Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kufajki, uszanki i gumofilce

Redakcja
WŁADYSŁAW A. SERCZYK: Znad granicy

   Rychło nawet ze wschodniej części kraju, gdzie było tego najwięcej, znikną stałe do niedawna i powszechne elementy miejscowego pejzażu: ludzie zakutani w mocno już znoszone watowane kufajki i obuci w słynne niegdyś gumofilce, podstawowe i główne części roboczego ubioru zatrudnionych "na państwowym", a także członków ich rodzin. Kufajki nie tylko same chroniły przed mrozem, ale miały i tę dodatkową zaletę, że można było pod nie naładować na siebie jeszcze wiele szmat i swetrów, by mróz nie dał się nadmiernie we znaki. Na głowę wędrowała nieodzowna czapka "uszanka", kobiety zaś nakrywały się wielkimi bajowymi szaroburymi chustami, które - zazwyczaj dwakroć złożone - spełniały swoją rolę nie gorzej od uszanek.
   Boleję nad odchodzeniem w przeszłość mojego świata, po jakim już niewielu zostało bliskich i znajomych, jednak odejście kufajek i uszanek nie czyni mnie smutnym, ale przeciwnie - raduje. Tamten bowiem widok pokazywał, co tu dużo mówić, nędzę polskiej prowincji, zapowiadał upadek wsi i miasteczek na "wschodniej ścianie" kraju. Jeszcze zimą 1952/1953 trafiłem do wsi nadbużańskiej, w której stało kilka kurnych chat, a w niedzielę schodzono się przed mszą do nieco zamożniejszego sąsiada, żeby się ogolić, bo tylko on miał brzytwę, nb. przemyconą wraz z zegarkiem pobieda zza sowieckiej granicy. Patrzyłem zresztą na ceremoniał golenia nawet z pewną zazdrością, wspominając codzienne własne bolesne doświadczenia z maszynką, do której włożona była żyletka rawa-lux, słusznie przez używających jej mężczyzn nazywana "krwawą-lux", bowiem każdy egzemplarz był tępy i zmuszał przed użyciem do ostrzenia go na wewnętrznej stronie dłoni, pasku czy nawet w wymyślnie skonstruowanej "cudownej" piramidce. Ba! W sklepach sprzedawano produkowane przez rzemieślników specjalne przyrządy do ostrzenia fabrycznie nowych żyletek! Mrożek by tego nie wymyślił!
   Kawałek tamtego, jakże odległego świata powrócił do mnie przed kilkunastoma miesiącami, gdy wybrałem się samochodem na Ukrainę i nocą jechałem ze Stanisławowa (dziś Iwano-Frankowsk) do Czerniowiec. Było lato. Jechałem niespiesznie, starając się ominąć, nieliczne zresztą na tym odcinku, ale dość spore i wystarczająco głębokie, by urwać zawieszenie, dziury w asfalcie. Wydawało mi się, że jadę ulicą tłumnego miasta, pełnego kawiarni, restauracji i knajpek. Po obydwu stronach szosy rozbłyskiwały lampiony i różnokolorowe żarówki, słychać było muzykę, a przy zastawionych stolikach, w ogródkach przed lokalami, siedzieli młodzi, roześmiani i rozbawieni ludzie.
   Do kraju wracałem tą samą trasą, lecz o poranku. Wydawało mi się, że jadę po zupełnie innym kraju! Rozbłyskujące światłami nocne lokale, po brzegi wypełnione biesiadującą młodzieżą, w dzień okazały się zamkniętymi na głucho, brudnoszarymi, brudnoróżowymi lub brudnozielonymi drewnianymi czy też byle jak skleconymi budami, częstokroć przerobionymi z gazetowych kiosków lub starych wagonów towarowych, obecnie nobilitowanych przez nowych właścicieli i podniesionych do rangi "Najtkłubu Natałka". Na ledwo trzymających się kupy ławkach siedzieli wyraźnie nudzący się młodzi, niedogoleni ludzie, w wyrzuconych na spodnie koszulach, czekający na chwilę wieczornego cudu, gdy za parę nie bardzo wiadomo jak zarobionych hrywien będą mogli znowu znaleźć się we wspaniałym świecie urzeczywistnionych barwnych marzeń, zapominając o tym, co zwyczajne i powszednie.
   Atmosfera przypominała dawne dworce kolejowe w małych miasteczkach, na których zatrzymywały się na krótko niektóre pociągi pospieszne, pędzące ze Lwowa do Wiednia. Czasem wsiadali do nich jacyś urzędnicy, czasem nieliczni panowie akademicy studiujący w Krakowie lub stolicy imperium... Przyjazd kogoś obcego był wydarzeniem, więc kto miał czas, przychodził o określonej godzinie, by po prostu popatrzeć na przybywający pociąg i wysiadających z niego pasażerów. A gdy poza sezonem, w wakacje, pojawiała się wędrująca trupa aktorska, dopiero było gadania! Jeszcze przed spektaklem pół miasta żyło mającym się odbyć przedstawieniem.
   Ukraińska droga była jak szlak biegnący przez rezerwat, w którym zachowała się cząstka kilku starych światów, splątanych ze sobą i tworzących tę prymitywną rzeczywistość, od której my, Polacy, dość szybko odeszliśmy nawet na naszej, beznadziejnie zaniedbanej "ścianie wschodniej". Ale marzenia jednych i drugich pozostały te same.
   Czy jednak ci, którzy zrzucili walonki, obuwając zamiast nich tandetne gumiaki, udające buty światowych firm, produkowane na wtryskarkach w dalekim Laosie lub Wietnamie, w których marzną nogi, chociaż wyglądają o niebo lepiej niż gumofilce, są bliżej urzeczywistnienia snów o dobrobycie? Czy nakrycie grzbietu kurteczką z krajowego dżinsu zamiast ciepłą kufajką, przybliża Europę? Chyba jednak - mimo wszystko - tak, bo pozwala wyrwać się z przeklętego kręgu szarej beznadziejności, sprzyja pobudzeniu aktywności, a przynajmniej - zmienia świadomość.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski