej dziadkowie przypłynęli do Ameryki spod Białegostoku. Rodzice urodzili się tutaj. Ona także. Mimo tego ona wciąż rozumie i rozmawia po polsku. Chodziła do polskiej szkoły sobotniej, a w domu rozmawiali po polsku. Z uśmiechem na ustach powiedziała mi, że właściwie jest już gotowa na śmierć, bo ma wspaniałe dzieci, wnuki i prawnuki. Z wdzięcznością zwracała się do pielęgniarek, mówiąc, że to cudowne kobiety. Umówiliśmy się na kawę, jak tylko wyjdzie do domu. Czy to nie piękne? Takich ludzi poznaję także w domach. Wczoraj na przykład ochrzciłem rodzeństwo: półtorarocznego Krzysia i jego kilkumiesięczną siostrzyczkę Wiktorię. Zaraz po chrzcie podchodzi do mnie prababcia i mówi, że prosi mnie na kolędę. Poszedłem. Obiecałem, że na gołąbki i pierogi przyjdę innym razem. Albo pani Teresa, która piecze chyba najlepszy chrust w mieście. Kilka miesięcy temu pochowała męża. Pokazuje mi pokój, w którym zmarł. Zostało wszystko, jak za jego życia, gazety i książki. Każde spotkanie jest jedyne i niepowtarzalne!

Czuje się ksiądz czasem jak nieproszony gość?

Nie. Nigdy. Przecież to ci ludzie mnie zaprosili do siebie! Do nikogo się nie wpraszam! Po siedmiu latach spędzonych wśród naszych rodaków w Chicago wiem, że wielu ludzi między 30 a 45 rokiem życia, chce spotkać się z księdzem, chce podyskutować, wygadać się. Często jednak brak im odwagi. A życie zaskakuje różnymi problemami i myślę, że czasami trzeba tak po prostu, otwarcie wyjść w ich kierunku, bezpardonowo, nie czekając na zaproszenie. Po co? Żeby zagadać i dać okazję do porozmawiania.

Ludzie często boją się moralizowania. Nieślubne dzieci, niesakramentalne związki… Jak rozmawiać z osobami, którzy z Kościołem są trochę na bakier? Czy takie osoby w ogóle przyjmują kolędę?

Dla mnie każdy człowiek ma swoją wartość, niezależnie jaki jest i kim jest. Jezus chodził do celników, grzeszników, nie stronił od jawnogrzesznic. Dlaczego ja, który mam Go naśladować, mam postępować inaczej? Nie moralizuję. Lubię wracać do wiersza śp. ks. Jana Twarowskiego: „Nie przyszedłem pana nawracać / zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre kazania / jestem od dawna obdarty z błyszczenia / jak bohater w zwolnionym tempie / nie będę panu wiercić dziury w brzuchu / pytając co pan sądzi o Mertonie / nie będę podskakiwał w dyskusji jak indor / z czerwoną kapką na nosie / nie wypięknieję jak kaczor w październiku / nie podyktuję łez, które się do wszystkiego przyznają / nie zacznę panu wlewać do ucha świętej teologii łyżeczką / po prostu usiądę przy panu / i zwierzę swój sekret / że ja, ksiądz, / wierzę Panu Bogu jak dziecko”. Tyle. Chcę słuchać i rozumieć te ludzkie sytuacje, nie oceniam ich, przyjmuję i dziękuję za zaufanie, pokazuję Boga, który to wszystko rozumie najlepiej.


Niektórzy nie chcą być też pouczani, przez ,,Kler” na który patrzą oczami reżysera Smarzowskiego.

Lubię przewrotnie przedstawiać się Polakom jako „kler”. Polakom, bo to raczej nasz, polski problem. Oglądałem „Kler” w jednym z kin w New Jersey. Wchodziłem wmieszany w tłum ludzi, którzy w większości przed południem byli na mszach w kościele, a popołudniu z prawdziwym nabożeństwem wchodzili do kina. Po spektaklu wychodzili w milczeniu. Nie słyszałem komentarzy. Moi znajomi powiedzieli mi, że w pewnym momencie film stał się tak nudny, że przysypiali. Dlaczego? Może dlatego, że z klerem mają do czynienia na co dzień, że wielu księży nie izoluje się od ludzi, także z różnymi historiami życia. Jesteśmy sobie bliscy. Rozumiemy i potrafimy wybaczać. To jest coś, co bardzo lubię zagranicą. Kiedyś zażartowałem: „Jestem klerem”. I usłyszałem odpowiedź: „Nie jesteś. Jesteś Łukaszem, naszym księdzem”.

Ostatnio byłam świadkiem rozmowy dwóch starszych osób. Jedna z nich mówi: ,,Mam jutro księdza po kolędzie”. Na to odpowiada druga: ,,O, tak szybko, widać plebański budżet trzeba podreperować”. I kolejny obrazek: ,,Jutro mam kolędę, a szef powiedział, ze mnie zwolni” – opowiada młoda kobieta. Na to pada odpowiedź. ,,Ty nie musisz być, ważne, by koperta była”. Dlaczego ludzie zdegradowali to spotkanie wyłącznie do tematu koperty?

To jednak wielkie spłycenie sprawy. Oczywiście, ludzie, którzy mnie zapraszają po kolędzie, często dają „kopertę”, albo wsuwają jakiś banknot do kieszeni. Przyznam, że to zawsze dla mnie niezręczna sytuacja. Są sytuacje, gdzie nic nie przyjmuję. Nawet tu, w Ameryce, są rodziny czy pojedyncze osoby, których trzeba raczej wesprzeć, niż oczekiwać. Są jednak tacy, którzy po prostu chcą coś księdzu dać. W ciągu roku wspomagam różne miejsca, gdzie potrzebna jest pomoc. Te ofiary idą na ten cel. A za wszystkich ofiarodawców się modlę i ofiaruję mszę św. Dla mnie zasada jest prosta: Jeśli chcesz coś księdzu dać, to daj. Ale nie komentuj tego. Lepiej już nic nie daj i też będzie dobrze. Ksiądz nie przychodzi po kopertę, ale żeby spotkać ludzi w miejscach, w których żyją. To jest moja filozofia tej kwestii.

Ludzie narzekają czasem, że księża interesują się nimi tylko raz do roku, a potem przez resztę czasu zamykają w plebaniach, gdzie przyjmują w ściśle wyznaczonych godzinach.
Każdy ksiądz jest inny. Trudno odpowiadać za innych. Ludzie, do których ja idę po kolędzie, znani mi są z kościoła. Teraz poznaję ich lepiej, są mi przez to bliżsi. Kiedyś, już w USA, spotkałem osobę, która przyjechała odwiedzić swoją rodzinę. Z zapałem opowiada mi gdzie żyje w Polsce i jaką to jest dobrą katolicką duszą, zaangażowaną w życie parafii. Niefortunnie się stało, że przed laty pracowałem w tej parafii. Pytam, na której ulicy mieszka. Słysząc nazwę, uśmiechnąłem się, gdyż tam właśnie miałem pierwszą w życiu kolędę. Określiłem dokładne położenie domu tejże osoby. Tak się złożyło, że kiedy chodziłem wtedy po kolędzie, nikogo nie w nim nie było… Taki oto zbieg okoliczności po latach. Osobiście nie reglamentuję czasu dla ludzi. Nigdy. I oni to wiedzą.

Odwiedzając tyle domów codziennie, zwłaszcza pod koniec dnia, kiedy dopada zmęczenie, można popaść w rutynę? Wejść, pokropić, wyjść?

Nie wiem, jak to jest, choć zmęczenie na pewno jest. Jednak kiedy odwiedzanie parafian jest prawdziwą przygodą, trudno kwalifikować ją w kategorii rutyny. Dla mnie poznawanie ludzi zawsze było ekscytujące. Dlatego nie podchodzę do tego w taki sposób. Jak wiem, że naprawdę nie dam już rady, to dzwonię wcześniej i proszę o to, żebym mógł przyjść jutro. Ludzie odpowiadają: „No problem Father”. Cenią sobie to, że dałem im znać i że przyjdę. Oni czekają na błogosławieństwo Boże i wiedzą, że ksiądz może im je przekazać. Za to także ich bardzo kocham!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Ks. Łukasz Kleczka: Ksiądz nie przychodzi po kopertę, ale by zanieść ludziom Boże Błogosławieństwo - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski