Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kto uratował mężczyznę

Aleksander Gąciarz
Zdjęcie wykonane podczas akcji 23 lipca
Zdjęcie wykonane podczas akcji 23 lipca Fot. Archiwum kpp w proszowicach
Koszyce. Gdy pan Józef zobaczył komunikat zamieszczony na policyjnej stronie internetowej bardzo się zdenerwował. To, co przeczytał o zdarzeniu z 23 lipca, jego zdaniem znacząco odbiegało od prawdy.

Wzburzeniu mieszkańca Koszyc trudno się dziwić. W wyniku incydentu na pięć dnit rafił do szpitala. To była cena, jaką zapłacił za pomoc udzieloną bliskiemu znajomemu. Tymczasem w policyjnym komunikacie, który przeczytał stało, że to funkcjonariusze skutecznie przyszli z pomocą mężczyźnie. Relacje obu stron w kilku punktach bardzo się różnią.

Wszystko zaczęło się 22 lipca. Mieszkańcy domu stojącego przy drodze wylotowej w kierunku Kazimierzy Wielkiej, kilka dni wcześniej wyjechali do pracy do Szwecji. - To niezamożni lidzie, chcieli sobie dorobić parę groszy - opowiada pan Józef (imię na jego prośbę zmienione). Domem miał się opiekować mieszkający w sąsiedniej miejscowości ojciec mieszkanki posesji, mężczyzna 64-letni. - Miał karmić psy i podlewać kwiatki - relacjonuje córka.

Tymczasem po kilku dniach sąsiadka zauważyła, że na posesji obok dzieją się dziwne rzeczy. Przez dwie kolejne noce paliło się światło. W dzień mężczyzna wyrzucał z domu ubrania i inne sprzęty. Wkrótce było ich pełno na całym podwórku. - Próbowałam z nim rozmawiać, bo córka się nie mogła dodzwonić. Gdy zapytałam, po co to wszystko wynosi powiedział, że robi porządki, żeby mieli posprzątane jak wrócą - opowiada kobieta.

22 lipca wieczorem zachowanie mężczyzny było na tyle niepokojące, że sąsiadka zdecydowała się wezwać pomoc. Mówi, że obawiała się, że może spalić dom, lub zrobić sobie krzywdę. - Gdy zadzwoniłam, przyjechała karetka pogotowia, a potem policja. Ale on się zabarykadował i wyszedł na dach. To oni wtedy odjechali - mówi kobieta.
Zarówno ona jak i inni uczestnicy zdarzenia dziwią się, że wieczorna interwencja skończyła się niczym. - Zostawili człowieka samego na dachu. Przecież mógł z niego spaść - mówią.

Poproszeni o komentarz do zaistniałej sytuacji przedstawiciele Komendy Powiatowej Policji w Proszowicach poinformowali nas, że o godz. 23.45 oficer dyżurny otrzymał zgłoszenie od dyspozytora Pogotowia Ratunkowego "o udzielenie asysty przy zaopatrzeniu medycznym psychicznie chorego mężczyzny w Koszycach. Po przybyciu na miejsce interwencji decyzją lekarza odstąpiono od przewiezienia mężczyzny do szpitala w związku z powyższym nie było konieczności powiadamiania i wzywania na miejsce dodatkowych służb w tym specjalistycznych". 64-latek całą noc spędził na dachu.

Drugi akt rozpoczął się wczesnym rankiem. O 4.38 policja otrzymała informację, że mężczyzna siedzi na dachu i rzuca dachówkami. Tym razem zgłoszenie pochodziło od pracownika agencji ochrony, wynajętej przez rodzinę do pilnowania domu w czasie jej nieobecności. Na miejsce posłano policyjny patrol i karetkę pogotowia. - Przyjechali, stali, debatowali i nic się nie działo - opowiada sąsiadka. W końcu postanowiła zadzwonić po pana Józefa. - Powiedziała, że jak ja nie przyjadę, to nic z tego nie będzie. Spadnie z dachu i zrobi się nieszczęście - mówi pan Józef. Przyznaje też, że sąsiadka dzwoniła do niego już poprzedniego wieczora, ale wtedy nie pojechał. - Uznałem, że skoro na miejscu są służby ratunkowe, to ja na nic się nie przydam.

Teraz, gdy dojechał na miejsce, mężczyzna siedział na uszkodzonym dachu, w którym brakowało dachówek. - Zdziwiłem się, że na miejscu nie było żadnego psychologa, negocjatora. Przecież ten człowiek mógł spaść i stracić życie. Nikt nie podstawił też żadnego zabezpieczenia, żeby zamortyzować ewentualny upadek.

Co na to policja? "Około godziny 6 interwencja zakończyła się przewiezieniem mężczyzny do placówki służby zdrowia, w związku z czym nie było konieczności powiadamiania specjalistycznych służb w tym negocjatora" - czytamy w przesłanym oświadczeniu. Kolejny fragment informuje, że policjanci nie dysponują specjalistycznym sprzętem do ratowania.

Największe rozbieżności dotyczą momentu ściągnięcia mężczyzny z dachu. Opis zdarzenia przesłany do redakcji przez KPP w Proszowicach jest następujący: "Policjanci celowo odjechali z miejsca interwencji ukryli radiowóz za domem przedostali się przez okno od piwnicy do wnętrza domu, a następnie na strych, w ślad za nimi udał się pracownik ochrony. W dachu znajdowały się liczne dziury lecz mężczyzna siedział w części pokrytej dachówką w związku z czym nie było możliwości bezpiecznie go przechwycić. Policjanci oczekiwali na bezpieczną sytuacje.

W tym czasie na strych domu przyszedł również mężczyzna (pan Józef - przyp. aut.), który podjął rozmowę z siedzącym na dachu, odwracając jego uwagę, w wyniku czego przemieścił się on w część dachu gdzie nie było dachówek. Policjanci natychmiast przechwycili mężczyznę odebrali mu pałkę i wraz z pracownikiem ochrony trzymali siedzącego na dachu przez kilka minut. W tym czasie na strych przyszedł kolejny funkcjonariusz, którzy przytrzymywał mężczyznę oraz szwagier, który wraz z sąsiadem odbijał deski z dachu. W końcowej fazie wymienieni pomogli funkcjonariuszom wciągnąć do środka agresywnie zachowującego się mężczyznę.

A jak tę sytuację widzieli inni świadkowie? Cytowana wcześniej sąsiadka przekonuje, że dopóki na miejscu nie zjawił się pan Józef, nic się nie działo. Dopiero jego interwencja okazała się skuteczna. Co zrobił? - Zacząłem z nim rozmawiać. Użyłem podstępu, żeby odwrócić jego uwagę. Spytałem, po co zrzucasz dachówki? Przecież blachę dopiero jutro przywiozą. Zaczął ze mną rozmawiać, Mówił, że musi pilnować domu, bo wszędzie są złodzieje. Wszedłem na strych, gdy byłem blisko złapałem go za pasek i pociągnąłem w dół. W czasie szamotaniny uderzył mnie drewniana pałką w głowę, choć w pierwszej chwili tego nie odczułem. To było takie bardziej popchnięcie z góry. Złapałem go za ręce i zacząłem wołać, żeby odbili jedną łatę, bo się nie zmieści. Przybiegł szwagier z siekierą i odbił łatę. Ściągnęliśmy go na dół i dopiero wtedy policjanci założyli mu kajdanki - opowiada. - Sąsiad siedział na dachu kilkanaście godzin i nikt nie potrafił go ściągnąć, tymczasem Józkowi udało się to po pięciu minutach - mówi sąsiadka.

Pan Józef zapewnia, że nie czuje się żadnym bohaterem i nie chce rozgłosu. Poprosił, żeby nie podawać jego nazwiska. - Ja tylko pomogłem przyjacielowi i nie widzę w tym nic szczególnego. Zabolało mnie tylko, że policja przypisuje sobie zasługi, podczas gdy według mnie zachowali się nieprofesjonalnie. Przez tyle godzin nikt człowiekowi nie podał nawet wody. Gdy zszedł na dół, wypił ponad 6 litrów, tak był odwodniony. Jeszcze trochę i sam by spadł z tego dachu, bez niczyjej pomocy.
Po całym incydencie mężczyzna został przewieziony do szpitala psychiatrycznego. Do szpitala trafił również pan Józef, który po opadnięciu emocji i odjeździe wszystkich służb, dwukrotnie stracił przytomność. Po badaniu okazało się, że na skutek uderzenia drewniana pałką doznał wstrząśnienia mózgu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski