Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lądowanie w trzcinie cukrowej

Redakcja
Trzeba się cieszyć, że człowiek żyje - uśmiecha się Andrzej Gołota FOT. KRZYSZTOF SZYMCZAK
Trzeba się cieszyć, że człowiek żyje - uśmiecha się Andrzej Gołota FOT. KRZYSZTOF SZYMCZAK
Rozmowa z pięściarzem ANDRZEJEM GOŁOTĄ, który przygotowuje się do walki z Przemysławem Saletą

Trzeba się cieszyć, że człowiek żyje - uśmiecha się Andrzej Gołota FOT. KRZYSZTOF SZYMCZAK

- Trudno się do Pana dostać. Na pierwszej linii jest asystentka.

- Przepraszam, ale to nie moja wina. Za tymi decyzjami stoi główny organizator gali.

- W Warszawie mieszka Pan w hotelu o wysokim standardzie, ma do dyspozycji prywatnego kierowcę. Żyć, nie umierać!

- Udział w "Tańcu z gwiazdami" to był dopiero bajer. Teraz jest przede wszystkim ciężka praca. Nie tylko, że nie mam kiedy tańczyć, ale nie mam na to siły.

- Ciężko Pan oddycha.

- Właśnie skończyłem trening, a w zasadzie krótkie bieganie, 5-6 kilometrów.

- Plan zajęć każdego dnia jest identyczny?

- Raz mieliśmy małą zmianę planów, bo rozchorowałem się i jeden dzień musiałem odpocząć. Zaraziła mnie żona, ale już wyleciała z Polski. Dzięki temu nieznacznie zdążyła mnie załatwić (śmiech).

- Walka tuż-tuż, a podobno chodzi Pan na rehabilitację...

- Dokuczają mi bardzo drobne "historie", nie ma się nawet nad czym rozwodzić. Wie pan, w tym wieku to już nic strasznego. Trzeba się cieszyć, że człowiek żyje.

- Ma Pan za sobą kilka sparingów. Jakie wrażenia?

- Nie zdążyłem powiedzieć, żeby nie pytał pan o ich przebieg, bo była tragedia. Początek sparingów polega na tym, żeby złapać szybkość. Na razie szybszy jest chłopak z wagi junior ciężkiej (Michał Cieślak, młodzieżowy mistrz Polski amatorów w kat. 91 kg - przyp. AG) i wykorzystując swój atut lekko mnie oklepuje, ale nie zrobił mi krzywdy. Ani myślę się poddawać.

- Cieszy Pana, że przygotowania odbywają się pod okiem trenera Andrzeja Gmitruka, który doprowadził Pana do brązowego medalu igrzysk w Seulu?

- Szkoda, że nasze drogi rozeszły się na jedyne 20 lat (śmiech). Być może, gdybym wcześniej wrócił do treningów z nim, inaczej potoczyłyby się moje walki i kariera.

- Dlaczego przed laty poszliście innymi drogami?

- Pamięta pan, miałem trochę kłopotów, i trzeba było przerwać pracę. Ostatni raz widziałem Gmitruka na sali w 2005 roku, gdy przyjechał z Adamkiem trenować do Chicago.

- Co najbardziej odpowiada Panu w warsztacie Gmitruka?

- Jest trenerem z krwi i kości, pasjonatem boksu, który stale myśli o treningach i nimi żyje. Poza tym prowadzi zajęcia w sposób ciekawy, dość mocno je urozmaica.

- Góruje nad Pana poprzednim trenerem Samem Colonną?

- Wydaje mi się, że tak.

- To może w "odkurzonym" duecie rozpoczniecie ostatni zryw ku tytułowi mistrza świata w wadze ciężkiej?

- Nie wiadomo, czy coś z tego wyjdzie. Najpierw muszę zorientować się w walce z Saletą, jak działa moja lewa ręka. To będzie test, czy jeszcze nadaję się do jakichkolwiek wyzwań.

- Powrót na salę Legii, w której rozpoczynał Pan karierę, to dodatkowa dawka emocji?

- Miejsce po tylu latach wciąż jest bardzo ciekawe. Ludzie nadal przyjeżdżają na zajęcia i chcą trenować boks, a praca cieszy trenerów. Oceniam to bardzo pozytywnie. Przy okazji spotykam starych znajomych. Widziałem się już z Adamem Kozłowskim, Krzysiem Kosedowskim, Henrykiem Petrichem, a nawet Kazimierzem Szczerbą i Januszem Gortatem.
- Czuje się Pan faworytem walki z Saletą w Ergo Arenie?

- Tak przynajmniej mówi Saleta, ale ja mam wrażenie, że takim gadaniem chce uśpić czujność przeciwnika. Moim zdaniem, wszystko może się w ringu wydarzyć. Nie zapominajmy, że to waga ciężka i obaj mamy czym uderzyć.

- Saleta twierdzi, że siła ciosu będzie Pana atutem. Ponadto powinien Pan górować odpornością na uderzenia i doświadczeniem.

- Takie gadanie to tylko teoria, wszystko rozstrzygnie ring. Pamiętam, że sparowałem z Saletą na Legii bodaj w 1990 roku, gdy przechodził z kick boxingu do boksu. Sam fakt, że kick bokser podszedł do boksera, miał świadczyć, że pięściarz jest słaby, dlatego grzechem byłoby mu odmówić. Chyba jednak poważnie go nie trafiłem.

- Spodziewa się Pan szaleńczego ataku Salety w pierwszej rundzie?

- Wszystko jest możliwe. Kto wie, może faktycznie będzie chciał rozstrzygnąć walkę w początkowych sekundach? Wtedy podejmie ryzyko i albo wygra, albo nadzieje się na cios i zostanie pokonany.

- Co przechyli szalę?

- Obaj chcemy wygrać, ale zwycięży ten, u którego wola wygranej będzie większa. Na pewno nie będzie decydował polot, ani inteligencja, bo walka rozegra się na pięści. Ciekaw jestem, co ten Saleta potrafi w ringu.

- Będzie Pan przygotowany na dziesięć rund?

- Od dwóch lat nie robiłem nic innego, jak tylko starałem się "uruchomić" rękę i budować kondycję. Teraz w przygotowaniach z Gmitrukiem chcę postawić kropkę nad "i".

- Nadal podnosi Pan sobie adrenalinę skokami ze spadochronem?

- Przestałem kilka lat temu po przygodzie, gdy lekko zniosło mnie i wylądowałem w trzcinie cukrowej. Biorąc pod uwagę szybkość spadania z ponad 4 tysięcy metrów i długie łodygi, upadek trochę bolał (śmiech). Myślałem, że jestem kozakiem, bo miałem za sobą piętnaście udanych skoków.

- Skąd wzięły się problemy?

- Zauważyłem, że spadochroniarze, którzy wchodzą do samolotu, nie zapinają do końca spinaczy, które są mocowane na nogach, tylko zostawiają je lekko poluzowane. Dopinają je już na wysokości, szykując się do skoku. Ja prawie wszystko zrobiłem tak samo, z tą różnicą, że skacząc zapomniałem o domknięciu zapięć (zapięcie uprzęży powinno być równomiernie rozłożone na tułów i nogi lotnika - przyp.). Przez to mechanizm do otwierania spadochronu miałem troszkę wyżej i lecąc nie mogłem go chwycić. Spanikowałem, gdy byłem nad ziemią już tylko tysiąc metrów, ale wreszcie dosięgłem rączki. Ratunkiem w najgorszym wypadku byłoby awaryjne otwieranie, które dokonuje się samoczynnie na zaledwie 300 metrach od ziemi, ale nie chciałem zostawiać swojego losu w rękach aparatury.

- To musiał być ostatni skok.

- Niestety tak. Pamiętam, że wówczas przygotowywałem się do walki z Johnem Ruizem i trener zauważył na moim ciele wiele siniaków. Kazał mi wybierać: spadochroniarstwo albo boks.
- Nurkowanie też wiązało się z przygodami?

- Najciekawiej było z nurkowaniem na Arubie, gdy zszedłem pod wodę na swoją rekordową głębokość ponad 30 metrów. Sądziłem, że mogę się natknąć na wraki statków, a ku mojemu zaskoczeniu był sam piach. Zero ryb i jakichkolwiek roślin.

- Tam króluje kite-surfing.

- To wymarzone miejsce do uprawiania tego sportu, ponieważ wiatr wieje bez opamiętania. Wielkim surferem nie zostałem, ale przynajmniej potrafię cało wyjść z wody (śmiech).

- Zimą nadal jeździ Pan na nartach?

- Chyba zaraz się rozpłaczę, bo nawet ten sport coraz rzadziej uprawiam. W zeszłym roku tylko raz byłem z synem w górach w Kolorado. To supermiejsce dla narciarzy, ponieważ non stop świeci słońce. Wystarczą lekkie ciuchy i można jeździć do woli.

- Stoki w Lake Placid poszły w odstawkę?

- Tak, odkąd rozeszły się moje drogi i pana Ziggy'ego Rozalskiego (promotor boksu, były przyjaciel Gołoty - przyp. AG), który teraz jest w spółce z Adamkiem.

- To naprawdę ostatnia prosta Pana kariery bokserskiej?

- Mam nadzieję, że Saleta jeszcze jej nie zakończy. Bardzo możliwe, że będą kolejne wyzwania, ale na razie wstrzymajmy się z takimi rozważaniami.

Rozmawiał ARTUR GAC

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski