Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łapka na głupich, czyli loterya

Andrzej Kozioł
Z historii hazardu. Nie wolno używać nielegalnych sztonów. Kolejarze łupią w Zechcyka. Kraków ma nareszcie własną loterię. Za 2 halerze dają nawet 24 korony

Karty do gry, jak można przeczytać w wspomnieniach z początku XX stulecia, starannie przechowywano w odpowiednich kasetkach (w Krakowie jeszcze w moim dzieciństwie można było je kupić w Sukiennicach lub w sklepie pana Rąba przy Sławkowskiej). Chyba że talie zostały zdekompletowane, wtedy służyły do zgoła niewinnej zabawy: budowania domków z kart. Oddawały się jej dzieci, oddawali nawet dorośli, wieczorami, z braku lepszego zajęcia w czasach kiedy nie znano telewizji, komputerów nikt sobie nie wyobrażał, nawet radia były rzadkością.

Oprócz kart w kasetkach, trzymanych często pod kluczem, ukrywano także sztony. Można było mieć z nimi kłopoty, bo – podobnie jak niektóre gry – pewne rodzaje sztonów były surowo zabronione przez c.k. monarchię. Obwieszczenie Ministerstwa Skarbu wprowadzało:

... zakaz przywożenia marek do gry, które co do wielkości, koloru i ozdób są podobne do monet stempla austryackiego lub węgierskiego, na wszystkie do monet podobne przedmioty, które choćby nawet tylko w części naśladują monety pieniężne stempla austryackiego lub węgierskiego, tudzież będące w obiegu zagraniczne monety pieniężne, bez względu na przeznaczenie tych przedmiotów, np. marki do gry, ozdoby, mianowicie także w tych przypadkach, jeżeli są zaopatrzone w uszka itp.

Słusznie, bo przecież można było odpiłować uszko i za niewinny z pozoru wisiorek kupić sobie halbę piwa. Nawiasem mówiąc, chyba nie przestrzegano rygorystycznie wydanego w 1894 roku zakazu. Wpadła mi kiedyś w ręce broszka w postaci jednokoronówki z 1908 roku. Owszem, robiono z monet biżuterię, ale w tym przypadku korona jest wyraźnie fałszywa, spod wytartego srebra wypełzł mosiądz...

Początek XX wieku to ciągle jeszcze wist, zacny stary wist, chociaż tu i ówdzie zdarzały się pono na prowincji dinozaury grywające w mariasza. I podobnie jak w poprzednim stuleciu, z początkiem XX wieku rodzaj gry był związany ze społeczną pozycją graczy, czasami też z wiekiem. Dzieci grały co najwyżej w durnia lub świnkę, w moim dzieciństwie bawiono się nieskomplikowaną wojną, a czarny Piotruś, rozgrywany specjalnymi kartami dla smarkaczy, podobał się tylko najmłodszym. Grając w karty, naśladowaliśmy dorosłych. Należało rzucać je z odpowiednim gestem, mocno, stanowczo. Tak jak to robili kolejarze...

Właśnie – kolejarze... Stanisław Broniewski pisał, że w jego dzieciństwie „łupali w zechciga”. Minęło kilkadziesiąt lat, przeszły dwie wielkie wojny, a kolejarskie obyczaje nie uległy zmianie. Nadal w osobowych pociągach powoli ciągnących w stronę Tarnowa, Dębicy, Przemyśla królował zechcyk. Był tak nieodłącznym elementem podróży jak jajka na twardo, kromki chleba ze smalcem, jak zbożowa kawa z mlekiem wożona przez uboższych pasażerów w butelkach. Kolejarze w zasmolonych ancugach wyciągali równe zasmolone karty i zaczynał się zechcyk, obserwowany przez pasażerów i konduktora. Kibice komentowali grę. Widocznie nie czytali „przygód dobrego wojaka Szwejka”, gdzie obserwatorom mówiono: „Zamknij, kibic, paszczę, bo ci do niej...”. Wieczorem w latarce zawieszonej na konduktorskiej piersi pełgał karbidowy ogienek.

Jeżeli wierzyć Broniewskiemu, kolejarze „łupali w zech-ciga”, austriaccy urzędnicy i podoficerowie grali w ferbla. Wszyscy znali labeta, grę, której bardziej hazardowa wersja, zwana stukułką, w Kongresówce i w Rosji ze szczególnym upodobaniem uprawiana była przez urzędników i popów, co można stwierdzić przy uważnej lekturze opowiadań Czechowa. I jeszcze na Śląsku, w Poznańskiem grano w tarota, w skata. A na naszej galicyjskiej prowincji panował poczciwy preferans, o którym tak pisał Stanisław Broniewski:

Skład partii preferansowej był niemal niezmienny: ksiądz proboszcz lub wikary, pan aptekarz, sędzia sądu powiatowego i pan mierniczy, czyli „skoczybruzda”.

Natomiast nieco wyżej – twierdzi Broniewski – na poziomie starosty, rejenta, konsyliarza, prezesa sądu obowiązywał wist, a więc – jeżeli wierzyć Ambrożemu Grabowskiem – gra dla każdego, kto nosił surdut. Nie inaczej było w dużych miastach, gdzie przy węgierskim winie, w dymie cygar, grali w wista intelektualiści i artyści. Rzecz charakterystyczna – wista uprawiały tylko mocno dojrzałe panie. Panny i młode mężatki nie mogły do niego zasiadać bez narażenia się na obmowę.

Był więc wist czymś w rodzaju brydża, więcej – był jego dziadkiem, a tuż przed pierwszą wojną światową na krótko pojawił się syn wista, ojciec brydża: auction-bridge.

Tym, którzy nie grywali w karty, a tym bardziej nie mogli zimą wyjechać do Monte Carlo, chcieli zaś wzbogacić się, pozostawała loteria, czyli – jak twierdził Grabowski – „łapka na głupich”:

Po utworzeniu w r. 1815 Rzeczypospolitej Krakowskiej i po wyprowadzeniu się stąd władz Królestwa Polskiego zostały tu jednak kantory loteryi liczbowej i klasycznej warszawskiej, do których przybyła jeszcze i loterya berlińska, które porządny grosz z kieszeni prywatnych bogatymi naraz zostać chcących, wyławiały.

Senat. t.j. rząd krakowski, postrzegając stąd wyraźny wychód pieniędzy za granicę, postanowił sam skorzystać z tej słabości głupich i zająć się wydobywaniem złota, srebra i miedzi z tej kopalni, t.j. z kieszeni mieszkańców Krakowa, i bardzo sprawiedliwie. Ogłosił zatem publiczną licytacyę na wypuszczenie w dzierżawę enterpryzy loteryi liczbowej...
Było sporo kłopotów z krakowską loterią, początkowo nawet nie przynosiła dochodów, ku wielkiemu strapieniu zarządzającego nią Floriana Straszew-skiego. Tak, tego Straszewskiego, który ma w Krakowie ulicę i obelisk nieopodal Dworca Głównego. Zasłużył się także Straszewski dla budowy Plant.

I tak w Krakowie, z czasem w całej Galicji – ale też w całej Europie – rozpanoszyły się loterie. Kto nie pamięta wyjątkowo odrażającego napoleońskiego pułkownika z „Kawalerskiego gospodarstwa” Balzaca, który kradnie staruszce pieniądze przeznaczone na zakup losów? To Paryż, ale przecież w autobiograficznej powieści Romana Turka występuje wiejska babinka spod Łańcuta, każdy zaoszczędzony grosz przeznaczająca na loterię.

Loterii było mnóstwo. Ciągnienia odbywały się w Wiedniu, Linzu, Pradze, Brnie, Czerniowcach i wielu innych miastach monarchii. W dniu ogłaszania wyników losowania w Krakowie, Tarnowie, Bochni, Rzeszowie przed trafikami gromadziły się tłumy.

Pod dwugłowym orłem, na tle żółto-czarnych pasów okiennic, wywieszano czarną tablicę z wypisanymi kredą wylosowanymi numerami. Grały emocje, bo za jedną koronę i dziewięćdziesiąt halerzy można było wygrać 2376 koron. Pod warunkiem iż wygra się terno, czyli trzy trafne liczby z czterech postawionych. Najniższa stawka wynosiła 2 halerze i można było za nią dostać nawet 24 korony. Nic więc dziwnego, że przed trafikami gromadzili się murarze, czeladnicy, służba domowa – miejska biedota.

Loteria, zanim wybuchł totolotek, cieszyła się też popularnością w powojennej Polsce, a w kolekturach – na placu Wszystkich Świętych, wówczas Wiosny Ludów, przy Szczepańskiej – nigdy nie brakowało amatorów nagłego wzbogacenia się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski